PO CO SIĘ NARODZIŁAM?

Dziś znów śladami sentencji… Pewien ewangelicki kaznodzieja miał powiedzieć: „Są dwa momenty najważniejsze w życiu człowieka: kiedy się narodził i kiedy zrozumiał, po co się narodził”. Ja coraz częściej nabieram pewności, że narodziłam się po to, żeby pomagać. Obok radości z tego, jak fantastyczne mam dziecko, i satysfakcji z Waszych pozytywnych reakcji na to, co tutaj piszę, nie znajduję w swoim życiu większej motywacji niż tak, którą daje mi pomaganie.

Takie mam refleksje po kilku tygodniach spędzonych nad przygotowaniem akcji, której zwieńczenie czeka nas jutro i pojutrze. Akcji, która przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. Nasze – organizatorów. Poziom dobra, empatii i potrzeby pomagania, jaka naturalnie istnieje chyba w każdym człowieku (nie każdy jednak potrafi i ma szansę ją odkryć) osiągnął zenit. Zapewne jest jeszcze jakiś wyższy zenit i wierzę, że osiągniemy go za rok, a potem kolejny i kolejny.

To, jak świdniczanie i nie tylko zareagowali na naszą akcję, która jest zwykłym „pospolitym ruszeniem pomagania”, w której my jesteśmy tylko „ogniwem kontaktowym”, przekaźnikiem, nas samych uskrzydla i każe jeszcze bardziej się starać. Zebraliśmy w darach blisko 50 tysięcy złotych. Niektóre z nich, jak np. pralki czy wymarzona przez jedną dużą rodzinę zmywarka, już dotarły do adresatów. Resztę jutro, z dobrym słowem, kolędą na ustach i ciepłym pozdrowieniem, w imieniu nas wszystkich (a na liście sponsorów jest ponad 50 firm, osób i instytucji), zawiozą nasi kolędnicy. Rozpoznacie ich na pewno, jeśli spotkacie ich na swojej przedświątecznej, pośpiesznej, zaganianej drodze. Będą nosić ogromne, nieprawdopodobnie ciężkie paczki – niejedną dla każdego. Będą się uśmiechać i śpiewać kolędy. Będą nieść radość i dobre słowo osobom samotnym. Będą odwiedzać potrzebujące rodziny. We wtorek przygotują oprawę ufundowanej dzięki naszym sponsorom wigilii dla bezdomnych ze Schroniska im. św. Brata Alberta w Świdnicy.

Akcji tej jednak nie kończymy. Po świętach jedna ze świdnickich rodzin, dzięki wsparciu Fundacji Banku Zachodniego WBK i Leroy Merlin oraz naszej ekipy, doczeka się wymarzonego remontu mieszkania. A że naprawdę jest potrzebny, a rodzina tego warta, przekonaliśmy się osobiście.

Tak to właśnie z pomaganiem jest… A ja… ja już wiem, po co się narodziłam!

LUDZIE SĄ JACYŚ INNI…

Tytułowa myśl często przewija się w moich rozmowach ze znajomymi na temat różnych dziwnych zachowań ludzi. Dziwnych z mojego i znajomych punktu widzenia, ale też nieprawdopodobnie ciekawych… I tu odzywa się moja żyłka socjologa (nie mylić z socjopatą), który będzie teraz po amatorsku próbował dojść do tego, dlaczego ludzie w Świdnicy są aspołeczni i w ogóle „anty”.

Ale najpierw kilka przykładów.

