Siedemnaście lat swojego życia zawodowego, z drobnymi przerwami, spędziłam pracując jako dziennikarka i redaktorka naczelna dwóch lokalnych tygodników. Kilka dni temu minęło dziesięć lat od dnia, w którym – jak w amerykańskich filmach – spakowałam swoje rzeczy do kartonowego pudła i wyszłam z redakcji. A ja świętowałam rocznicę odkrycia świata. I to doświadczenie jest wspólne z innymi moimi znajomymi i przyjaciółmi, którzy pracowali w mediach.
Continue readingSTANY LĘKOWE VS. JESIEŃ ŚREDNIOWIECZA
„W Świdnicy święte oburzenie. Późnym wieczorem, na Rynku ma być wyświetlony „Pulp Fiction” – genialny film Quentina Tarantino, w którym jednak – jak policzyli co niektórzy – słowo fuck pada aż 272 razy! A do tego film przesycony jest brutalnością, krwią, a nawet rasizmem. Straszne!!! Dziwię się, że nikogo nie oburza fakt, że piękna Mia wciąga w nim kokę na kilogramy 🙂 ” – napisała dziś na FB moja przyjaciółka, dziennikarka. Nie wierzyłam w to, co czytam…
Bo czy na świdnickim Rynku, gdzie w letnie noce różne „kurwy”, „chuje” i wszystkie inne znane powszechnie (również i naszym dzieciom, bo chyba nie myślimy, że jest inaczej?) bluzgi lecą całymi setkami, umiejętnie stymulowane setkami w płynie, coś takiego może bulwersować. I kogo? Chyba tylko kolesia, który cierpi na jakieś stany lękowe połączone z nerwicą natręctw i słowo „fuck” działa na niego jak linie na Jacka Nicholsona w „Lepiej być nie może”…
Pamiętacie zabawę w „kto nadepnie na linię, ten całuje świnię”? 😀
W Rynku, gdzie weekendowe nocne życie jest w tej chwili w najwyższej fazie rozkwitu, co w poniedziałkowe poranki odzwierciedla moja klatka schodowa, służąca w równym stopniu za nocny bar „po godzinach” i wychodek, a sądząc po odgłosach – bywa, że i dom schadzek, słowo – nomen omen – fuck nie może budzić niczyjego oburzenia. Bo jak często mawiał na studiach profesor Miodek, jest słownik i jest uzus. Uzus (nie mylić z zusem) to inaczej utarty zwyczaj, ustalona praktyka, a w lingwistyce – powszechne istnienie jakiegoś słowa w mowie potocznej. To właśnie uzus sprawił, że mamy dziś komputery, internety, a nawet rowery. To dzięki niemu mówimy, że coś jest fajne.
I zapewniam, że już za kilka, kilkanaście lat słowo „zajebisty” będzie funkcjonować w słowniku jako dopuszczalne potocznie!
Jest uzus, więc żadne takie słowo nikogo nie powinno już dziwić. A skoro mówimy o filmie – to jest i konwencja. Bo czy widzieliście kiedyś kino gangsterskie bez przemocy? Czy „Ojciec chrzestny” byłby tak samo ekscytujący, gdyby Woltz zamiast z głową konia na poduszce obok obudził się rano z przekrojonym arbuzem? 😀 Czy „Dawno temu w Ameryce”, według mnie arcydzieło, byłby tym, czym jest, gdyby De Niro i inni rozprawiali się z konkurencją wyzywając na pojedynek 😉 Haha 😀
Albo wyobraźcie sobie ten emocjonalny dialog dwóch kultowych już w historii kina gangsterów Julesa i Vincenta:
Jules Winnfield: Co jest, kurwa?!
Vincent Vega: Kurwa, strzeliłem mu w ryj!
Jules Winnfield: Po jaką cholerę?!
Vincent Vega: Nie chciałem. To wypadek.
Jules Winnfield: Przegiąłeś, facet!
Vincent Vega: Wyluzuj się. Pewnie podskoczyliśmy na wyboju.
Jules Winnfield: Gówno, nie wybój!
Vincent Vega: Słuchaj, nie chciałem skurwiela zabić. Pistolet sam wypalił.
w takiej formie:
Jules Winnfield: Co się stało?
Vincent Vega: Ojej, strzeliłem mu w twarz!
Jules Winnfield: Och, dlaczego?
