LUDZIE SĄ JACYŚ INNI…

Wczoraj koleżanka zapytała mnie, ile lat mieszkam w Rynku. Prawie dwanaście. Wprowadziłam się pod koniec maja 2003 roku. Moja córka miała niecałe dwa lata. Akurat trafiliśmy na Dni Świdnicy – głośno, hałaśliwie i… wesoło. Kompletnie nie przeszkadzał nam hałas zza okien. Przyznam szczerze, że bardziej dała nam się onegdaj we znaki krajalnica w piekarni pod nami włączana o 5.00 nad ranem, ale po interwencji wygłuszono sufit.

Mimo że mieszkałam w Rynku, a może właśnie dlatego, od lat walczyłam w „WŚ” o jego ożywienie. O to, żeby knajpy były, żeby knajpy żyły i żeby „się działo”. I dlatego nigdy nie zrozumiem pozostałych mieszkańców Rynku, którzy – jak czytam dzisiaj w lokalnych mediach – żądają zamykania lokali o 23.00. Zwłaszcza że te lokale są czynne dłużej tylko w weekendy.

Owszem, zdarzało mi się zadzwonić do straży miejskiej czy na policję, szczególnie nad ranem, gdy jakieś niedobitki nie mogły znaleźć drogi do domu i włączały echosondę, tak że słyszało ich pół miasta, a ja akurat miałam przed sobą perspektywę trudnego dnia 😉 Ale nawet wtedy nie przyszło mi do głowy walczyć z lokalami, chcieć je zamykać wcześniej itd. Rynek to rynek. Jest dla wszystkich. A lokal to lokal. W weekend musi być otwarty dłużej. Jedyne, o co powinny zadbać władze miasta, to odpowiednie zabezpieczenie tych lokali i tyle.

Naprawdę, coraz częściej myślę, że ludzie są jacyś inni… Brak tolerancji, otwartości i zwyczajnego luzu to nasz wielki narodowy problem. Jak widać, nie trzeba daleko szukać, żeby zobaczyć przykłady. Dlatego moim rynkowym sąsiadom zalecam, żeby w weekend po prostu zamiast w piżamy wbili się w jakieś fajne łaszki i zeszli na dół napić się piwa, wina, drinka czy zwyczajnie soku i wchłonęli trochę tej atmosfery, którą mieliśmy okazję poczuć w Świdnicy dwa razy – podczas Zjazdów Świdniczan. Wtedy też mieszkańcy Rynku protestowali. Ale Rynek jest dla wszystkich. Ja to wiem, a nadal tu mieszkam. I dobrze mi z tym 🙂

WSZYSTKO PŁYNIE. ŻYCIE TEŻ…

Nie ma to, jak nabrać odpowiedniego dystansu. Człowiek wyjeżdża, podgląda inną rzeczywistość, słucha innych ludzi, poznaje ich poglądy i problemy, przygląda się temu, jak oni patrzą na świat, a w drodze powrotnej zaczyna rozumieć… Sam jeszcze do końca nie wie dokładnie, co, ale pewne jest, że „coś” zaczyna rozumieć. Na przykład tę teorię, według której w życiu nie ma rzeczy bardziej pewnej niż zmiana. No, jeszcze śmierć, ale na koniec roku nie będziemy może podejmować ostatecznych – nomen omen – tematów 😉

Zajmijmy się więc zmianą, bo mijający właśnie rok zdecydowanie był rokiem zmian. Nie tylko w moim życiu, ale też w moim otoczeniu. Ja po latach tkwienia w jednym zawodowym miejscu postanowiłam porzucić świat dziennikarstwa na rzecz bliżej nieokreślonej zmiany, która wciąż trwa.

Decyzja ta była i łatwa, i trudna zarazem. Łatwa, bo to tak jak z toksycznym związkiem – dusisz się, śnisz o zmianie, marzysz o wyrwaniu się z niego, a jednak tkwisz. Bóg jeden jest w stanie zrozumieć, dlaczego. I trudna, bo jednak zostawiając „Wiadomości Świdnickie” zostawiłam w nich także spory kawał swojego życia i – nie będę się krygować – dobrej roboty, w czym i Wy do tej pory mnie utwierdzacie.