Przykład pierwszy. Młodzież z Naszej Świdnicy lubi opowiadać sobie historie z prowadzonych ulicznych sond. Wynika z nich, że aby mieć dobry materiał z co najmniej pięcioma sensownymi wypowiedziami (na ogół na proste pytania typu „wymarzony prezent”), trzeba sto razy okrążyć Rynek, pięćdziesiąt razy wejść w okoliczne ulice i zapytać ze trzysta osób. To oczywiście – właściwa dla felietonistów – skłonność do ubarwiania rzeczywistości, ale zapewniam (bo i samej mi się zdarzyło prowadzić uliczne sondy), że proporcje są jak najbardziej prawdziwe. Reakcje. To jest niezły temat, wywołujący salwy śmiechu. Na widok mikrofonu osiemdziesiąt procent ludzi natychmiast skręca pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w prawo lub w lewo. Dziesięć procent przemyka koło sondujących z nadzieją, że uda im się ich przechytrzyć. Złą miną. Szybkim krokiem. Grzebaniem w torebce. Wyjęciem telefonu i udawaniem rozmowy. Z tych dziesięciu procent połowa jednak doczeka się kontaktu z ambitnym dziennikarzem, z czego kolejna połowa odpowie albo że się spieszy, albo że… nie jest „stąd” 😉 Pozostaje dziesięć procent osób, z którymi udaje się nawiązać kontakt wzrokowo-werbalny. Z tych jakieś pięć procent mówi coś z sensem. Reszta (tych najmniej asertywnych) plecie, co im ślina na język przyniesie, byleby jak najszybciej skończyć i uciec przed tą straszną kamerą i tą panią z mikrofonem.

Przykład drugi. W ostatnim czasie miałam okazję koordynować kilka akcji ulotkowych, promocyjnych i podobnych. W niewielkiej części brałam udział bezpośrednio, jednak od czego mam moich młodych, fantastycznych i zawsze gotowych do „akcji” ludzi? Z ich relacji wyłania się całkiem podobny obraz, jak ten, który znam z ulicznych sond. Szybkie przemykanie koło dziewczyny z ulotką. Wzięcie ulotki i natychmiastowe pozbycie się jej, nawet bez rzucenia okiem. Skok w bok. A czasem i w tył zwrot 😉 Broń Boże jakiś kontakt wzrokowy czy werbalny… to już zbyt wiele. Potem, owszem, zadzwonią czy napiszą maila, żeby o coś zapytać. Ale tak bezpośrednio?… Co to – to nie!

Przykład trzeci, a właściwie dwa. Nazwałabym ten przykład „pewną nieśmiałością” 😉 To udział w konkursach. Organizowaliśmy je w dużej liczbie, kiedy jeszcze pracowałam w „Wiadomościach Świdnickich” – te gazetowe i te zewnętrzne, jak choćby Świdnicki Łokieć. CO SIĘ CZŁOWIEK MUSIAŁ NAGIMNASTYKOWAĆ, ŻEBY TEN ŚWIDNICZANIN JEDEN Z DRUGIM ZECHCIAŁ WYPEŁNIĆ KUPON ALBO DAĆ SIĘ ZMIERZYĆ?! Nieprawdopodobne. Spośród paru tysięcy czytelników zaledwie od kilku do kilkunastu podejmowało wysiłek, by wziąć udział w konkursie. Nie potrafiłam tego zrozumieć. Fajne nagrody. Dużo większa szansa na wygraną niż w jakiejś telewizji czy radiu, czy ogólnopolskim czasopiśmie. Ale nie… Czemu? Na to odpowiedzią jest chyba druga część tego przykładu. W miniony weekend w Galerii Świdnickiej Centrum Edukacji Smart wraz z firmami współpracującymi zaproponowało klientom konkursy z naprawdę fajnymi nagrodami. Wystarczyło wypełnić kupon, zapisać na nim noworoczne postanowienie, by wziąć udział w ich losowaniu. Albo zrobić sobie selfie z londyńskim gwardzistą. CO SIĘ EKIPA MUSIAŁA NAPOCIĆ, ŻEBY LUDZI DO TEGO ZACHĘCIĆ?! Skrętu szyi dostawali czytając na potykaczach, że jest konkurs i co mogą wygrać. Ale nie. Po co się wysilać? Po co zrobić coś więcej niż to, co zwykle robi się po przyjściu do galerii – łazić po sklepach bez specjalnego celu albo zjeść fast-fooda na food-courcie (tak to się „ładnie” nazywa) i pójść do domu?…

