Sens życia według… kogo?

Stałam sobie ostatnio w kolejce w jednym z marketów tuż za pewną starowinką, pomarszczoną, drobną kobietką. Kupowała sobie gotowe gofry i bułki maślane do odgrzania w piekarniku. Nic więcej. Miałam wolne, był późny wtorkowy poranek i zastanawiałam się – tak jakoś wyszło – nad sensem, życia. Czy mój sens, w pełnym galopie, czasem bez tchu, a wręcz z zadyszką, jest bardziej sensowny niż tej babuleńki?

Obie wstałyśmy rano po coś. Ale każda po coś innego. Ja poleciałam pod prysznic tak szybko, jak się dało, bo byłam przeziębiona, wstałam później, ale to nie zmieniało faktu, że miałam do załatwienia 927914628565 różnych spraw, z których nie wszystkie tak do końca ogarniałam umysłem. Ona zapewne pomodliła się na początek. Lekutko obmyła. Założyła to, co wczoraj, podczas gdy ja musiałam dobrać i wyprasować to, w czym według mnie będę się akurat tego dnia dobrze czuła.

Ona zapewne zaparzyła sobie herbatę. Ja też. Ona zjadła niespieszne śniadanie. Ja nie. Spieszyłam się, bo przecież obudziłam się za późno. I co z tego, że przeziębiona? Ona powyglądała przez okno, posłuchała porannych wiadomości w radiu lub telewizji. Ja pobiegłam szukać samochodu, bo odkąd trwa remont mojego podwórka, codziennie parkuję gdzie indziej i czasem trudno spamiętać 😅

Ja poszłam na pocztę odbierać zaległe awizowane przesyłki, których nie miałam czasu odebrać od dwóch tygodni. Ona? Nie wiem. Ale domyślam się, że miała przyjemniejsze rzeczy do roboty niż stanie na poczcie. Może odprowadziła wnuczka do przedszkola? Może porozmawiała z córką przez telefon? A może po prostu pogłaskała kota. Nie wiem, czemu, ale myślę, że ma kota.

A potem nasze drogi zbiegły się. Ja – w pośpiechu, mimo że w przekonaniu, że to jest mój slow day. Ona – bez pośpiechu i bez dorabiania sobie do tego teorii. Ja wybiegłam. Ona wyszła. Ja jechałam. Ona spacerowała. Ale przy tej kasie, w tej kolejce, zaszła jakaś koniunkcja. Byłyśmy – ona i ja – w jednej linii, i to dosłownie, bo przy taśmie kasy. I pomyślałam wtedy, myśląc o sensie życia, czyj sens jest bardziej sensowny? Jej czy mój? I komu to oceniać? Jej? Mnie? Wam? Komukolwiek?

Ludzie żyją różnie. Czasem patrząc na ich życie myślę sobie, że kurczę… jak je marnują. Na kłótnie. Na fochy. Na szukanie jak Koziołek Matołek po całym świecie tego, co jest bardzo blisko. Na nadmiar pracy. Na niepotrzebne nerwy. Na nieuzasadnione stresy. Na przejmowanie się tym, co jest dookoła i nieprzejmowanie się swoim własnym komfortem psychicznym. A z drugiej strony – to przecież ich życie. Niech je marnują. Niech psują i niszczą to, co w nim najlepsze, czyli relacje. W końcu… to ich życie. I nikt go za nich nie przeżyje. Proste? Każdy ma jakiś swój sens życia. I innym nic do tego. Jaką ja będę staruszką i czy w ogóle nią będę? Nie mam pojęcia. Ale jestem pewna jednego – to będzie moje życie i to ja będę widzieć jego sens. Albo bezsens. I nic nikomu do tego.

ALL THE RIGHT PLACES

Macie takie miejsca na świecie, w których czujecie się, jak u siebie i wiecie, że moglibyście w nich zamieszkać, nawet jeśli tak do końca ich nie znacie? Ja mam. Praga, Boston, Florencja i mała wioska Sebatu na Bali. Jest też na tej liście Kraków. To jedno z tych miast, w których po prostu czuję się, jak w domu. Angielski tytuł wpisu jest angielski, bo trudno mi było znaleźć tak piękne polskie nazwanie tego uczucia do miejsc niż „all the right places” – wszystkie miejsca, które są takie, jak trzeba, wszystko w nich pasuje. Do mnie.