Vincent Vega: Nie chciałem. To był wypadek.
Jules Winnfield: Przesadziłeś, człowieku.
Vincent Vega: Nie denerwuj się. Pewnie podskoczyliśmy na wyboju.
Jules Winnfield: No co ty? Jaki wybój?
Vincent Vega: Słuchaj, nie chciałem tego pana zabić. Pistolet sam wypalił.
Hahaha 😀 Sama się uśmiałam 😉
No i co byśmy dzisiaj zrobili w internetach bez tekstu „zrobię ci z dupy jesień średniowiecza”? 😀
Konwencja, która w „Pulp Fiction” ma nieprawdopodobne znaczenie, bo cały film, począwszy od tytułu (którego dzięki Bogu i partii nikt nie zdecydował się przetłumaczyć na polski, bo słabo nam to wychodzi) jest łamaniem konwencji kina gangsterskiego, WYMAGA używania przekleństw. Widzieliście kryminalistę, który by nie przeklinał? 😀
Wracając do „święcie oburzonych” – nie wiem, ile razy w tym filmie pada słowo „fuck”, chociaż na samych tylko studiach pisząc o nim pracę, bo to dzieło w historii kina genialne, obejrzałam go setki razy, wielokrotnie klatka po klatce, ale wiem, że jest to jedna z lepszych propozycji na „kino pod chmurką”. Mądry, uniwersalny, kpiący z konwencji, łączący w sobie wszystkie niemal gatunki filmowe, zabawny, a do tego jeszcze świetnie napisany, nakręcony i zagrany. Organizatorom można tylko gratulować, a oburzonym – współczuć… zaściankowości 🙂
LUDZIE SĄ JACYŚ INNI…
Wczoraj koleżanka zapytała mnie, ile lat mieszkam w Rynku. Prawie dwanaście. Wprowadziłam się pod koniec maja 2003 roku. Moja córka miała niecałe dwa lata. Akurat trafiliśmy na Dni Świdnicy – głośno, hałaśliwie i… wesoło. Kompletnie nie przeszkadzał nam hałas zza okien. Przyznam szczerze, że bardziej dała nam się onegdaj we znaki krajalnica w piekarni pod nami włączana o 5.00 nad ranem, ale po interwencji wygłuszono sufit.
Mimo że mieszkałam w Rynku, a może właśnie dlatego, od lat walczyłam w „WŚ” o jego ożywienie. O to, żeby knajpy były, żeby knajpy żyły i żeby „się działo”. I dlatego nigdy nie zrozumiem pozostałych mieszkańców Rynku, którzy – jak czytam dzisiaj w lokalnych mediach – żądają zamykania lokali o 23.00. Zwłaszcza że te lokale są czynne dłużej tylko w weekendy.
Owszem, zdarzało mi się zadzwonić do straży miejskiej czy na policję, szczególnie nad ranem, gdy jakieś niedobitki nie mogły znaleźć drogi do domu i włączały echosondę, tak że słyszało ich pół miasta, a ja akurat miałam przed sobą perspektywę trudnego dnia 😉 Ale nawet wtedy nie przyszło mi do głowy walczyć z lokalami, chcieć je zamykać wcześniej itd. Rynek to rynek. Jest dla wszystkich. A lokal to lokal. W weekend musi być otwarty dłużej. Jedyne, o co powinny zadbać władze miasta, to odpowiednie zabezpieczenie tych lokali i tyle.
Naprawdę, coraz częściej myślę, że ludzie są jacyś inni… Brak tolerancji, otwartości i zwyczajnego luzu to nasz wielki narodowy problem. Jak widać, nie trzeba daleko szukać, żeby zobaczyć przykłady. Dlatego moim rynkowym sąsiadom zalecam, żeby w weekend po prostu zamiast w piżamy wbili się w jakieś fajne łaszki i zeszli na dół napić się piwa, wina, drinka czy zwyczajnie soku i wchłonęli trochę tej atmosfery, którą mieliśmy okazję poczuć w Świdnicy dwa razy – podczas Zjazdów Świdniczan. Wtedy też mieszkańcy Rynku protestowali. Ale Rynek jest dla wszystkich. Ja to wiem, a nadal tu mieszkam. I dobrze mi z tym 🙂
PARKING W RYNKU? JESTEM NA TAK! ;)
Niedziela Palmowa. Niedziela handlowa. I Rynek ciut mniej dziś niedzielny. Ludzie, którzy nie znajdują w tygodniu czasu na różne zakupy, a otwarte cały tydzień markety i galeria im nie wystarczają, wpadli zajrzeć do sklepów. Ale szału nie ma. Tłumów nie widzę. Mimo że strefa parkowania dziś nieczynna i można parkować bez płacenia. I mimo że ludzie mają czas wolny. Zastanawiam się więc, gdzie jest to kupieckie eldorado, zakłócane ponoć przez płatne parkowanie? Tymczasem z magistratu płyną kolejne wieści o ułatwieniach dla środowisk kupieckich z centrum miasta. Władza zastanawia się, czy w okresie jesienno-zimowym nie otworzyć Rynku dla kierowców… I ja mówię: TAK!