Niektórzy z Was pewnie powiedzą, że ci ludzie po prostu nie wierzą, że mogliby coś wygrać. Serio? A ci, którzy utrzymują konkursy RadiaZet i inne wysyłając namiętnie esemesy? Albo ci, którzy wysyłają totolotka? No właśnie. To nie problem wiary. To problem dystansu do siebie i chęci wyjścia poza swoje własne ramy. Problem wspólny dla tych, którzy uciekają przed mikrofonem i kamerą, tych, którzy uciekają przed ulotkami i promocjami i tych, którzy nie wezmą udziału w konkursach, bo… no jak to? Mają podejść do obcych ludzi i zapytać, o co chodzi z tym konkursem? Skoro oni mają problem z podejściem do ekspedientki w sklepie, żeby zapytać, czy nie ma większego rozmiaru buta/kurtki/sukienki czy czegoś tam jeszcze! Skoro mają problem z tym, że gdy wchodzą do sklepu, to sprzedawczyni od razu pyta ich, w czym pomóc. Oni wtedy – kręcą głowami, przemykają cichaczem między regałami albo ciach – w tył zwrot i już są bezpieczni, anonimowi, w anonimowym tłumie. Nijacy. W nijakim tłumie.

Według większości ludzi bycie nijakim jest bezpieczne. Bycie „jakimś” – bardzo ryzykowne. Wypowiem się do sondy? O, matko! Przecież zobaczy  to sąsiadka, koleżanka czy ciotka, która mnie nie lubi. Wdam się w rozmowę z panią z promocji? O, nie! Ona na pewno sprzeda mi coś, czego nie chcę. Wezmę udział w konkursie? A komu się chce wymyślać postanowienie noworoczne? Akurat teraz… Jak właśnie zjadłem kebaba…

Śmieszne to i smutne jednocześnie. Bo ja kiedyś też taka byłam. I wiecie co? Ludzie naprawdę są jacyś inni. Zwłaszcza ludzie w małych miastach, bo w takim Wrocławiu jest już całkiem inaczej. A przecież nie ma nic piękniejszego w życiu niż przełamywanie własnych ograniczeń, pokonywanie barier, przekraczanie granic, wychodzenie… do ludzi. Wtedy właśnie świat staje się pełny, a życie nabiera sensu.

Do tej pełni i sensu na pewno jeszcze wrócę, bo zbliża się Boże Narodzenie….

Na fotce wylądowała Patrycja Madejczyk z Naszej Świdnicy, dziś studentka. Nie dlatego, że „jest jakaś inna”, ale dlatego, że to ona bardzo często biega za ludźmi z mikrofonem 😉

TAKIE PROSTE RZECZY…

Ech, muszę się oderwać na chwilę od tego, co tak naprawdę jest tylko niewielką częścią mojego życia. Są o wiele przyjemniejsze tematy. Jak choćby pomaganie…

Pomaganie jest proste. To dewiza Roberta Korólczyka i jego przyjaciół, do których i ja mam szczęście się zaliczać. Wystarczy chcieć i znaleźć odrobinę czasu, by spełniać marzenia innych, które czasem są tak błahe, że aż trudno uwierzyć. Bo kto z nas marzy o środkach czystości, ciepłych kapciach, zimowych butach, kołdrze, pościeli, żywności czy ciepłym rozpinanym sweterku?… Która rodzina marzy o tym, żeby kupić pampersy dla najmłodszego, kurtkę dla nieco starszego, duży czajnik, którym grzeje wodę do mycia dla siedmiu osób, czy dywan – żeby zakryć dziury w podłodze powstałe z powodu wilgoci?…

Wśród nas nie brakuje ludzi, których takie właśnie dary doprowadzają do łez szczęścia. Mieszkają czasem w naszej własnej bramie, czasem kilka budynków, niekiedy kilka ulic dalej… Są wśród nas. Samotni, opuszczeni, zdani tylko na wsparcie pomocy społecznej. Są rodziny, które – mimo że nie ma w nich alkoholizmu – zwyczajnie nie radzą sobie w życiu. Są bezdomni, którzy nie zawsze wpadli w alkoholizm – czasem pobłądzili w życiu. Po prostu. A więc my im pomagamy. Po prostu.