Szczególne wrażenie robi na mnie za każdym razem, kiedy tu jestem, krakowski Kazimierz. W tej dawnej (i trochę obecnej, bo odradza się tutaj ta kultura) żydowskiej dzielnicy niespodzianki, zaskoczenia i miłe dla oka albo po prostu rzucające się w oczy rzeczy są niemal na każdym kroku, mieszkanie to sama przyjemność. Piszę te słowa siedząc na poddaszu apartamentu obok Starej Synagogi, w sercu Kazimierza. Dosłownie kroki dzielą mnie od historycznych miejsc tej dzielnicy i samego Krakowa. W odrestaurowanej kamienicy, w której wynajęłam ten apartament, zachowano cały jej XIX-wieczny charakter do tego stopnia, że wchodzenie po jej schodach na III piętro za każdym razem jest odkrywaniem czegoś nowego.

Tak, tak… odkrywaniem 😉

Społeczność żydowska Krakowa przed wojną to była aż 1/4 całej populacji tego miasta. Nic dziwnego, że ta kultura odcisnęła tutaj swoje piętno. I że Kazimierz po smutnych czasach peerelu zaczął odzyskiwać swoją tożsamość i – nie boję się użyć tego słowa, mimo wielu niedociągnięć, które tu widać na każdym kroku – urodę. Bo trudno się miejscu odciąć od kultury i ludzi, którzy je stworzyli. Zresztą odwrotnie też. Ale dzięki temu jest tak fantastycznie odjechane, że aż momentami nierzeczywiste.

Jak to graffiti…

Za co jeszcze kocham to miasto? Za to, że jest po prostu przyjazne. Wczoraj po przyjeździe zostawiłam samochód na parkingu i poruszam się pieszo. To jest tak przyjemne i łatwe! I inaczej niż w Warszawie kierowcy zatrzymują się przed przejściami, by przepuścić pieszych 😁, a komunikacja miejska jest super extra dopasowana do potrzeb mieszkańców całego miasta. Za to, że daje się błyskawicznie oswoić. Miejsca, w których się było jedynie raz, rozpoznaje się kolejnym razem natychmiast. No i za architekturę ❤️ Idziesz i chłoniesz to piękno.

Albo takie smaczki… ❤️

Podobnie mam we Florencji. Ale o niej już pisałam ☺️ Poczytajcie, bo samą mnie wzruszył ten tekst. A tymczasem ja napawam się dalej Krakowem. Jutro wydarzy się to, po co tu przyjechałam. Spektakl Cirque du Soleil „Toruk” na podstawie „Avatara”. Jestem pewna, że wart swojej ceny 😅

NIGDY ZA PÓŹNO NA PIERWSZY KROK

W świątyni hinduskiej w Kuala Lumpur zrobiłam wiele kroków 🤣

Świat jest pełen ludzi, którzy boją się zrobić pierwszy krok… To cytat ze zdobywcy Oscara dla najlepszego filmu „Green Book”. Chyba najprawdziwszy, najmądrzejszy i najbardziej inspirujący cytat, jaki usłyszałam w filmie w ostatnich latach. Tak. Boimy się zrobić pierwszy krok. Boimy się zmieniać. Boimy się nieznanego. Boimy się nowego. Boimy się… żyć.

Pierwsze kroki

Już kiedyś o tym pisałam. O pierwszych razach. Kiedyś człowiek był małpą i chodził na czworakach, ale raz po coś się podniósł i zobaczył świat inaczej. I zaczął się uczłowieczać. Kiedyś jadł surowe mięso, ale niechcący wywołał ogień i to mięso upiekł. Kiedyś chodził nago, ale było mu zimno, więc odkrył, że zwierzętom nie jest zimno, bo mają futra. Zaczął więc przyodziewać się w futra upolowanych zwierząt. Kiedyś człowiek nie umiał mówić w dzisiejszym rozumieniu mowy, ale zaczął, bo zauważył pewne prawidłowości. Nie umiał pisać, ale zaczął – z tego samego powodu. Pisał ręcznie, ale niejaki Jan Gutenberg wpadł na pomysł, że po co pisać ciągle te same znaki, skoro można je pojedynczo odwzorować i używać do tworzenia wielu słów, zdań, tekstów… Kiedyś nie było tak wielu rzeczy… Ale są. Bo ktoś kiedyś zrobił pierwszy krok.