W życiu każdego człowieka, czy to zawodowym, czy prywatnym, przychodzi jednak taki moment, kiedy po prostu dochodzi do ściany. I wtedy nie ma co przebijać muru głową. Wtedy trzeba podjąć bardzo trudną decyzję – iść w prawo czy w lewo, bo nikt przecież nie chce się cofać. Dziś nie wiem, czy droga, którą wybrałam, a raczej która bardziej wybrała mnie, jest tą właściwą. Za każdym zakrętem może czaić się kolejny mur albo przeszkoda. Jak w życiu. A jednak przez ani jeden dzień, odkąd po 17 latach pracy w mediach, 13 latach pracy w „Wiadomościach Świdnickich” i 7 latach na stanowisku redaktora naczelnego „WŚ” odeszłam, nie żałowałam podjętej decyzji. Zmiana jest bowiem motorem napędzającym do innych zmian. A w moim życiu były i nadal są one bardzo potrzebne.

W nowy rok wchodzę z poczuciem gigantycznego zawodowego spełnienia. Od maja 2014, gdy zamknęłam rozdział pt. „Wiadomości Świdnickie”, do chwili obecnej zrobiłam w swoim życiu zawodowym więcej niż przez kilka ostatnich lat pracy w mediach. Na swoim koncie mam tak wysoko oceniane i wymagające pracy oraz kreatywności przedsięwzięcia, jak II Zjazd Świdniczan czy Miasto Dzieci (tu wielkie podziękowania dla wszystkich, z którymi współpracowałam przy tych projektach i którzy zaufali mi, powierzając ich koordynację). Miałam szczęście wziąć udział jako wykładowca w bardzo inspirującej Akademii Dziennikarstwa Obywatelskiego, dzięki której poznałam wielu fajnych młodych ludzi. Znów przeprowadziłam kilka wywiadów z gośćmi Festiwalu Reżyserii Filmowej, w tym być może (oby!) z laureatem Oscara Pawłem Pawlikowskim, reżyserem „Idy”… Udało mi się wymyślić kilka ciekawych przedsięwzięć realizowanych przez firmy, z którymi współpracowałam, również chwalonych, choć może dlatego, że nikt nie wie, że to ja za nimi stoję – ha ha 😉 Mam nadzieję, że będą kontynuowane, mimo że ja ruszam już do nowych wyzwań. Na koniec roku zdarzyła mi się dziennikarska wisienka na torcie, ale chwalić się tym będę w styczniu, już po publikacji. Tak, chwalić, bo naprawdę jest czym 🙂

No i mój blog – nie mogę o nim zapomnieć. Ktoś postanowił po prostu spełnić moje marzenie – o tym, żeby mieć własnego, naprawdę własnego bloga. Ktoś, kto docenił moją pisaninę. I tak się stało. Mikołaj przyszedł ciut wcześniej i przyniósł prezent od przyjaciół 😉 A fakt, że tylu jest czytających i że taki pozytywny feedback od Was otrzymuję, sprawia, że chce się więcej i bardziej. Krzysiu, Pani Krysiu – to, o czym do mnie pisaliście, że powinnam zrobić… to plan na 2015. Plan, żeby zaskoczyć samą siebie i spełnić kolejne swoje marzenie, które siedzi we mnie od lat. Od lat! I ciągle, przytłoczona zawodową codziennością, rutyną i kieratem, nie umiałam znaleźć na to czasu. Znajdę. Choć jeszcze nie wiem, jak 😉

Zmieniło się też moje otoczenie. To bliższe – kilkakrotnie w tym roku. Moja zmiana pokazała mi jak na dłoni wartość przyjaźni i koleżeństwa, chwiejność lojalności, interesowność ludzi, ich małość, a czasem przeciwnie – wielkość. Pisząc o wielkości muszę koniecznie wspomnieć o mojej „głównej” szefowej Kasi Mrzygłockiej. Kasiu, jesteś wielka! O małości co niektórych wspominać nie będę, bo to ma być pozytywny wpis.