Pomagamy tak, żeby naprawdę poczuli to wsparcie. Pomagamy nie tylko rzeczowo, ale też po prostu będąc z tymi ludźmi. Zeszłoroczna wędrówka po mieszkaniach trzydziestu samotnych osób z kolędą i dobrym słowem była jednym z najpiękniejszych i najbardziej wzruszających doświadczeń w moim (i na pewno nie tylko moim życiu). – Ja pana w telewizji oglądam, a pan tutaj przyszedł do mnie – ze łzami w oczach mówiła na widok Roberta Korólczyka jedna z samotnych staruszek, które odwiedziliśmy. – Że tacy młodzi, a myślą o starych… – nie kryła łez inna obdarowana przez nas i naszych darczyńców osoba. Kolejna, która marzyła o tym, by dostać pościel, tuliła się właściwie tylko do niej. Ktoś marzył tylko o zapasie jedzenia, ktoś inny – środków czystości, ktoś – po prostu o czystej, ciepłej bieliźnie. O spodniach, butach, kapciach. Choć jestem przekonana, że gdy usłyszeli, że chcemy ich odwiedzić, najbardziej marzyli o tym towarzystwie…

Dlatego w tym roku nasza akcja potrwa dwa dni. 22 grudnia odwiedzimy samotnych i świdnickie potrzebujące rodziny, a dzień później – zaserwujemy wieczerzę wigilijną bezdomnym i będziemy razem z nimi kolędować. Pomoc dla rodzin to pomysł tegoroczny. Mamy listę dziesięciu i nie możemy spełnić wszystkich marzeń całych rodzin (choć może zadziała cud Bożego Narodzenia?), ale postanowiliśmy obdarować wszystkie dzieciaki z tych rodzin (blisko 40) i kompleksowo zaopiekować się jedną z nich co roku.

Co w tej akcji jest najpiękniejsze, to jej zaraźliwość. Opowiesz komuś o niej i już jest w teamie. Rzucisz hasło „podziel się” i już się dzielą. Piękni ludzie w pięknej sprawie. Bezinteresownie, w większości anonimowo, z ogromnym entuzjazmem i… po prostu. Bo przecież… to JEST proste :)

Przyłącz się do nas: https://www.facebook.com/podzielsiezinnymi. To taaakie proste :)

Ja chcę misia!

– Ja chcę misia! Chcę misia! – krzyczał mały chłopiec w supermarkecie, kiedy kasjerka kasowała moje zakupy. – Misia! – nie dawał za wygraną, balansując na krawędzi krzyku i płaczu. Nie wiem, co było owym misiem – czy jakiś baton, czy może żelki… Na pewno coś słodkiego. Ale wiem, że w zamian za „mroczny przedmiot pożądania” w postaci misia mama przehandlowała ze swoim kilkuletnim synkiem kilka innych paczek słodyczy. Skoro chciał misia… 😀

Nieważne, że być może w domu zachce mu się czekoladę, lizaka, cukierka czy pianki (brrr!). Ważne, że wówczas mama będzie miała argument: „No, przecież sam wybrałeś misia”, „To była twoja decyzja”. Bo grunt to oddać dziecku głos. Nauczyć je decydować, wybierać. Pozwolić mu mieć coś do powiedzenia. Poczuć, że liczymy się z jego zdaniem. Nawet jeśli potem nie będzie zadowolone z wyboru czy decyzji. To pierwsza i najlepsza lekcja wolności słowa i demokracji, ale też pokazanie naszego zaufania do dziecka.

Zaczęłam w zeszłym tygodniu cykl wykładów i warsztatów w ramach Akademii Dziennikarstwa Obywatelskiego (przy okazji dziękuję Monice, koleżance z dawnych lat, że sobie o mnie przypomniała). I mam teraz taką fajną grupę uczennic z III LO, z którą zgłębiamy tajniki partycypacji, samorządności, obywatelskich zachowań i obywatelskiego dziennikarstwa, oczywiście. Tematy w sumie dla młodzieży nudne. Jak na początku zapowiedziałam, że powiemy sobie m.in. trochę o partycypacji, to miałam wrażenie, że połowa nastolatek zaraz wyjdzie z sali ha ha 😉