Każda wielka podróż zaczyna się od małego kroku.

Zrozumieć siebie

Jestem dowodem na to, że czasem potrzeba większości życia, żeby zrozumieć siebie. W trakcie mojego remontu uświadomiłam sobie, że mam jeszcze jedną pasję (poza pisaniem, filmami i podróżami), której nigdy do siebie nie dopuszczałam. Dziś wiem, dlaczego. Nie mając wiele, trudno było ją spełniać, choć na przeróżne sposoby próbowałam – na przykład regularnymi przemeblowaniami mieszkania 😉 Ale skoro wciąż piszę, skoro udało się zacząć podróżować w rozumieniu prawdziwej przygody, to musiało się też udać z wnętrzami. Bo ta moja wielka, ale nienazwana przez lata pasja to wnętrza. Ich projektowanie i aranżacja. Urządzanie. Wybieranie elementów wyposażenia. Łączenie ich w całość. Muszę Wam wyznać, że projektowanie i urządzanie mojego mieszkania to była jedna z dwóch najlepszych rzeczy, jakie mi się udało zrealizować w zeszłym roku. Drugą była wyprawa do Azji, skoncentrowana na Bali.


Nigdy za późno na pierwszy krok

I tak oto pewnego dnia, jeszcze w czasie remontu, mieszkając u mojej przyjaciółki, zrozumiałam, jak wiele satysfakcji daje mi to, co właśnie robię. Przy jakimś weekendowym śniadaniu powiedziałam: „To mnie tak jara, że chyba muszę pójść na jakiś kurs aranżacji wnętrz”. A Ania na to: „Koniecznie!”

No to poszłam. Wyposażona w blok rysunkowy, notes, ołówki, linijkę, gumkę i torbę z pudełkami nagotowanych na zapas dietetycznych dań 😅

Wczoraj i dzisiaj miałam pierwsze zajęcia. Z notatkami, zapiskami na skanach materiałów, które dostałam, wykładami i wykładowcami. Z historią aranżacji wnętrz z fascynującym, pełnym ironii doktorkiem z ASP, z inwentaryzacją pomieszczeń z wesołą i autoironiczną panią architekt, z rozumieniem różnicy między RGB a CMYK-iem, z którymi pracuję całe życie, a nie miałam pojęcia, o co dokładnie chodzi. I że chodzi o światło. Z rysunkiem technicznym na papierze milimetrowym 🤪 który ostatnio robiłam w podstawówce. Ale jest dobrze, bo to lubiłam. Znaczy – kolejny dowód na to, że to jest krok w dobrą stronę.

Czy to jest czas na zmiany?

I tak, i nie. Kocham moje życie takim, jakie jest obecnie. Nie zmieniłabym nic (poza znanym moim stałym czytelnikom brakującym elementem). Mam pracę, która mnie satysfakcjonuje. Mam firmę, w której się dopełniam i zarabiam na Bali i takie tam 😉 Ale mam też marzenia i ambicje. I przeczucia. Te wnętrza. To projektowanie. Ta aranżacja. I to, że mi to wychodzi, nie jest bez powodu. I nie wzięło się znikąd. Tak więc… zrobiłam kolejny pierwszy krok. Jestem po pełnym wrażeń i nowej motywacji weekendzie i cóż… życie pisze najlepsze scenariusze 😁

Świat jest pełen ludzi, którzy boją się zrobić pierwszy krok.

The Green book

Jeśli chcesz podzielić się ze mną swoimi refleksjami na ten temat, napisz maila: kontakt@anitaodachowska.pl


👋