TO ŻYCIE WAM LOTTO!

Mam taką szafkę w kuchni, której jednego skrzydła nigdy nie otwierałam do końca, bo zahaczałam drzwiczkami o wiszącą tam lampę. Po ponad dwóch miesiącach od zmian nadal łapię się na tym, że otwieram ją bardzo ostrożnie, żeby nie przywalić w tę lampę, której już tam nie ma. Ciasteczka w sieci mojego mózgu wciąż jeszcze przechowują ten odruch warunkowy, a ja za każdym razem uśmiecham się sama do siebie. Takie sytuacje przypominają nam jednak, że przyzwyczajenie jest drugą naturą. Nawet do ludzi się w ten sposób przyzwyczajamy i choć nam przeszkadzają, jak ta nieszczęsna lampa w mojej kuchni, trudno nam się z nimi rozstać.

System przyzwyczajeń trzyma przy sobie wiele małżeństw, które dawno powinny się rozpaść, wiele przyjaźni, które stały się zwyczajnie toksyczne, wiele innych związków, których gdyby nie było, jedna i druga strona po pewnym czasie odczułaby ulgę. System przyzwyczajeń rządzi naszym życiem. Zawsze wstajemy tak samo, jemy podobnie, czas wolny też spędzamy tak samo. Robimy zakupy w tych samych sklepach. Kupujemy te same produkty. Wyjeżdżamy w te same miejsca z tymi samymi ludźmi. Ubieramy się w tych samych sieciówkach. Kupujemy nowszy model tego samego samochodu. Telefon zawsze tej samej marki (rozgrzeszam tylko miłośników Apple’a ;)).

A zmian chcemy tylko wtedy, kiedy nie będą nas kosztowały żadnego wysiłku i nie będą niosły żadnego ryzyka. Albo kiedy nie będą miały na nas bezpośredniego wpływu (jak w wyborach – „zagłosuję na Kukiza, niech się coś dzieje”). Ale to że zmian nie chcemy, nie znaczy, że o nich nie marzymy.

Siedzi więc sobie taki Kowalski w fotelu z tym samym od lat pilotem, ogląda ten od lat sam serial w telewizji, na stoliku obok piwo tej samej od lat marki, w kuchni ta sama żona, z którą od lat uprawia ten sam seks (albo już nie uprawia), w pokoju obok te same dzieci. Siedzi i myśli: „Jak ja bym chciał tak nie siedzieć. Chciałbym tak polecieć gdzieś w świat, coś zwiedzić. Być jak ci ludzie z telewizji. Jak ja bym chciał napić się piwa/wina/wódki gdzieś w Brazylii, Kenii, Australii czy na Wyspach Wielkanocnych.  Jak chciałbym spróbować tamtego innego samochodu, drogiego w eksploatacji, ale za to jaka maszyna! Jak ja bym chciał wypróbować inny telefon… Jakbym chciał spróbować innego seksu…” Siedzi ten Kowalski i wie, że nic z tego nie zrobi, chyba że… wygra w totolotka. No, to jasne. To już się zrobi samo.

Tyle że historie lottomilionerów, ciekawie opisane niedawno w „Newsweeku”, wcale nie pokazują cudownego życia z chmurki marzeń Kowalskiego siedzącego przed telewizorem (http://polska.newsweek.pl/lotto–smutna-historia-zwyciezcow,98268,1,1.html). Bo nie tędy droga. Marzenia trzeba spełniać samemu. Konsekwentnie i z wielką wiarą, że się da. Bo da się.

Tymczasem my ciągle potrzebujemy jakiejś motywacji – coacha, trenera, demotywatora wrzuconego na FB przez znajomych albo samodzielnie. I tego coacha, trenera czy demotywatora nie potrafimy znaleźć w sobie.

Lubię czasem popatrzeć na świat oczami mojej córki. Bo to bardzo mądra nastolatka jest. W kuchni mam zwykle włączone radio. Przy posiłkach więc po prostu coś leci „w tle”. Akurat puszczali jakiś przebój, a moje dziecko mówi: „Jak mnie wkurzają te piosenki z tekstem jakby go napisał trener fitnessu – „nie poddawaj się, dasz radę, możesz to zrobić…” Do tej pory się uśmiecham na myśl o tych słowach. Ale smutna prawda jest taka, że te piosenki stają się przebojami, bo ludzie to właśnie kupują, tego chcą. A czemu smutna? Bo mimo tej muzycznej indoktrynacji ci Kowalscy nadal siedzą w tym fotelu i marzą. Z przyzwyczajenia. Marzenia to taki odruch bezwarunkowy. Żeby móc je spełniać, trzeba się najpierw zmienić.

A więc może jednak wstańcie z fotela, odłóżcie pilota, bo nim można tylko kanał zmienić, i… GO FOR IT, że pojadę tekstem trenera z klubu fitness 😉