To dalsze otoczenie zmieniło się tylko raz, ale za to o 180 stopni – w czasie wyborów samorządowych. Jak mało kto, wiedząc, z kim mam do czynienia w osobie kandydatki, która ostatecznie została prezydentem, wbrew sobie, uaktywniłam się politycznie. Pierwszy raz w życiu. Dziś nie powiem, że ostatni. Ale na pewno powiem, że mnie jako kandydatki na jakikolwiek polityczny urząd nie ujrzycie nigdy na żadnej liście. Tego jestem pewna, nawet gdyby okazało się, że mandat radnej to jedyna szansa na comiesięczne wynagrodzenie, jak u co niektórych 😉

Ten coming out to było – swoją drogą – ciekawe doświadczenie i wielce pouczające. Ciekawie się będzie też patrzeć na to, jak wypełnia się motto „zawsze blisko ludzi”. Oby nie kończyło się tak, jak zawsze – na dobrej gadce wypełnionej niezłym PR-em i czystym pustosłowiem. Ale i do tego udało mi się w czasie mojej świątecznej podróży do przeszłości zdystansować.

Wróciłam do miasta, które nadal jest moim miastem, choć rządzi nim nie mój prezydent. Mogę jednak wieść w nim moje życie, a gdy okaże się, że znów są tacy, którzy chcą nim żyć, jak własnym, wiem, że mogę równie dobrze zacząć je wieść za miedzą albo na drugim końcu Polski, Europy czy świata. Bo czy są jakieś ograniczenia? Chyba tylko w naszej głowie. A moja… moja w tym roku przeszła zabieg otwarcia… na świat. Otwarcia na życie. Wszczepiono jej takiego czipa. Uaktywnia się w momentach zwątpienia i wyświetla hasło, które poznałam śledząc karierę Mariusza Kędzierskiego: „it’s your life, just take it”. To trudne. I łatwe jednocześnie. Tak jak pomaganie – moja, oprócz pisania, największa pasja. Wystarczy chcieć…

I trzeba chcieć. Bo czas płynie. Bo wszystko płynie. Bo nigdy nie można wejść do tej samej rzeki. Bo Heraklit wiedział, co mówi. Bo zmiana to naprawdę jedyna pewna w życiu rzecz. Trzymajmy się jej więc i oswajajmy. Wtedy będzie nam sprzyjać. Tego Wam i sobie życzę na nadchodzący rok. I każdy następny, który dane nam będzie przeżyć. Oby jak najwięcej… Bo czas też na inne niż zawodowe spełnienia 😉

PS Jak widać na ilustracji, naprawdę trzeba się spieszyć. Czasem lód stopnieje, zanim zdążysz go spróbować. Jak z życiem 😉

PO CO SIĘ NARODZIŁAM?

Dziś znów śladami sentencji… Pewien ewangelicki kaznodzieja miał powiedzieć: „Są dwa momenty najważniejsze w życiu człowieka: kiedy się narodził i kiedy zrozumiał, po co się narodził”. Ja coraz częściej nabieram pewności, że narodziłam się po to, żeby pomagać. Obok radości z tego, jak fantastyczne mam dziecko, i satysfakcji z Waszych pozytywnych reakcji na to, co tutaj piszę, nie znajduję w swoim życiu większej motywacji niż tak, którą daje mi pomaganie.

Takie mam refleksje po kilku tygodniach spędzonych nad przygotowaniem akcji, której zwieńczenie czeka nas jutro i pojutrze. Akcji, która przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. Nasze – organizatorów. Poziom dobra, empatii i potrzeby pomagania, jaka naturalnie istnieje chyba w każdym człowieku (nie każdy jednak potrafi i ma szansę ją odkryć) osiągnął zenit. Zapewne jest jeszcze jakiś wyższy zenit i wierzę, że osiągniemy go za rok, a potem kolejny i kolejny.

