O tym, jak wyszłam z mediów i odkryłam świat

Siedemnaście lat swojego życia zawodowego, z drobnymi przerwami, spędziłam pracując jako dziennikarka i redaktorka naczelna dwóch lokalnych tygodników. Kilka dni temu minęło dziesięć lat od dnia, w którym – jak w amerykańskich filmach – spakowałam swoje rzeczy do kartonowego pudła i wyszłam z redakcji. A ja świętowałam rocznicę odkrycia świata. I to doświadczenie jest wspólne z innymi moimi znajomymi i przyjaciółmi, którzy pracowali w mediach.

Continue reading

CZIPSOWA PROHIBICJA. PLASTEREK NA OTWARTĄ RANĘ

Zakazanie sprzedawania w sklepikach szkolnych niezdrowej żywności to jak zaklejenie jątrzącej się rany plastrem i udawanie, że ma on działanie lecznicze. Co gorsza, takie działanie będzie dokładnie przeciwskuteczne. Wszak od zarania dziejów wiadomo, że zakazany owoc smakuje najlepiej. I przez tysiąclecia nic się w tej kwestii nie zmieniło.

Prohibicja w Stanach Zjednoczonych uruchomiła czarny rynek alkoholowy kontrolowany przez zorganizowane grupy przestępcze, a nawet – według niektórych źródeł stała się przyczyną powstania mafii. Zakaz sprzedaży alkoholu w Polsce przed godziną 13.00 – spowodowała masowe pędzenie bimbru w domach i rozlokowane w Polsce liczniej niż teraz bankomaty meliny, w których można było kupić go nielegalnie. Jedna taka jeszcze kilka lat temu wciąż istniała u mojej sąsiadki w bramie, a policja poradziła sobie z nią i jej klientami dopiero wtedy, kiedy ona na to pozwoliła… umierając 😉

Bo zdobywanie tego, co zakazane, jest wpisane w ludzką naturę. Niby dlaczego Ewa zeżarła to jabłko w raju? „Co? Ktoś mi tu będzie czegoś zakazywał? Po moim trupie!” – myślała zapewne. No i trupem się ostatecznie za przyczyną tego jabłka stała, pociągając za sobą cały rodzaj ludzki.

Zakazy bez odpowiedniej edukacji nic nie dadzą. A edukacja w kwestii zdrowego żywienia jest w szkołach powierzchowna. Rysowanie plakacików, przynoszenie do szkoły owoców, pogadanki. Uaaaaa! Aż sama ziewnęłam. Zresztą – to nie szkoła się powinna o to troszczyć, bo takie nawyki to my wynosimy z domów.

sandwich-890823_1280

Jeśli w domu takiej jednej grubej Kasia czy Basi jada się tłusto, dużo i niezdrowo, popijając coca-colą, a one dostają czipsy i batoniki kiedy zechcą, to nie ma szans, żeby weszły do szkolnego sklepiku, z którego wycięto wszystko, co niezdrowe, i zakupiły kanapkę z ciemnego pieczywa i mineralną wodę, która według nich jest pozbawiona smaku. Gorzej –

one sobie te czipsy czy batoniki oraz coca-colę przyniosą z domu od razu, gdy tylko zorientują się, że ich w szkole nie kupią. I jeszcze wezmą dla koleżanek i kolegów.

Niby to ma być element walki z coraz częstszą u Polaków, już od dziecka, otyłością. Ale chyba nie tędy droga. A którędy? Nie wiem, ale wiem, że lepiej byłoby zainwestować w porządną, ciekawą, zabawną i wciągającą edukację w tej kwestii niż wprowadzać jakiekolwiek zakazy. Bo może sklepikarze szkolni, którym za lewego batonika z nadmiarem cukru grozi nawet 5 tysięcy grzywny, ich nie złamią, ale dzieciaki – z pewnością sobie poradzą. Jestem tego absolutnie pewna.

KIM CHCESZ BYĆ, KIEDY DOROŚNIESZ?

