Ang Lee, amerykański reżyser, autor „Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka” czy „Tajemnicy Brokeback Mountain”, powiedział kiedyś, że „jedzenie i seks to najważniejsze części składowe naszego życia, stanowiące klucz do naszych pragnień”. Może nie całkiem się z tym zgadzam, bo wymieniłabym jeszcze inne ważne składniki naszego życiowego przepisu, ale jednak z całą pewnością myślą tak twórcy coraz częściej pojawiających się na ekranie tzw. komedii kulinarnych, które – mam nieodparte wrażenie – wypierają komedie romantyczne.
Te ostatnie, na przełomie XX i XXI wieku tłuczone na tony na różnych poziomach filmowego warsztatu, od hollywoodzkiej klasy A, poprzez B, C i daleko w abecadło idąc, były uwielbiane przez publiczność. Za sprawą umiejętnie napisanych scenariuszy i światowej klasy gwiazd takie hity jak „Kiedy Harry poznał Sally”, „Pretty Woman”, „Bezsenność w Seattle”, „Ja cię kocham, a ty śpisz”, „Czego pragną kobiety”, „Francuski pocałunek”… (długo by wymieniać) podbijały serca widzów na całym świecie, zapewniając pełną kieszeń dystrybutorom, producentom i wszystkim, którzy czerpali z nich korzyści. Tylko że… ile można gadać o samej tylko miłości. Robi się płasko aż wstyd, jak zwykł mawiać o terenach nizinnych mój profesor od geografii. A właściwie – płytko, aż wstyd.
Nic dziwnego, że tym coraz bardziej mdłym ekranowym związkom trzeba było zacząć dodawać pikanterii. Pamiętam, że zaczęło się jeszcze w latach 80. – i to bardzo, bardzo ostro. Od obrazu Petera Greenawaya „Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek”, który po raz pierwszy oglądałam w czasie świdnickich Konfrontacji (ktoś jeszcze pamięta tę imprezę?). Potem adaptacja klasyki „Przepiórki w płatkach róży”, wreszcie mój ulubiony „film kulinarny” – „Uczta Babette”, a potem poszło jak z tego różanego płatka. „Kobieta na topie” z Penelope Cruz, „Życie od kuchni” z Catherine Zeta-Jones i Aaronem Eckhartem, „Czekolada” z Juliette Binoche i Johny Deppem, „Julie i Julia” z boską jak zwykle Meryl Streep, „Faceci od kuchni” z Jeanem Reno…
Niedawno w sieci zauważyłam, że ukuto dla nich nazwę filmowego podgatunku „komedia kulinarna”. Niech i tak będzie, choć nie wiem, co komediowego można znaleźć na przykład w „Czekoladzie”. Ale w końcu jedzenie to radość, radość to uśmiech, a uśmiech i śmiech kojarzą się z komedią, więc niech będzie.
I powiem wam, że już się tak trochę mdło znów zaczęło robić, mimo tych wszystkich pięknych i niemal pachnących z ekranu potraw serwowanych na ekranie. Podobne schematy – „przez żołądek do serca”, „niedoceniany szef kuchni”, „rywalizacja kucharzy”…
Ale dziś zobaczyłam „Szefa”. Jon Favreau, facet od „Iron Mana”, proponuje w nim nie tylko absolutnie innowacyjne, jak na ten „podgatunek” filmowo-kulinarne menu, ale też przy okazji tak smaczne i kompletne, że przywraca wiarę w „komedie kulinarne”.
Reżyser sam wciela się w rolę głównego bohatera, rozwiedzionego, zakochanego w gotowaniu kucharza w rozmiarze XXL, który poza swoją pasją nie widzi niczego. Traci małżeństwo, nie potrafi nawiązać kontaktu z synem, od lat gotuje to samo w cudzej restauracji, choć robi to po mistrzowsku. I pewnie tak by żył dalej, gdyby nie pewien złośliwy, ale przede wszystkim także kochający jedzenie krytyk kulinarny, który jego niezmieniane od dekady (bo właściciel nie pozwala) menu objeżdża z góry na dół, a jego samego miesza z błotem, a nawet gorzej. „Szef” próbuje, owszem, wyjść przed szereg. Ale gdy przychodzi co do czego, kładzie uszy po sobie i wypełnia polecenia właściciela restauracji. Do czasu.
O fabule więcej nic nie powiem, bo to wspaniała uczta filmowo-kulinarno-emocjonalna, ze składnikami dobranymi w idealnych proporcjach. Mamy tu i dramat psychologiczny, i kino drogi, i film familijny, w którym ojciec nie może nawiązać więzi z synem, i romans, i komedię romantyczną. Wszystko to doskonale przyprawione nieprzewidywalnymi zwrotami akcji, świetnymi dialogami, typową dla Stanów Zjednoczonych mieszanką kultur, a co za tym idzie – smaków i zapachów, perfekcyjnie dobraną muzyką (która także „gra w filmie”) i wreszcie – niczym wisienkami na torcie – aktorami drugoplanowymi, jak zmysłowa kelnerka Scarlett Johansson (w wersji black), irytujący właściciel-dorobkiewicz Dustin Hoffman i chyba najbardziej zapadający w pamięć neurotyczny eksmąż eksżony głównego bohatera Robert Downey Jr (znany także jako Iron Man haha ;)) To wszystko z lekkim dodatkiem… Twittera daje urzekającą całość.
[embedyt]https://www.youtube.com/watch?v=UTvna5a1xwE[/embedyt]
Z pewnością nie jest to arcydzieło, jak „Uczta Babette”. Ale to naprawdę wyjątkowo smaczny film. Idźcie do kina, bo warto. Tylko nie na głodnego 😉