To, jak świdniczanie i nie tylko zareagowali na naszą akcję, która jest zwykłym „pospolitym ruszeniem pomagania”, w której my jesteśmy tylko „ogniwem kontaktowym”, przekaźnikiem, nas samych uskrzydla i każe jeszcze bardziej się starać. Zebraliśmy w darach blisko 50 tysięcy złotych. Niektóre z nich, jak np. pralki czy wymarzona przez jedną dużą rodzinę zmywarka, już dotarły do adresatów. Resztę jutro, z dobrym słowem, kolędą na ustach i ciepłym pozdrowieniem, w imieniu nas wszystkich (a na liście sponsorów jest ponad 50 firm, osób i instytucji), zawiozą nasi kolędnicy. Rozpoznacie ich na pewno, jeśli spotkacie ich na swojej przedświątecznej, pośpiesznej, zaganianej drodze. Będą nosić ogromne, nieprawdopodobnie ciężkie paczki – niejedną dla każdego. Będą się uśmiechać i śpiewać kolędy. Będą nieść radość i dobre słowo osobom samotnym. Będą odwiedzać potrzebujące rodziny. We wtorek przygotują oprawę ufundowanej dzięki naszym sponsorom wigilii dla bezdomnych ze Schroniska im. św. Brata Alberta w Świdnicy.

Akcji tej jednak nie kończymy. Po świętach jedna ze świdnickich rodzin, dzięki wsparciu Fundacji Banku Zachodniego WBK i Leroy Merlin oraz naszej ekipy, doczeka się wymarzonego remontu mieszkania. A że naprawdę jest potrzebny, a rodzina tego warta, przekonaliśmy się osobiście.

Tak to właśnie z pomaganiem jest… A ja… ja już wiem, po co się narodziłam!

LUDZIE SĄ JACYŚ INNI…

Tytułowa myśl często przewija się w moich rozmowach ze znajomymi na temat różnych dziwnych zachowań ludzi. Dziwnych z mojego i znajomych punktu widzenia, ale też nieprawdopodobnie ciekawych… I tu odzywa się moja żyłka socjologa (nie mylić z socjopatą), który będzie teraz po amatorsku próbował dojść do tego, dlaczego ludzie w Świdnicy są aspołeczni i w ogóle „anty”.

Ale najpierw kilka przykładów.

Przykład pierwszy. Młodzież z Naszej Świdnicy lubi opowiadać sobie historie z prowadzonych ulicznych sond. Wynika z nich, że aby mieć dobry materiał z co najmniej pięcioma sensownymi wypowiedziami (na ogół na proste pytania typu „wymarzony prezent”), trzeba sto razy okrążyć Rynek, pięćdziesiąt razy wejść w okoliczne ulice i zapytać ze trzysta osób. To oczywiście – właściwa dla felietonistów – skłonność do ubarwiania rzeczywistości, ale zapewniam (bo i samej mi się zdarzyło prowadzić uliczne sondy), że proporcje są jak najbardziej prawdziwe. Reakcje. To jest niezły temat, wywołujący salwy śmiechu. Na widok mikrofonu osiemdziesiąt procent ludzi natychmiast skręca pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w prawo lub w lewo. Dziesięć procent przemyka koło sondujących z nadzieją, że uda im się ich przechytrzyć. Złą miną. Szybkim krokiem. Grzebaniem w torebce. Wyjęciem telefonu i udawaniem rozmowy. Z tych dziesięciu procent połowa jednak doczeka się kontaktu z ambitnym dziennikarzem, z czego kolejna połowa odpowie albo że się spieszy, albo że… nie jest „stąd” 😉 Pozostaje dziesięć procent osób, z którymi udaje się nawiązać kontakt wzrokowo-werbalny. Z tych jakieś pięć procent mówi coś z sensem. Reszta (tych najmniej asertywnych) plecie, co im ślina na język przyniesie, byleby jak najszybciej skończyć i uciec przed tą straszną kamerą i tą panią z mikrofonem.

Przykład drugi. W ostatnim czasie miałam okazję koordynować kilka akcji ulotkowych, promocyjnych i podobnych. W niewielkiej części brałam udział bezpośrednio, jednak od czego mam moich młodych, fantastycznych i zawsze gotowych do „akcji” ludzi? Z ich relacji wyłania się całkiem podobny obraz, jak ten, który znam z ulicznych sond. Szybkie przemykanie koło dziewczyny z ulotką. Wzięcie ulotki i natychmiastowe pozbycie się jej, nawet bez rzucenia okiem. Skok w bok. A czasem i w tył zwrot 😉 Broń Boże jakiś kontakt wzrokowy czy werbalny… to już zbyt wiele. Potem, owszem, zadzwonią czy napiszą maila, żeby o coś zapytać. Ale tak bezpośrednio?… Co to – to nie!