Dziś Dzień Dziecka. Właśnie mija, więc przez cały dzień miałam okazję oglądać na Facebooku zdjęcia moich znajomych z dzieciństwa. Nie żebym potępiała tę akcję. Ale to zawsze przywołuje wspomnienia, a ja chyba dlatego zaczęłam się zastanawiać, czy akurat przy Dniu Dziecka nie warto pomyśleć, co to dziecko osiągnęło. Kim chcieliśmy być, a kim dziś jesteśmy? Czy jesteśmy z tego zadowoleni? Czy odczuwamy szczęście? Czy to dziecko, którym wtedy byliśmy, wciąż z nami jest? Czy jest zadowolone z tego, jak żyjemy?

Każdy z nas kiedyś odpowiadał na pytania dorosłych, kim chce być, kiedy dorośnie. Ja najdłużej chciałam być… archeologiem i podróżnikiem!

Pieprzonym Indianą Jonesem w spódnicy chciałam być. Mieć przygody i zdobywać świat. Bałam się tego jednocześnie jak jasna cholera. Ale oczytana na maksa przygodowo-historycznymi książkami, karmiona przygodami Indiany Jonesa, zakochana po uszy – jak 99,9% dziewczyn w latach 80. – w Harrisonie Fordzie, wyobrażałam sobie siebie siedzącą w jakichś ruinach gdzieś w północnej Afryce czy dalekiej Azji, grzebiącą w ziemi w poszukiwaniu jakichś skarbów, które dziś nazwałabym po prostu skorupami. Archeologia miała się wiązać z moją drugą pasją – również wywołaną czytaniem książek – podróżowaniem. Ale to skorupy przede wszystkim i grzebanie się w przeszłości było przedmiotem mojej niegasnącej przez lata fascynacji.

Pamiętam, jak mój tata, krótko przed śmiercią, zapytał mnie, kim chciałabym być w przyszłości. Kiedy usłyszał, że archeologiem, za wszelką cenę postanowił mi to wybić z głowy. Nie pamiętam, jakich używał argumentów, ale najwyraźniej bardzo racjonalnych, bo na szczęście, nie spełniłam tego marzenia, z czego dziś bardzo się cieszę 😉

Potem, kiedy już byłam w liceum i profesor Grześkowiak mnie samej udowodnił, bo nie wierzyłam, że mam talent do pisania, chciałam zostać dziennikarzem. Nawet poszłam na jakieś dziennikarskie zajęcia do MDK-u, gdzie okazało się również, że mam talent do szybkiego pisania na komputerze (wtedy to się w tagu robiło – ktoś pamięta? :D). I nawet jakieś dwa moje teksty (jeden o kolesiu, który wlazł na dach mojego liceum i rzucał dachówkami, a drugi – o żołnierzach sowieckich, których codziennie mijałam w drodze do szkoły) ukazały się w „Wiadomościach Świdnickich”. Któryś z nich był ucięty w drukarni, ale kto by się tam takimi pierdołami przejmował?! 😉 I kto by pomyślał, że później przez tyle lat będę redaktorem naczelnym gazety, w której debiutowałam jako licealistka?…

A więc – jedno marzenie się spełniło.

Ale z tymi marzeniami to tak jest, że jak już spełnisz jedno, wykluwa się w głowie kolejne i powoli zaczyna Ci być źle w miejscu, w którym jesteś, bo chcesz więcej. A może tylko ja tak mam?…

Minął właśnie rok i miesiąc, odkąd w pogoni za innymi marzeniami odeszłam. Trzeba przyznać, że tą niełatwą decyzją zyskałam wiele dobrego w swoim życiu. Najważniejsze jednak, że naprawdę zapoczątkowałam zmiany także w sposobie myślenia i uwolniłam się od paru toksycznych relacji, zwłaszcza zawodowych. To pozwoliło na całkiem nowy start. Dziś mogę powiedzieć, że nie ma w moim życiu zawodowym ani jednej rzeczy, której bym nie lubiła robić albo robiłabym pod jakimś ciśnieniem. Co ciekawe, nadal większość z nich wiąże się z pisaniem, czyli moją chyba największą życiową pasją. I czuję się trochę jak w podróży, bo cel jest ciągle przede mną, a to, co spotyka mnie po drodze, jest ciekawe, przyjemne, wzbudza radość, wywołuje satysfakcję i chęć na więcej.