Ale luzik – wystarczyło dać im się wypowiedzieć i samej wyznać, że to okropne słowo – w sensie brzmieniowym, ale jak dojdziemy do tego, co ono właściwie oznacza, to zrozumiemy, że partycypować, mieć w czymś udział, móc decydować, zrobić coś więcej niż tylko to, co robimy dla siebie – to fajna sprawa. Czy dziewczyny mi uwierzyły, na razie na słowo, i będą „partycypować” w kolejnych zajęciach – okaże się. Ale są na nich z własnej, nieprzymuszonej woli. Same zadecydowały. A więc i same mogą podjąć decyzję o tym, by nie przyjść. Przy okazji będzie to też sprawdzian moich umiejętności zainteresowania i zatrzymania uwagi. Na pierwszych zajęciach było całkiem nieźle – niektóre zrezygnowały z autobusu, by zostać do końca.

Ale to bardzo ważne, by młodych ludzi słuchać. Gdybym przez trzynaście lat nie słuchała mojego dziecka, dziś w trudnym przecież wieku gimnazjalnym, nie byłoby mi dane usłyszeć: „Mamo, koleżanki mi zazdroszczą tego, jaki mam z tobą kontakt”. Gdybym nie pozwalała mojemu dziecku decydować o jej własnych sprawach, nie dawała czasem (kontrolowanej) wolnej ręki, zawsze jednak uświadamiając jej możliwe konsekwencje, na pewno ten kontakt byłby inny. Gdybym jej pewnych rzeczy zakazywała, nie ufała jej – nie byłabym mamą, do której można przyjść z każdym problemem i opowieścią o całkiem czasem błahych sprawach. Bo nie zbudowałabym zaufania. A gdybym czasem sama nie stawała się dzieckiem i nie pozwalała sobie na wygłupy z dzieckiem moim, nie byłoby między nami tego luzu, jakiego zapewne zazdroszczą te koleżanki.

A gdyby z kolei nie było normalności i luzu przetrenowanego z własnym dzieckiem – nie byłoby fajnych, naturalnych i często pełnych śmiechu i zabawy kontaktów z młodzieżą z Naszej Świdnicy, z którą trwają one ciągle i zapewne się nie skończą. Bo w kontaktach z dziećmi i młodzieżą najważniejsze to najpierw widzieć w nich ludzi, a dopiero potem – ludzi sporo młodszych. Wtedy i oni widzą w nas najpierw ludzi, a później dopiero – ludzi sporo starszych.

Dziwi mnie, że dorośli, i to w większości, w pewnym momencie przestają traktować swoje dzieci jak partnerów. Ba! Niektórzy (jeśli nie większość) nawet nigdy nie zaczynają. Chociaż są i chlubne wyjątki – ostatnio jeden znajomy powiedział mi, że jak nie rozumie swoich dzieci, to sobie siada i przypomina, jaki był w ich wieku. I już rozumie. Można?

I tu wracamy do misia, partycypacji, samorządności itd. Bo dziś, zestawiając sobie tych kilka faktów, o których napisałam powyżej, wiem, że to dorośli odpowiadają za brak chęci młodych ludzi do obywatelskich zachowań, do udziału w życiu społecznym, do partycypacji (brrr! – tak powinny się nazywać słodkie pianki ha ha :D). To mama czy tata, którzy odgradzają świat dzieci i dorosłych murem, wstawiając coraz to kolejne „bricks in the wall”, zniechęcają dzieci, a potem młodzież do udziału w tym świecie. Rodzice są nudni. To jaki ma być ich świat? Nudny. Nie da się z nimi pogadać, nie słuchają. To jak ich świat ma usłyszeć, co mają do powiedzenia młodzi? Jak świat ma usłyszeć, że oni chcą misia, a nie coś innego? 😉

Dlatego, kochana moja młodzieży, której coraz więcej poznaję, która jest fantastyczna i z której od prawie dwóch lat regularnie wysysam świeżą krew ha ha 🙂 – walczcie o swojego misia. Na pewno każdy jakiegoś ma 😀 A jeśli okaże się, że miś to błąd? To też niezła życiowa nauka 😉