Przykład trzeci, a właściwie dwa. Nazwałabym ten przykład „pewną nieśmiałością” 😉 To udział w konkursach. Organizowaliśmy je w dużej liczbie, kiedy jeszcze pracowałam w „Wiadomościach Świdnickich” – te gazetowe i te zewnętrzne, jak choćby Świdnicki Łokieć. CO SIĘ CZŁOWIEK MUSIAŁ NAGIMNASTYKOWAĆ, ŻEBY TEN ŚWIDNICZANIN JEDEN Z DRUGIM ZECHCIAŁ WYPEŁNIĆ KUPON ALBO DAĆ SIĘ ZMIERZYĆ?! Nieprawdopodobne. Spośród paru tysięcy czytelników zaledwie od kilku do kilkunastu podejmowało wysiłek, by wziąć udział w konkursie. Nie potrafiłam tego zrozumieć. Fajne nagrody. Dużo większa szansa na wygraną niż w jakiejś telewizji czy radiu, czy ogólnopolskim czasopiśmie. Ale nie… Czemu? Na to odpowiedzią jest chyba druga część tego przykładu. W miniony weekend w Galerii Świdnickiej Centrum Edukacji Smart wraz z firmami współpracującymi zaproponowało klientom konkursy z naprawdę fajnymi nagrodami. Wystarczyło wypełnić kupon, zapisać na nim noworoczne postanowienie, by wziąć udział w ich losowaniu. Albo zrobić sobie selfie z londyńskim gwardzistą. CO SIĘ EKIPA MUSIAŁA NAPOCIĆ, ŻEBY LUDZI DO TEGO ZACHĘCIĆ?! Skrętu szyi dostawali czytając na potykaczach, że jest konkurs i co mogą wygrać. Ale nie. Po co się wysilać? Po co zrobić coś więcej niż to, co zwykle robi się po przyjściu do galerii – łazić po sklepach bez specjalnego celu albo zjeść fast-fooda na food-courcie (tak to się „ładnie” nazywa) i pójść do domu?…

Niektórzy z Was pewnie powiedzą, że ci ludzie po prostu nie wierzą, że mogliby coś wygrać. Serio? A ci, którzy utrzymują konkursy RadiaZet i inne wysyłając namiętnie esemesy? Albo ci, którzy wysyłają totolotka? No właśnie. To nie problem wiary. To problem dystansu do siebie i chęci wyjścia poza swoje własne ramy. Problem wspólny dla tych, którzy uciekają przed mikrofonem i kamerą, tych, którzy uciekają przed ulotkami i promocjami i tych, którzy nie wezmą udziału w konkursach, bo… no jak to? Mają podejść do obcych ludzi i zapytać, o co chodzi z tym konkursem? Skoro oni mają problem z podejściem do ekspedientki w sklepie, żeby zapytać, czy nie ma większego rozmiaru buta/kurtki/sukienki czy czegoś tam jeszcze! Skoro mają problem z tym, że gdy wchodzą do sklepu, to sprzedawczyni od razu pyta ich, w czym pomóc. Oni wtedy – kręcą głowami, przemykają cichaczem między regałami albo ciach – w tył zwrot i już są bezpieczni, anonimowi, w anonimowym tłumie. Nijacy. W nijakim tłumie.

Według większości ludzi bycie nijakim jest bezpieczne. Bycie „jakimś” – bardzo ryzykowne. Wypowiem się do sondy? O, matko! Przecież zobaczy  to sąsiadka, koleżanka czy ciotka, która mnie nie lubi. Wdam się w rozmowę z panią z promocji? O, nie! Ona na pewno sprzeda mi coś, czego nie chcę. Wezmę udział w konkursie? A komu się chce wymyślać postanowienie noworoczne? Akurat teraz… Jak właśnie zjadłem kebaba…

Śmieszne to i smutne jednocześnie. Bo ja kiedyś też taka byłam. I wiecie co? Ludzie naprawdę są jacyś inni. Zwłaszcza ludzie w małych miastach, bo w takim Wrocławiu jest już całkiem inaczej. A przecież nie ma nic piękniejszego w życiu niż przełamywanie własnych ograniczeń, pokonywanie barier, przekraczanie granic, wychodzenie… do ludzi. Wtedy właśnie świat staje się pełny, a życie nabiera sensu.