A zatem w pewnym sensie spełniam kolejne zawodowe wyzwanie – bycie podróżnikiem. Nie takim, jak zawsze marzyłam – czyli jeżdżącym po świecie, piszącym książki i uczącym się języków (kolejny odkryty w liceum talent, z którego wciąż jeszcze rzadko robię użytek) – ale przecież wszystko jeszcze przede mną 🙂 No i najważniejsze – dziecko we mnie wciąż jest. Choć ma nowe marzenia i plany, choć jest dojrzalsze, mądrzejsze o mnóstwo przeróżnych życiowych doświadczeń, to jednak jest wciąż tym samym dzieckiem, które całe życie pchało się wyżej i dalej niż było. I niechcący osiągało cele i spełniało marzenia. A może tak właśnie miało być?… 😉

PS Chciałam jeszcze wyznać, że ostatecznie to mi archeologię wybiła z głowy pani od historii w liceum, która uznała, że jestem totalnym historycznym debilem i tak mi to wmawiała, że nawet maturę zdałam tylko na tróję. Niestety, jak to często bywa, nijak to się miało do mojej prawdziwej historycznej wiedzy, wszczepionej mi jeszcze przez ojca-pasjonata, która nadal jest całkiem niezła. Ale o szkole i niektórych nauczycielach to już wiecie, co myślę 😉

DZIEŃ MATKI INACZEJ, CZYLI MIĘDZY ORKIESTRĄ DĘTĄ A NIRVANĄ

Kiedy Twoje dziecko okazuje pierwsze oznaki dojrzałości? Wtedy, kiedy pyta Cię, dlaczego na muzyce w szkole w części „historia muzyki” nie uczą się np. o Nirvanie i o „Smells Like Teen Spirit” (a to też historia, i to taka, która ich interesuje), tylko o Halinie Kunickiej i „Orkiestrach dętych”. A przecież oni są „teen”, a nie „babcią stojącą na balkonie”. I jeszcze wtedy, kiedy uczy się matmy z vlogerem, który tłumaczy ją tak, że dziecko wychodzi z pokoju i pyta: „Mamo, czemu w szkole tak nie uczą?” I wtedy, kiedy pyta, czemu w podstawówce nie lubiło historii, bo przecież ona jest taka ciekawa.

I jeszcze wtedy kiedy w Dzień Matki pisze do Ciebie długą wiadomość na FB, z której dowiadujesz się, że jesteś tak wyjątkowa, że każdy prezent wydaje się za słaby… <3

To ostatnie rozwala Cię na łopatki i oddałabyś wszystkie prezenty świata w zamian za to, żeby częściej dostawać takie listy. Bo to nie jest normalne w świecie zbuntowanych nastolatków, więc albo sobie na to zapracowałam, albo… sobie na to zapracowałam 😉 A nie jest to praca łatwa. Każda matka doskonale wie, o czym mówię. Bo bycie matką to nie jeden zawód, ale kilka, jeśli nie kilkanaście czy kilkadziesiąt, w zależności od okoliczności. Jest się kucharką, psycholożką, nauczycielką, lekarką, pielęgniarką, korepetytorką, logistykiem, dietetyczką, stylistką, wizażystką, kierowcą, krawcową, sprzątaczką, praczką, czasem adwokatem, czasem sędzią, bywa, że i mediatorem. Oprócz tego pracuje się w swoim własnym zawodzie czy zawodach, ogarnia dom i resztę życia. Długo by wymieniać, co musi matka, więc nie będę tutaj rozsiewać truizmów, które i tak każdy wie. Dodam tylko, że nie ma większego szczęścia jak mieć dziecko, które to docenia 🙂

To się porozczulałam. A teraz do rzeczy. Czyli tej szkoły. „Mamo, będziesz coś dzisiaj pisać na blogu?” – pyta moje dziecko wieczorem. „Wygląda na to, że tak” – odpowiadam niepewnie, bo sporo mam tematów ostatnio, ale z czasem trochę słabiej. „Jakbyś nie miała co pisać, to pamiętaj o tej muzyce” – przypomina mi córka, która opowiadała mi o tym, jak wyglądają dziś w gimnazjum lekcje muzyki, podczas jakiejś ostatniej dłuższej jazdy samochodem.