Tymczasem macie w Świdnicy mały „misiowy” sprawdzian – budżet obywatelski. Zagłosujecie?…

Świeża krew ;)

Nie będę owijać w bawełnę: uwielbiam pracować z dziećmi i młodzieżą! Nie w szkole, na lekcjach, chociaż moi dawni uczniowie – przynajmniej tak wynika z tego, co mówią po latach – wspominają mnie dobrze. Ale właśnie po szkole, po lekcjach, w lekkim oderwaniu od szkolnej rzeczywistości, na pewnym luzie, podczas którego następuje wzajemna transfuzja doświadczeń, wrażeń, wspomnień, a czasem i marzeń…

Naszaswidnica.pl – młodzieżowy portal, w którym ze wszystkich mediów, z jakimi w swoim życiu zawodowym współpracowałam, najwięcej nauczyłam się w najkrótszym czasie. Więcej nawet – najbardziej rozwinęłam się. Ciekawe, prawda? Dorosła, doświadczona dziennikarka, a pisze takie rzeczy. A jednak tak jest. Tak było. To Nasza Świdnica uświadomiła mi, że praca dziennikarza może być wieczną przygodą. To dzięki młodym dziennikarzom z NŚ zrozumiałam, że dziennikarz to nie hiena, lecz dobry kolega, który przybliża świat, i że czytelnika trzeba cały czas zdobywać, tak jak młody chłopak dziewczynę, z którą chciałby spędzić całe życie.

Tak. Dostałam gigantyczną transfuzję świeżej krwi, o której mówiłam ponad rok temu, gdy NŚ i WŚ rozpoczynały współpracę. NŚ wygasiła działalność, z WŚ odeszłam ja. Ale młodzież – została. Pełna pomysłów, rozentuzjazmowana, chcąca się wyżyć w pisaniu, przed kamerą, za kamerą. Chętna i wciąż świeża – tak jak jej młoda krew.

My, dorośli, z przeróżnych powodów, czasem może i uzasadnionych, bo praca, bo pieniądze, bo trzeba dzieciom zapewnić to czy tamto, rzadko zaglądamy do świata ludzi młodych. To niewybaczalny błąd! I nie chodzi o wścibstwo. Nie chodzi o dopytywanie się, co w szkole, wyciąganie informacji o przyjaźniach, marzeniach itd. Jeśli zechcą, sami nam o tym powiedzą. Chodzi o otwarcie się na ich świat, zejście piętro niżej, cofnięcie się w czasie, próbę spojrzenia na świat ich oczami. Często wydaje nam się, że wiemy więcej. Jesteśmy wręcz o tym przekonani. Ale kto z nas potrafi przyznać, że tak nie jest? A nie jest tak ani trochę.

Świat dzieci, świat młodzieży, tak jak i świat dorosłych – w średnim wieku i seniorów – to ten sam świat. Tyle że każdy odczuwa go stosownie do swojego wieku. Za jeden ze swoich największych życiowych sukcesów uważam to, że nie rozgraniczam ludzi według wieku. Nigdy tego nie robiłam. I nigdy nie będę. Mam dobrych znajomych i przyjaciół o tak gigantycznej rozpiętości wiekowej, że czasem jestem w szoku (jak wszyscy, którzy obserwowali Naszą Świdnicę haha ;))

I ten szok niech wciąż trwa. I zapewniam, że trwać będzie 😉

Hey, Jude, make it BETTER!

Nie ma takiej rzeczy wywołującej pozytywne emocje, która byłaby za droga, zwłaszcza kiedy płatnika na nią stać. Stać Cię na drogą wycieczkę, o której marzyłeś całe życie? Leć! Stać Cię na samochód, który jest spełnieniem Twoich marzeń? Kupuj! Stać Cię wreszcie na obiad w wypasionej restauracji, na który nigdy nie było Cię stać? Idź, jedz, pij, ciesz się życiem. A jeśli stać Cię na zamówienie spotu z okazji 10-lecia wejścia Polski do UE, który kosztuje ponad 750 tysięcy? Zamawiaj!