Do tej pełni i sensu na pewno jeszcze wrócę, bo zbliża się Boże Narodzenie….

Na fotce wylądowała Patrycja Madejczyk z Naszej Świdnicy, dziś studentka. Nie dlatego, że „jest jakaś inna”, ale dlatego, że to ona bardzo często biega za ludźmi z mikrofonem 😉

WSZYSTKO SIĘ ZMIENIA

Pewnie chcecie wiedzieć, skąd te zmiany? Że nowy blog, że pod moim nazwiskiem, że założyłam własny fanpage – jak polityk jakiś co najmniej 😉 Cóż… jakoś tak się złożyło, choć nigdy tego nie planowałam, że odkąd rodzice dali mi na chrzcie Anita, a po ojcu odziedziczyłam nazwisko Odachowska, COŚ mnie naznaczyło 😉 Potrzebowałam jednak czterdziestu lat życia na tej ziemi i prawie jednego roku extra, żeby wreszcie zrozumieć, że mogę coś robić… sama. Że nawet muszę coś zrobić sama. Dla siebie.

Tak już  jest w życiu każdego człowieka, że do pewnych rzeczy musi dojrzeć. Niektórzy dojrzewają krótko, inni dłużej. Może to zależy od długości nazwiska. Moje długo było podwójne. Siedziała więc sobie taka Odachowska (potem Odachowska-Mazurek) kilkanaście lat w mediach i myślała, że na tym kończy się świat, że to jest szczyt wszystkiego, kres jej możliwości. Bo robiła to, co kochała – pisała…

Tymczasem przeleciał ją wiek XX, nastał XXI i przeszło prawie półtorej dekady, a ona dalej siedziała. I niewiele w sumie z tego wynikało. W każdym razie nie dla niej samej. Uzależniona od wydawcy, od klientów, od czasem własnych wewnętrznych zahamowań… Zamknięta w klatce, choć sama siebie utrzymująca w przekonaniu, że jest na wybiegu, a nawet… że wolna jest… jak taczanka na stepie 😉

Nic z tych rzeczy, choć to prawda – dziesięć lat temu trudno było mi sobie wyobrazić świat poza „Wiadomościami Świdnickimi”, ale też trzeba przyznać, że wcale nie szukałam innego świata. Kiedy jednak przypadkiem ten inny świat zobaczyłam, a „WŚ” – jak się okazało – nie, to cóż było robić? Trzeba było porzucić ten bezładnie dryfujący w czasoprzestrzeni XX-wieczny statek kosmiczny, zaryzykować, zrzucić kombinezon i skoczyć na nieznaną planetę zwaną własnym życiem.

Jak w tej piosence z „Forresta Gumpa” – „Everything turn, turn…” Wszystko się zmienia. Więc i ja się zmieniam. Swoją przyszłość na tej nowej planecie odnalazłam – jak i na tamtej – w pisaniu. Dlatego właśnie otworzyłam własny blog. Czy nie mam obaw? Mam wiele. Świdnica to specyficzne miasto. Inne niż wszystkie, jakie znam. Ale jednak mieszkam tu, w samym sercu miasta. I mając za sobą te lata pracy w mediach czuję się (choć samą mnie to czasem wkurza) odpowiedzialna za to miasto – choćby w imieniu tych, którzy czytają mojego bloga, są fanami na moim fanpage’u. Ale czuję się też odpowiedzialna za to, co piszę. Czy jestem nieomylna? Nie. A kto jest? 🙂 Ale… na pewno chcę coś zmieniać, naprawiać, kreować… Zawsze chciałam. I po to właśnie piszę.

