A gdybyśmy codziennie przeżywali ten sam dzień? Gdybyśmy codziennie rano budzili się i wszystko toczyłoby się tak samo jak dzień wcześniej. Gdybyście każdego dnia wstawali i wykonywali te same czynności, a każdy dzień kończyłby się tak samo jak poprzedni? A w sumie… czyż nie tak wygląda życie? Czy nie budzimy się każdego dnia i nie zasypiamy pod koniec? I czy nie jest tak dopóki nie zejdziemy z tego świata? Praca, dom, dzieci, mąż, żona, rodzice, sprawy do załatwienia, mniejsze i większe problemy do rozwiązania… I tak w kółko.
Często jednak zapominamy, że że ten czas „pomiędzy” świtem a zmierzchem jest tylko nasz. I tylko od nas zależy, jak go wykorzystamy.
Pamiętacie „Dzień świstaka” z fantastycznym Billem Murray’em i przeuroczą Andy MacDowell? To niby taka zwykła komedia romantyczna wymieszana z „Opowieścią wigilijną”, a właściwie – postwigilijną, bo w filmie mamy przecież ciągle 2 lutego. Ten dzień powtarza się głównemu bohaterowi niezliczoną ilość razy. Przeżywa go od przebudzenia aż po zaśnięcie i już od początku ma dosyć, bo przecież kto by chciał codziennie przeżywać to samo? Zwłaszcza gdy nie jest to romantyczna randka z piękną dziewczyną/chłopakiem? 😉
Tylko że… szybko okazuje się, że ten dzień – choć ten sam – to każdy jest inny. Między przebudzeniem a zaśnięciem bohater przeżywa przeróżne stany ducha – od niedowierzania poprzez szaleństwo, euforię, zwątpienie, pogodzenie się ze swoim stanem aż po nadzieję.
W swoim „dniu świstaka” grany przez Murray’a Phil Connors przechodzi wszystkie możliwe przemiany charakterologiczne, jakie mogą towarzyszyć człowiekowi w trakcie jego życia. To taki everyman – człowiek symbolizujący wszystkie cechy ludzkości, na którego miejscu może się postawić każdy widz. Ze słabościami, złymi przywarami, nadziejami i problemami. W jeden powtarzający się dzień obserwujemy jego przemianę z obrzydliwie egoistycznego drania w kogoś, kto zaczyna rozumieć, że prawdziwy sens życia jest w drugim człowieku. A sens życia rozumie dosłownie – gdy próbuje uratować bezdomnego staruszka. I jak to w komedii romantycznej, w finale odnajduje miłość.
Życie to nie komedia romantyczna.
Ale mamy właśnie ten czas w roku, kiedy zewsząd jesteśmy bombardowani obrazkami szczęśliwej pary czy szczęśliwej rodziny, czas, kiedy do kina wjeżdżają „Listy do M. 2” i inne romantyczne dyrdymały, czas, kiedy w stacjach radiowych zaczynają puszczać „Last Christmas” i czas, kiedy w TV częściej niż kiedykolwiek w roku przypominają nam komedie romantyczne, zwłaszcza te z akcentem zimowo-świątecznym. Jak „Dzień świstaka” właśnie, który dzisiaj z przyjemnością sobie przypomniałam, kiedy wpadłam na niego przypadkiem na HBO.
I wiecie co? Choć zwykle nie mam czasu tego oglądać, to nie mam nic przeciwko temu, że się pojawiają. Nie razi mnie ich kiczowatość, nie wkurza wiecznie wygrywające dobro, nie męczy miłosny happy end. Jako niepoprawna romantyczka i nieuleczalnie dobra duszyczka wierzę w magię świąt Bożego Narodzenia, wierzę w to, że Ebenezer Scroodge, czarny charakter z „Opowieści wigilijnej” Dickensa, może przejść przemianę,
wierzę, że dobro zawsze zwycięża, wiem, że światło rozjaśnia ciemności, że po zimie przychodzi wiosna, a po nocy – dzień.
Wierzę, że obudzę się jutro i mimo że znów zacznie się mój własny „dzień świstaka”, to zanim zasnę, zrobię dla świata i dla siebie tyle dobrych rzeczy, na ile pozwoli mi czas. I mam nadzieję, że „dni świstaka” jeszcze wiele przede mną 🙂