Irytuje mnie dyskusja na temat tego spotu. Potrzebny, niepotrzebny? Drogi, niedrogi? Sam spot kosztował 750 tysięcy złotych. Pozostałe 90 procent to koszty jego emisji w mediach. Ale czym byłby bez tych emisji? Filmikiem, który Ministerstwo Infrastruktury zrobiło sobie do archiwum i może jeszcze na stronę internetową. Może obejrzy go parę tysięcy internautów. A może nie?… Niestety, już nawet w komunie wiedzieliśmy, że reklama jest dźwignią handlu, w tym przypadku – handlu pozytywnymi emocjami (szkoda, że Ministerstwo Infrastruktury umieściło ten film bez możliwości pełnego udostępniania, więc mogę zamieścić tylko nieaktywny link, bo jak szukałam aktywnych, to były to same parodie, niestety).

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=pTZuH-Az4cc[/embedyt]

Bo chyba tylko idiota nie uśmiechnął się choć raz z zadowolenia, jak bardzo odmieniła się Polska w ciągu ostatniego dziesięciolecia, jak zmieniło się nasze życie, jak wiele osiągnęliśmy jako naród. Na co dzień, tak jak przyzwyczailiśmy się do tego, że w Rynku znów jest wieża ratuszowa, a przecież jeszcze dwa lata temu jej nie było (!), przyzwyczajamy się do tego, co wokół nas. Jest lepiej? To dobrze. Ale chcemy jeszcze lepiej. Jest ładniej? Super. Ale chcemy jeszcze ładniej. Tymczasem tych 10 lat to naprawdę „10 lat świet(l)nych” – nawet patrząc obiektywnie nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Daleko nam jeszcze do doskonałości. Ale do czego byśmy dążyli, gdybyśmy już ją osiągnęli? Zawsze przecież trzeba chcieć więcej, sięgać wyżej, podnosić jakość… Życia, bycia, czegokolwiek, co robimy. A jakość – kosztuje. Nie zawsze pieniądze. Ale zawsze – pracę, pomysł i maksymalne zaangażowanie.

No właśnie… Ale nie jestem pewna, czy wszyscy tak myślą. Niedawno miałam bowiem okazję obejrzeć inny spot. Także reklamowy. Także zrealizowany na zlecenie ekipy wywodzącej się z szeregów Platformy Obywatelskiej i… przeniosłam się o 10 lat świetlnych w czasie! WSTECZ – żeby nie było wątpliwości.

Był to spot lokalny, a nie ogólnopolski. Fakt. Ale młodzież z Naszej Świdnicy udowodniła, że nawet nastolatki potrafią zrobić coś, co zechce wyemitować TVN24 czy nawet BBC!

Dla zapominalskich przypominam:

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=GtsXhx_Asrw[/embedyt]

A więc – da się, prawda? A jeśli się da, to czemu ktokolwiek o zdrowych zmysłach akceptuje coś takiego?

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=zbUdUKsZW0Y[/embedyt]

Nie będę się rozwodzić nad jakością techniczną tej reklamy. Bo znam się na tym tylko trochę (choć i to mi wystarczy, by wiedzieć, że jest ona poniżej słabej). Ani nad jakością artystyczną – choć na tym po studiach znam się znacznie lepiej (to z kolei wystarczy mi, żeby wiedzieć, że od ideału dzielą ją – nomen omen – lata świetlne). Ani też nad jakością merytoryczną, bo to ocenią wyborcy, a – jak mówi stare porzekadło – każdy orze, jak może. Prawda jest jednak taka, że orać można za pomocą konia pługiem tradycyjnym albo ciągnikiem – pługiem nowoczesnym. Żaden rolnik mi nie powie, że nie ma różnicy 🙂 A jeśli nie wierzycie… obejrzycie sobie te dwa spoty. W dowolnej kolejności 😉

A jeśli się trochę wkurzyliście, tak jak ja, to… Na rozluźnienie…

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=eDdI7GhZSQA[/embedyt]

A na koniec cytat z powyższej piosenki:

Hey Jude, don’t make it BAD,
take a sad song and make it BETTER 🙂