Kto czytał wątek „o mnie”, ten wie, że jestem Forrestem Gumpem (znów on!) pisania. Może głupia, ale tak jak on, chcę zmieniać świat na lepsze. On biegał, ja piszę. Coś z tego na pewno wyjdzie 😉 W końcu życie jest jak pudełko czekoladek – nigdy nie wiesz, co Ci się trafi…

 

Kreska nad „WŚ” to jeszcze nie kropka nad „i”

– Już pani nie będzie pisać tych felietonów? – zapytał mnie dzisiaj smutno znajomy, u którego kupowałam coś na szybki obiad. – Szkoda. Od tego zawsze zaczynałem lekturę „Wiadomości Świdnickich”. Uśmiechnęłam się. Ale nie smutno. To miłe, a jednak – odpowiadając na pytanie zadane mi kilka dni temu przez kolejnego znajomego powiem: nie żałuję.  Nagromadziło się tyle pytań, że muszę się do tego odnieść, choć długo się zastanawiałam, czy powinnam. Ale – niech ten wpis będzie moją grubą kreską.

Drodzy czytelnicy, wiem, że w „Wiadomościach” zrobiłam wiele dobrego. Ale moja misja tam została zakończona. Tak jak misja Apollo 13 po powrocie z niedoszłej wyprawy na Księżyc 😉 Porównanie to nie jest przypadkowe. Nigdy tak długo nie pracowałam w jednym miejscu, jak właśnie w „WŚ”. Pod koniec pracy czułam się więc momentami jak członek załogi dowodzonej przez Jamesa Lovella (którego w filmowym hicie opowiadającym historię Apollo 13 jak zwykle świetnie zagrał Tom Hanks) pod koniec jej misji: ciasnota, nadmiar dwutlenku węgla, brak wody, a co za tym idzie – energii. Uważni czytelnicy moich felietonów zwrócili zapewne uwagę, że od prawie roku pojawiały się w nich refleksje dotyczące rozwoju, podejmowania ryzyka czy tego, że GDZIEŚ jest inny świat.

Skoro mowa o tym „gdzieś”… Jest taki skecz jednego z moich ulubionych, niestety już nieistniejącego, kabaretu Potem o Małym Księciu, w którym Joanna Kołaczkowska wychodzi na scenę z podniesioną do góry ręką i wysuniętym palcem wskazującym i wygłasza patetycznym tonem: „Tam!… Jest kosmos! Za tym sufitem…” To mniej więcej tak, jak myślałam ja przez ostatni prawie rok. Nad głową mam sufit, a przecież – gdzieś tam jest inny świat, nieznany, niezdobyty. Jak kosmos! I nie do zdobycia, jeśli będę tkwić tam, gdzie jestem. Zajęta pracą tak, że dopiero teraz widzę, że to była wręcz patologia. Weekendy przy komputerze, wyjazdy z laptopem, urlopy… z laptopem, zdarzało się nawet, że w czasie urlopu naliczałam wynagrodzenia pracownikom! Chore, prawda? Myślałam, że nieuleczalnie, że… jak jedna z moich poprzedniczek, jestem „skazana na Wiadomości” haha :), ale ufff! Wyleczyłam się! Nooo, może nie do końca, skoro od paru dni latam po mieście z torebką 😉

I co teraz? To kolejne pytanie z serii tych, które usłyszałam po odejściu z „WŚ” (choć de facto oficjalnie pracownikiem nie jestem dopiero piąty dzień!). Jak to co? Świat stoi otworem! Mogę pisać, co chcę, kiedy chcę i na jaki temat chcę. Mogę też nie pisać i nic się nie stanie (ale z szacunku dla tych stu, i oby ich przybywało, czytelników dziennie, pisać będę). Nikt mi nie każe się tłumaczyć z tego, co napisałam lub nie napisałam, gdzie poszłam albo nie poszłam, dokąd pojechałam albo nie pojechałam, z kim, po co, dlaczego… Tak… to chyba właśnie ten stan umysłu nazywa się wolnością. A nie ma rozwoju bez poczucia wolności, bez wyzbycia się nawyków i przyzwyczajeń pielęgnowanych przez lata, bez uwolnienia się od całego tego gromadzonego latami balastu, który – jak grawitacja – ciąży i ściąga na ziemię, choćby nie wiem jak wielkie miało się skrzydła.

Upajam się więc tym stanem nieważkości, by wkrótce podjąć kolejne wyzwania. Ryzyko? Też mnie o to pytano. Istnieje zawsze. Nikt przecież nie zna kolei swojego losu. I całe szczęście. Ale dwie rzeczy w tym wszystkim są pewne: „kreskę na wueŚ” już postawiłam, ale kropki nad „i” – jeszcze nie 😉