Kreska nad „WŚ” to jeszcze nie kropka nad „i”

– Już pani nie będzie pisać tych felietonów? – zapytał mnie dzisiaj smutno znajomy, u którego kupowałam coś na szybki obiad. – Szkoda. Od tego zawsze zaczynałem lekturę „Wiadomości Świdnickich”. Uśmiechnęłam się. Ale nie smutno. To miłe, a jednak – odpowiadając na pytanie zadane mi kilka dni temu przez kolejnego znajomego powiem: nie żałuję.  Nagromadziło się tyle pytań, że muszę się do tego odnieść, choć długo się zastanawiałam, czy powinnam. Ale – niech ten wpis będzie moją grubą kreską.

Drodzy czytelnicy, wiem, że w „Wiadomościach” zrobiłam wiele dobrego. Ale moja misja tam została zakończona. Tak jak misja Apollo 13 po powrocie z niedoszłej wyprawy na Księżyc 😉 Porównanie to nie jest przypadkowe. Nigdy tak długo nie pracowałam w jednym miejscu, jak właśnie w „WŚ”. Pod koniec pracy czułam się więc momentami jak członek załogi dowodzonej przez Jamesa Lovella (którego w filmowym hicie opowiadającym historię Apollo 13 jak zwykle świetnie zagrał Tom Hanks) pod koniec jej misji: ciasnota, nadmiar dwutlenku węgla, brak wody, a co za tym idzie – energii. Uważni czytelnicy moich felietonów zwrócili zapewne uwagę, że od prawie roku pojawiały się w nich refleksje dotyczące rozwoju, podejmowania ryzyka czy tego, że GDZIEŚ jest inny świat.

Skoro mowa o tym „gdzieś”… Jest taki skecz jednego z moich ulubionych, niestety już nieistniejącego, kabaretu Potem o Małym Księciu, w którym Joanna Kołaczkowska wychodzi na scenę z podniesioną do góry ręką i wysuniętym palcem wskazującym i wygłasza patetycznym tonem: „Tam!… Jest kosmos! Za tym sufitem…” To mniej więcej tak, jak myślałam ja przez ostatni prawie rok. Nad głową mam sufit, a przecież – gdzieś tam jest inny świat, nieznany, niezdobyty. Jak kosmos! I nie do zdobycia, jeśli będę tkwić tam, gdzie jestem. Zajęta pracą tak, że dopiero teraz widzę, że to była wręcz patologia. Weekendy przy komputerze, wyjazdy z laptopem, urlopy… z laptopem, zdarzało się nawet, że w czasie urlopu naliczałam wynagrodzenia pracownikom! Chore, prawda? Myślałam, że nieuleczalnie, że… jak jedna z moich poprzedniczek, jestem „skazana na Wiadomości” haha :), ale ufff! Wyleczyłam się! Nooo, może nie do końca, skoro od paru dni latam po mieście z torebką 😉

I co teraz? To kolejne pytanie z serii tych, które usłyszałam po odejściu z „WŚ” (choć de facto oficjalnie pracownikiem nie jestem dopiero piąty dzień!). Jak to co? Świat stoi otworem! Mogę pisać, co chcę, kiedy chcę i na jaki temat chcę. Mogę też nie pisać i nic się nie stanie (ale z szacunku dla tych stu, i oby ich przybywało, czytelników dziennie, pisać będę). Nikt mi nie każe się tłumaczyć z tego, co napisałam lub nie napisałam, gdzie poszłam albo nie poszłam, dokąd pojechałam albo nie pojechałam, z kim, po co, dlaczego… Tak… to chyba właśnie ten stan umysłu nazywa się wolnością. A nie ma rozwoju bez poczucia wolności, bez wyzbycia się nawyków i przyzwyczajeń pielęgnowanych przez lata, bez uwolnienia się od całego tego gromadzonego latami balastu, który – jak grawitacja – ciąży i ściąga na ziemię, choćby nie wiem jak wielkie miało się skrzydła.

Upajam się więc tym stanem nieważkości, by wkrótce podjąć kolejne wyzwania. Ryzyko? Też mnie o to pytano. Istnieje zawsze. Nikt przecież nie zna kolei swojego losu. I całe szczęście. Ale dwie rzeczy w tym wszystkim są pewne: „kreskę na wueŚ” już postawiłam, ale kropki nad „i” – jeszcze nie 😉