Moje zdziwienie, szok i opadnięta szczęka najwyraźniej zrobiły wrażenie na Oli, że dopomina się wpisu na ten temat. A więc – dziś z okazji kończącego się właśnie Dnia Matki czas na historię muzyki widzianą oczami mojego dziecka.

Otóż wyobraźcie sobie, że nasze dzieci w gimnazjum uczą się historii muzyki śpiewając „Serce w plecaku” i „Orkiestry dęte”. Odśpiewują to na środku klasy pojedynczo na ocenę! Czujecie w XXI wieku śpiewać samodzielnie stojąc przed całą klasą hicior z czasów swojej babci? Jeszcze z tym charakterystycznym „papapa para para papara”!!!

https://www.youtube.com/watch?v=r_xB1PrIOHM

Od czasów mojej szkolnej edukacji muzycznej minęło 30 lat, a okazuje się, że zmieniło się niewiele. Może tyle, że my w głębokiej komunie musieliśmy na akademię z okazji Wielkiej Rewolucji Październikowej uczyć się „Pieśni o taczance”, a teraz dzieci „na zaliczenie” śpiewają żołnierską piosenkę sprzed II wojny światowej „Serce w plecaku”.

Potem śpiewali jeszcze „Dni, których nie znamy” Grechuty i podobno to już im się podobało, zwłaszcza że często słyszą tego evergreena w radiu. Pozostałe piosenki zdecydowanie evergreenami nie są, a w dodatku – do diabła! – czego niby mają nauczyć nasze dzieci?! Coś, do cholery, jest nie tak z polską szkołą? W literaturze też nie potrafi nadążyć za tym, co się dzieje.

I potem nauczyciele dziwią się, że dzieci czytają Harry’ego Pottera, a nie chcą czytać „Chłopców z Placu Broni”. Albo moje dziecko się dziwi, że vloger potrafi lepiej wytłumaczyć matmę niż nauczyciel.

Dzieje się tak, dlatego że kiedy świat wokół pędzi z prędkością japońskiego magleva, polski system edukacji popyla ciągnięty przez lokomotywę parową. I gdy każdy człowiek, każdy urząd, każda firma, sklep, radio, telewizja – wszyscy wokół – muszą się codziennie dostosowywać do tego pędzącego świata, szkoła tkwi w skansenie, z którego chyba tylko rewolucja mogłaby ją wyciągnąć.

Nie dziwi więc, że młodzież sobie robi tak zwaną bekę ze szkoły, nauczycieli i tego, czego muszą się uczyć. Nie dziwi też, gdy tytuł książki do historii „Śladami przeszłości” gimnazjaliści przerabiają sobie na „Siadam ze złości” 😀 Też powoli momentami siadam – jako matka, jako z wykształcenia nauczycielka i jako wciąż uczący się człowiek 😉

PS Dla porządku dodam, że moja Ola chodzi do świetnego Gimnazjum nr 2 w Świdnicy, którego dyrekcja ma wyjątkowo prouczniowskie podejście. No ale podstaw programowych nawet oni nie przeskoczą. To jest już skok wzwyż 😉

Szuflada z glanami

Poszła Ola do… gimnazjum i od razu została zaszufladkowana. Nawet obce dzieciaki zaczepiają ją i pytają, czy jest metalem. A wszystko przez glany! No, takie wysokie, ciężkie, sznurowane buty na grubej podeszwie, ze wzmacnianym noskiem.