Wreszcie, zgodnie z sugestią pani doktor, mojej sąsiadki z góry, zamurujemy tylne drzwi. Bo latem można się przejść dookoła, a zimą – będziemy mieć parking od frontu 😉 Nareszcie nie będę krążyć dookoła Rynku, żeby znaleźć miejsce do parkowania, tylko sobie elegancko zaparkuję pod balkonem i nie będę daleko zakupów dźwigać. Nareszcie moja córka przestanie mieć kompleksy, że jej pokój ma widok na parking. Bo i z salonu będzie taki widok, i z mojej sypialni. Cudownie!
Będzie jak w Rynku w Dzierżoniowie, który niedawno po dłuższym pobycie opuściłam. I dzierżoniowianie już nie będą musieli przyjeżdżać do nas szukać rynkowej atmosfery, bo będą mieli taką samą u siebie. Świątek, piątek czy niedziela, bez względu na to, czy jest wiosna, czy jesień, lato czy zima, widzę rodziców z małymi dziećmi spacerujących sobie świdnickim Rynkiem, zaglądających na wystawy, przysiadających na ławeczkach, dzieci karmią albo ganiają gołębie, mamy dzielą się doświadczeniami, babcie plotkują albo narzekają na pogodę. Nawet jeśli ogródki są nieczynne. I tak w kółko. Nuda! Może więc tylko cieszyć, że nowa władza chce nam te spacery urozmaicić. Dzieci, zamiast ganiać gołębie, będą uciekać przed samochodami, mamy lawirować z wózkami między zaparkowanymi autami, a dziadkowie i babcie siedzący na ławeczkach – doszkalać się w nowych markach samochodów. Bo co tak tylko ciągle będą się na kamienice i wieżę gapić? Jest XXI wiek! Czas nim wjechać do Rynku.
A że przy tym straci on cały klimat? Że ten klimat to nie tylko ogródki wiosną i latem, ale sam Rynek – o każdej porze roku? Że wymagało kilku lat, aby świdniczanie przyzwyczaili się, że główny plac miasta jest jednocześnie miejskim deptakiem, takim jak we Wrocławiu, Krakowie czy jak Piotrkowska w Łodzi, na którą też nie wolno wjeżdżać? No to co? Dla średnio paru złotych dziennie więcej zostawionych w tym czy owym sklepie – warto. W końcu środowiska kupieckie są ważne. Tyle że każdego dnia Rynkiem przechodzą setki świdniczan i przyjezdnych. Mimo że muszą zostawić samochód poza nim albo dojechać autobusem. Czy będzie ich więcej, jeśli będą mogli zaparkować w Rynku? Raczej mniej, bo i mniej przyjemnie będzie tam bywać.
