Niewiele jest filmów, których długość bym kwestionowała. Jeśli są dobre, nie ma znaczenia, ile trwają. W kinach spędziłam w swoim życiu naprawdę wiele godzin, potrafiąc siedzieć w nich i przechodzić z seansu na seans. A jednak dzisiaj czasy się zmieniły – ludzie się spieszą, mają mniej czasu i chcą, żeby nawet rozrywka miała określony czas, żeby go jeszcze starczyło na… życie. I dlatego „Czas krwawego księżyca” wkurzył mnie. A jednak to naprawdę dobre kino.
Jak wymiękłam na filmie
Czas to niezwykle cenna waluta i szczęśliwi, którzy go nie liczą. Dlatego oglądanie filmu, który trwa dłużej niż 2 godziny, musi być w dzisiejszych czasach uzasadnione tematem, charyzmą reżysera, obsadą itd. W przypadku „Czasu krwawego księżyca” nie było najmniejszych wątpliwości, że trzeba te 3 godziny i 26 minut znaleźć. Martin Scorsese, którego nie waham się nazwać jednym z reżyserów wszech czasów, Robert De Niro, którego rola w taksówkarzu związała mnie z nim świętym węzłem gwiazdy i fanki na wieki wieków amen i Leonardo DiCaprio, co do którego uważam, że Oscar należał mu się już za debiut w „Co gryzie Gilberta Grape’a”. Więcej mi nie potrzeba.
A jednak pierwszy raz w życiu wymiękłam na filmie z powodu czasu jego trwania. Po półtoragodzinie seansu zaczęłam kwestionować jego długość, zwłaszcza że doskonale widziałam, ile scen już w tym krótkim, jak na ten film, czasie można było pominąć lub rozegrać inaczej. Nie chciałam dalej oglądać z takim nastawieniem, więc postanowiłam potraktować go jak serial i zostawić resztę na kolejny wieczór. I to był dobry ruch. Bo kiedy już przetrawiłam moje pierwsze uwagi, zaczęłam chłonąć to naprawdę dobre, pełnokrwiste – nomen omen – kino.
Kino, które wsysa widza do środka
Zdałam sobie sprawę z tego, że jest to kino, które mocno wciąga widza do środka. Ta długość, to smakowanie przez Martina Scorsese niektórych scen, a czasem wręcz celowe ich przedłużanie – to wszystko ma głębszy sens. Jak np. scena, w której grany przez DiCaprio Ernest jest nakłaniany przez swojego wujka Williama/Billa, znakomicie granego przez De Niro, do podpisania dokumentu, który „w przypadku, gdy coś mu się przytrafi”, zapewni rodzinie dostęp do majątku. Ernest, który inteligencją nie grzeszy, co Leo przez cały film doskonale wygrywa swoją „ciężką” (porównywaną do De Niro, ale to wcale tak nie jest) mimiką, wręcz odczuwalnym przez nas procesem myślenia, nieudolnymi próbami „łączenia kropek”, które dostrzega, ale nijak nie mogą mu się złożyć w jakiś obraz. Albo seria scen z (przepraszam, ale trudno bez spoilera) podtruwaną Molly, w których widz w pewnym momencie zaczyna czuć jakąś grozę, widzieć nieuchronność, tego, co ma nastąpić, ale jednocześnie – znając kontekst cały czas ma nadzieję, że może jednak nie nastąpi.
Dziadek i babcia z memów
Zwroty akcji, takie jak te, z którymi mamy do czynienia w końcówce filmu, też niewiele mają wspólnego ze zwrotami akcji znanymi np. z filmów gangsterskich (także tych Scorsese, jak „Chłopcy z ferajny”). Przyznam, że miałam moment, w którym myślałam, że może Scorsese to już dziadek, który jest na etapie opowiadania wszystkiego niczym babcie z memów opowiadające fabuły tureckich seriali. Ale nie. To jest absolutnie przemyślane. Choć myślę, że bardziej pod kątem amerykańskiego widza. Dodam dla precyzji: „białego” amerykańskiego widza. To on ma się poczuć źle. Ma wręcz mieć czas na to, żeby poczuć się źle. Ma zacząć współodczuwać z eksterminowanymi pod płaszczykiem opiekowania się nimi i zapewniania im ochrony Indianami z plemienia Osage. Ma też zacząć źle się czuć jako przedstawiciel narodu i rasy, która do tego doprowadziła. Każde pozorne rozciąganie wątku w tym filmie to takie trochę łamanie widza kołem, pokazywanie mu, jak łatwo można legitymizować zbrodnię, jakie to proste „nie wiedzieć”, „nie rozumieć”, „nie łączyć wątków/kropek” – co DiCaprio grający niezbyt rozgarniętego Ernesta wyraża naprawdę mistrzowsko.
Moja nie-puenta
I teraz czas na nie-puentę. Bo puentę każdy widz będzie miał własną. Bo „Czas krwawego księżyca” to film, który może mieć tyle interpretacji i wrażeń, ilu ludzi. Nie-puenta jest taka, że kanwą scenariusza tego filmu jest reportaż. Nawet nie tzw. historia prawdziwa, a reportaż, który z zasady zagłębia się, zanurza w sedno tematu, który porusza. I film Martina Scorsese to jest dokładnie takie zanurzenie się. I nie da się go wyłączyć po obejrzeniu i przejść tak po prostu do codziennych czynności bez choćby chwili refleksji nad tym, jak łatwa jest zbrodnicza działalność nawet wtedy, gdy to nie ty jesteś tym, który ma wszystko…
Brak komentarzy