Dobrze jest czasem wrócić do miejsc, w których COŚ przeżyliśmy. To takie trochę zamknięcie koła, pewnego rozdziału w życiu, jakiegoś jego etapu. Żeby móc pójść dalej. Miałam wiele takich miejsc. Ale jedno jest szczególne. I właśnie dzisiaj do niego wróciłam. Po trzech latach… To Florencja.
To niesamowite miasto było, jest i pewnie już zawsze będzie dla mnie miejscem wyjątkowym. Trzy lata temu wiele rzeczy się tutaj zakończyło i wiele nowych zaczęło. Byłam krótko po życiowym zakręcie, nie do końca jeszcze na prostej. Nie całkiem jeszcze ogarnięta w nowej rzeczywistości, ale bardzo ciekawa tego, co przede mną. Jak zawsze.
A jednak tutaj było inaczej…
Tak jak dzisiaj – wiosna była tu już w pełni rozkwitu. Wszystko odradzało się do życia na nowo, niemalże tak jak ja w tamtym czasie. Odkąd postawiłam wtedy stopę na płycie florenckiego lotniska, czułam wręcz, jak wszystko we mnie kwitnie. W dodatku w sercu była absolutna wariacja, jakiej nigdy przedtem i nigdy potem nie czułam. To dodawało smaku wszystkim smakom oferowanym przez włoską perłę renesansu. I tym wizualnym, które momentami zapierają dech w piersiach, i tym kulinarnym.
Stoisz u szczytu schodów w przepysznych ogrodach Palazzo Pitti, patrzysz na panoramę miasta i właściwie niczego więcej nie chcesz od życia. Albo siedzisz w trattorii, w której nikt nie mówi po angielsku, jesz ribollitę alla vecchia maniera, popijasz chianti, rozmawiasz z przyjaciółmi i nic ci więcej do szczęścia nie trzeba. Albo siedzisz w ruinach etruskiego teatru w uroczym Fiesole, pleciesz wianki z kwiatków, które właśnie zakwitły i czujesz, że życie jest piękne.
Trzy lata temu miałam to szczęście, że – inaczej niż to się dzieje zwykle po powrocie do „szarej rzeczywistości” – życie po powrocie w Świdnicy dalej było piękne. Nawet więcej – piękniejsze niż kiedykolwiek. I mimo różnych nieoczekiwanych zwrotów akcji, mniejszych i całkiem wielkich zmian, ciągłego na nowo poszukiwania siebie, nadal takie jest.
Szybkie – czasem aż do utraty tchu, ale takie właśnie lubię. Pełne – czasem aż do przesytu, ale właśnie takie ma sens. Piękne – czasem aż doprowadzające tym do mdłości, ale właśnie tak ma być.
Od tamtego czasu unosiłam się na skrzydłach i boleśnie upadałam wiele razy. Płynęłam przez życie jak ryba i tonęłam jak dziurawa łódź niejeden raz. Kochałam i nienawidziłam. Byłam szczęśliwa i cierpiałam. Miałam nadzieję i ją traciłam. Bezustannie. I w kółko. Ale kiedy dzisiaj, po trzech latach, weszłam na mój ukochany Piazza della Signoria, kiedy wkroczyłam na Ponte Vecchio i pospacerowałam do Palazzo Pitti… zrozumiałam, że ta część życia, ta ostatnia, te ostatnie trzy lata to najlepsze trzy lata życia, jakie udało mi się przeżyć. I że dziś jestem w takim punkcie, z którego nigdy nie chciałabym zawrócić ani niczego, co się w tym czasie wydarzyło, zmienić. No, może jest jedna rzecz, która chciałabym, żeby ułożyła się inaczej, ale… cóż, życie…
A przecież ono pisze najlepsze scenariusze. Czasem nawet dostają Oscary! Może i mój scenariusz kiedyś doczeka się jakieś nagrody 😉
Tamtej wiosny wracałam do Polski pełna nadziei, wiary w lepsze jutro i euforii. Jutro wracam w podobnym nastroju, ale dużo spokojniejsza, można powiedzieć, że nasycona życiem, pogodzona z tym, że nie wszystko w nim idzie tak, jak byśmy tego chcieli, a najlepsze rzeczy zdarzają się zupełnie nieoczekiwanie. I świadoma, że prawdopodobnie to jest ta najpiękniejsza jego część. Choć chyba większość z nas boi się to przyznać…
Trzy lata temu we Florencji się zakochałam. Dziś zakochałam się w niej po raz drugi. Być może pokochałabym też inne włoskie miasta, bo do pełni szczęścia potrzebuję tylko przyjaciół i bliskich, ciepłego klimatu, dobrego chleba, dobrej oliwy, sera, pomidorów i dobrego wina 😉 Niewiele, prawda? 😀 Jednak Florencja to takie moje miejsce na Ziemi. Miasto, które kojarzy mi się i już zawsze tak będzie, z najszczęśliwszymi chwilami w moim życiu i dużą, nieprawdopodobnie pozytywną zmianą. Na lepsze.
Brak komentarzy