I znów mamy kolejną rzecz, która wymagała kilku lat pracy, a którą ma się zakusy skreślić jednym pociągnięciem kopiowego ołówka (że zapożyczę od mojego kolegi Tetryka gadżet świetnie charakteryzujący osobowość jednego z coraz liczniejszych doradców nowej władzy). I znów, jeśli ten zamysł zostanie wprowadzony w życie, mamy kolejną rzecz, dzięki której Świdnica ze z trudem wypracowanej rangi miasta europejskiego będzie znów prowincjonalnym małym miasteczkiem, jakich wiele na Dolnym Śląsku. I znów – wzorem kabareciarza (bo mówiłam, że będzie śmiesznie) Grzegorza Halamy – chciałoby się zaśpiewać: „Ja wiedziałam, że tak będzie. Ja wiedziałam”. Zresztą te działania są równie absurdalne, jak tekst tej piosenki 😉
Mam jeszcze jedną propozycję dla nowej władzy – zburzcie wieżę. Tam też kiedyś ludzie parkowali. Wtedy już naprawdę będzie jak dawniej 😉
Foto „podkradłam” z portalu www.mojemiasto.swidnica.pl. Autor nieznany
KIEDY BURZENIE STAJE SIĘ KREACJĄ
Oglądacie czasem relacje z Domino Day? Ile Ci ludzie muszą się nabudować, tylko po to, żeby swoją układankę zburzyć! Wtedy powstaje ich dzieło… W tym tygodniu urządziłam swój własny Domino Day – wyrzuciłam wszystkie meble z mojego mieszkania. Czujecie to? Po prostu przyszłam, spojrzałam na nie i ani chwili się nie zastanawiając kazałam ekipie remontowej je rozwalić i wynieść do kontenera. Zostały tylko meble w kuchni, bo są zwyczajnie prawie nowe, a ja desperatką nie jestem.
Panowie więc rozwalali, rąbali, niszczyli i wynosili, a ja wpadałam od czasu do czasu popatrzeć na ten proces destrukcji i uśmiechałam się sama do siebie. Destrukcja kilkunastu lat mojego życia trwała zaledwie dwa dni robocze. Wszystko, co zgromadziłam, wyciągnięte z szaf, szuflad i komód zmieściło się w kilkunastu pudłach i workach, a ja zrozumiałam, że była to kolejna dobra decyzja w moim coraz bardziej zwariowanym życiu. Bo czasem dobrze jest zacząć wszystko od nowa…
Destrukcja była mi potrzebna, żeby oczyścić teren. W zagraconym mieszkaniu remont szedł nie tak jak trzeba, a moja wyobraźnia nie mogła znaleźć pola do konstrukcji. Panujący wokół chaos nie pozwalał mi zobaczyć tego, co od kilku lat widziałam w swoich myślach. Stałam w miejscu nieistniejącego już pieca (to też było cudowne – wreszcie go nie widzieć), ręką w powietrzu rysowałam panom ściankę, która ma być drugą ze ścian mojej nieistniejącej sypialni, panowie kiwali głowami i robili obliczenia, a ja nadal tej ścianki nie widziałam. Zaczęłam się zastanawiać, czemu i właśnie wtedy zrozumiałam, że czas na nowy start także w kwestii mieszkania.
Z domu rodzinnego wyszłam mając to, co miałam w akademiku podczas studiów: garnek do mleka kupiony gdzieś podczas kolonii w enerdówku (moje koleżanki kupowały kosmetyki i zabawki, a ja… sprzęt kuchenny, którego w moim domu nie było), talerz, miskę, komplet sztućców dla jednej osoby, kubek i jakiś nóż do krojenia. Mój późniejszy mąż był bogatszy – miał pościel i 14-calowy telewizor! 😉 Tak zaczynałam całkowicie samodzielne życie. Wynajmowane mieszkania i totalny minimalizm.
Powoli jednak zaczęło się gromadzenie, którego nie zauważało się, aż do każdej kolejnej z siedmiu przeprowadzek we Wrocławiu i Świdnicy łącznie. Mój ósmy życiowy port – w świdnickim Rynku – jest miejscem, w którym kotwiczę na najdłużej. Najpierw przybywało „dodatków”, bo mieszkania były wynajmowane z meblami. A z czasem – także mebli. Komplet pokojowy, którego zniszczenie przyniosło mi największą radochę, wędrował ze mną przez jakieś trzy mieszkania. Obecne było czwarte. Pomyślałam sobie więc: „dość tego”. Już było w życiu tak, że nie miałam nic. I to nie był wybór. Teraz mam wybór i chcę mieć „nic”. No… prawie 😉
I jest pięknie. Sama sobie tą jedną całkowicie spontaniczną decyzją zafundowałam radość tworzenia „nie z przymusu”. Gdy następnego dnia po destrukcji zobaczyłam wreszcie – już nie tylko w wyobraźni, ale fizycznie – ścianę i otwór na drzwi prowadzące do mojej wymarzonej sypialni, nie mogłam przestać się uśmiechać sama do siebie. I teraz kupowanie każdej kolejnej rzeczy – drzwi, podłóg, wybieranie farb, poszukiwanie czegoś, na czym da się wygodnie spać w moim na początek minimalistycznym mieszkaniu – to cała celebra i za każdym razem wielka frajda, gdy już dokonam wyboru.