Dziecko chciało glany i ma. I jest szczęśliwe. I wygląda świetnie, bo umie się ubrać stosownie do nich. I mówi, że w życiu nie miało wygodniejszych butów. Tymczasem już któryś raz przychodzi ze szkoły z kolejnymi glanofobiami. Ostatnio jedna z nauczycielek zauważyła, że przez nie moje dziecko będzie w jej wieku jeździć na wózku…

Trudna sprawa z tymi glanami. Wpiszesz w Google „glany” i wyczytasz, że to buty budzące skrajne emocje, wyróżnik subkultur itd. A co, jeśli – tak jak w tym przypadku – komuś się po prostu podobają? A co, jeśli są dla niego po prostu wygodne? A co, jeśli nie chce nosić Nike Airmax jak 209384395239566512 znajomych dookoła?

Z każdą kolejną glanologiczną relacją z gimnazjum zaczęłam się zastanawiać, co powoduje, że ludzie się nawzajem szufladkują, przyczepiają sobie łatki i tworzą stereotypy. Moje dziecko nie jest przecież żadnym metalem (a nawet gdyby było, to co z tego?), a glany nie są obuwiem bardziej szkodzącym kręgosłupowi niż chińszczyzna z tanich sklepów (w dodatku przynajmniej są skórzane i nie śmierdzą).

Problemem ludzi szufladkujących innych, przyczepiających łatki i budujących stereotypy jest chyba INNOŚĆ. Ludzie, w tej całej swojej masie, lubią żyć w stadzie innych podobnych do nich. Lubią, kiedy nikt się nie wyróżnia i nie wychyla. Sami też się nie wychylają. Lubią się grzać w ciepełku tego stada i nie ma dla nich znaczenia, że każdy dzień jest podobny do poprzedniego, a oni, ze swoimi airmaksami są tacy sami jak inni. Wyróżniać się jest źle. Wyróżniający się to potencjalne zagrożenie. To ktoś, kto może chcieć więcej niż całe stado, kto może chcieć od życia czegoś innego niż cała reszta. Wróg godzący w dobro stada.

Od takiego myślenia już tylko krok do nietolerancji, ksenofobii i wszystkiego, co najgorsze w społeczeństwach całego świata. I jeśli dzieje się w to w szkole – protestuję!

Pani od polskiego

Na studiach przez dwa lata mieszkałam w akademiku z dziewczyną, która deklarowała, że chce zostać nauczycielem, żeby mścić się na dzieciach za swoje krzywdy. Było to tyleż zabawne co przerażające. Zwłaszcza że laska uczy dziś pewnie w jednej z wałbrzyskich szkół. Nie wiem, w jakiej. Nie śledzę jej losów. Łatwo się domyślić, czemu 🙂

Belfer, nauczyciel, „pani/pan od…” – tak ich określamy. Ale czy uświadamiamy sobie, jak ogromny wpływ mają na nasze życie? Ja wiem, co zawdzięczam niektórym nauczycielom i co mam za złe innym. I pewnie każdy z nas tak ma. Jednak czasem warto sobie uświadomić, jaki ci ludzie mają naprawdę na nas wpływ.

Temat ten, który czasem przewija się przez moje życie jak oblatujący je bumerang, powrócił do mnie ostatnio przy dwóch okazjach. Po pierwsze, moja córka rozpoczęła kolejny etap edukacji. Od ponad tygodnia codziennie słyszę o tym czy tamtym nauczycielu tego czy owego przedmiotu, który „jest fajny” lub beznadziejny. Wiem już, że – podobnie jak angielskiego w podstawówce – będzie się z powodu nauczyciela świetnie uczyła niemieckiego w gimnazjum. „Pani od niemieckiego” okazała się bowiem wyjątkowo fajna. Jest tak z jeszcze kilkoma innymi przedmiotami, ale nie będę ich ujawniać, bo zaraz nas zidentyfikują ci, których nie wymienię 😉 A po co mojemu dziecku kwasy w szkole?

Druga okazja to kręcenie reklam Smart Learning Centre – firmy, z którą od niedawna współpracuję. Długie rozmowy z młodymi ludźmi na różne tematy, w tym – szkoła i ulubione przedmioty. Nawet nie sondowałam, ale wyszło, że 100 procent nielubianych przedmiotów jest nielubianych z powodu nauczycieli. I odwrotnie – te, które młodzież lubi, lubi z powodu nauczycieli.

Przypadek?

Na pewno nie.

Tak jak znaczenie ma to, jaki na tym ziemskim padole trafi Ci się rodzic i rodzina, tak ma znaczenie, na jakiego trafisz w szkole belfra. „Kto chce zapalać innych, sam musi płonąć” – mówił Ludwik Hirszfeld. Ja wiem, że gdyby nie paru z nich, nie byłabym dzisiaj tym kim jestem. W siódmej klasie podstawówki (ciekawe, że to ten sam budynek, w którym dziś mieści się gimnazjum mojej córki) odkryła mnie pani Gawałek. Dosłownie – odkryła, bo kto by zwrócił uwagę na wiecznie wystraszoną chudą dziewczynkę w drugiej ławce? Odkryła, bo napisałam coś, co ją zaintrygowało. Wysłała mnie na olimpiadę i jak matka prowadziła przez cały proces prawie za rękę. W liceum – prof. Grześkowiak, mimo że na lekcjach siedziałam cicho i najchętniej schowałabym się pod ławkę, żeby nie musieć nic mówić, odkrył we mnie to samo. Że pisać umiem. Też poszłam na olimpiadę, ale wyłożyłam się na gadaniu (zupełnie jak dzisiaj w teatrze – kto był, ten wie). I na studiach – doktor Bobowski, mój późniejszy promotor z teorii filmu… Gdy na czwartym roku napisałam pracę o „Pulp Fiction”, zapytał, czy sama ją pisałam. Był w szoku. Nic dziwnego – w końcu całymi miesiącami na zajęciach się nie odzywałam. Nieśmiałość blokowała mnie skutecznie.

A jednak ci ludzie, a potem jeszcze zawodowo Krzysiek Wierzęć, więcej niż nauczyciel, ktoś, kto odkrył mój talent i zobaczył we mnie więcej niż ja sama – to moje kamienie milowe. Moje drogowskazy i aniołowie stróże, których spotykałam na swojej drodze. Nigdy nie będę w stanie wytłumaczyć, dlaczego oni, dlaczego wtedy i chyba do końca nie pojmę, ile im zawdzięczam. Ale wiem, że gdyby nie oni, moje życie dziś wyglądałoby inaczej. I na pewno nie byłoby tak wielobarwne jak teraz.

Dlatego kibicuję wszystkim nauczycielom z pasją, tym, którzy żyją swoją pracą i kochają młodzież. Jeśli potrafią zarażać, będą mieli na koncie tysiące tak wdzięcznych absolwentów jak ja. Taaak, wieeem… nie byłoby tego, gdyby nie moje wrodzone zdolności. Ale jednak – nie wyszłyby one na światło dzienne, gdybym nie spotkała na swojej drodze tych właśnie ludzi.

Przez mgnienie oka (dziewięć miesięcy) sama uczyłam w szkole. Byłam „panią od polskiego”. Ci, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że nauczanie w szkolnym drylu to nie moje klimaty. Trzydziestoosobowa klasa, schemat, kanon lektur itd. Dałam radę, ale odchodząc wiedziałam już na pewno, że to nie dla mnie. A jednak… Gdy zdarza mi się po latach spotkać z moimi byłymi uczniami, słyszę od nich, że to były najlepsze lekcje polskiego, jakie mieli. Miłe 🙂 Bo chyba liczy się właśnie pasja. I normalność. Swoją panią od niemieckiego moja córka określiła właśnie jako „normalną”. A więc mimo że każdy z nas chciałby być oryginalny (i na swój sposób jest), to jednak po latach doświadczeń w różnych dziedzinach wiem, że „bycie normalnym”, że to największy komplement.