Taki remont to też kopalnia wiedzy. Nie tylko technicznej, ale też socjologicznej.
Na przykład: ja potrzebuję drzwi „na już”. A takie rzeczy to tylko w Leroy Merlin. Gdzie indziej trzeba czekać po kilka tygodni. No to jadę do LM i wybieram takie, które mi się podobają, a pan mi mówi „nie ma lewych ościeżnic”. No, jak to?! Przecież nie zamontuję tylko dwóch par drzwi! Przecież u mnie zamiast nich stoi kupa cegieł, momentami trochę bez ładu i składu, murowanych zapewne przez tzw. trójki murarskie. Ludzie jednak, jak tłumaczą mi panowie z działu drzewnego, kupują a to same skrzydła, a to kawałek ościeżnicy, a to mieszają kolory… Szukamy więc dalej, układamy framugowe puzzle, kończy się zmiana i „przejmuje” mnie pan Grzesiu, z którym ostatecznie po jakiejś godzinie układanki znajdujemy drzwi, które odpowiadają mi ceną i wyglądem. I są kompletne. Cóż z tego, skoro moja pierwotnie wybrana podłoga jest prawie w ich kolorze?… I zaczyna się dalsza układanka. Dział drzewny mam już opanowany do perfekcji, nawet wiem, że za tymi drzwiami z ekspozycji to panowie trzymają ościeżnice 😉
Wiem też, że jak w LM nie znajdziesz wełny mineralnej, bo już zabrakło, to możesz jechać do PSB i akurat trafić na tę samą, mimo że zwykle nie mają jej w ofercie, ale przystojny Pan, którego imienia niestety nie zapamiętałam (ale prawdopodobnie zostawiłam tam rękawiczki) mówi Ci, że dla Ciebie stoją akurat całe palety 😉 A więc i cuda się zdarzają.
Wiem też, że w gazowni sprawy załatwia się szybko (wiadomo – jak ktoś, kto płacił do tej pory rachunki po 30 zł, teraz będzie płacił wielokrotność tej kwoty, to „klient nasz pan”), a w Multimediach – wolno (pobierasz numerki jak w ZUS-ie i czekasz w nawet godzinnej kolejce po to tylko, żeby fachowiec, który ma Ci przenieść gniazdo na inną ścianę, przyszedł, popatrzył na ekipę w Twoim domu, i powiedział, że mogłaś sobie to zrobić sama ;), po czym niechętnie i wielokrotnie wzdychając zabrał się do pracy).
I wiem… jak bardzo prawdziwa jest stara prawda, iż czasem trzeba coś zburzyć, żeby coś zbudować. Przekonałam się o tym na własnej skórze. I pewnie jeszcze przekonam, bo parę rzeczy do zburzenia jeszcze zostało 😉
REQUIEM DLA GALERII 44
Nigdy w żadnej świdnickiej kawiarni nie spędziłam tylu godzin co w Galerii 44. To miejsce podbiło moje serce niemal od samego początku, a właściwie – jeszcze przed nim, kiedy poznałam Irenę i Pawła podczas jakiegoś spotkania poświęconego kulturalnemu rozwojowi Świdnicy, zorganizowanego w zagórzańskiej Fregacie przez ówczesnego wiceprezydenta Świdnicy Waldemara Skórskiego, dziś po prostu mojego kolegę Waldka. Ja chciałam coś dla miasta robić i oni wszyscy chcieli coś dla miasta robić, dlatego jako jedyna przedstawicielka mediów zostałam zaproszona na to spotkanie.
Byli tam Magdalena i Andrzej Kucharscy, którzy na pewno nie przyznają się (a ja wiem, bo wiem dużo), że ich dzieło kupił Tom Hanks i że chciał odwiedzić ich pracownię, gdy kręcił film we Wrocławiu, ale odmówili, bo tacy skromni… Byli też Dominika i Patryk Nieczarowscy. Dominika, której wnętrza zawdzięcza wiele świdnickich domów i co najmniej jedna restauracja, i Patryk – autor reżyserskich krzeseł wręczanych wybitnym reżyserom podczas Festiwalu Reżyserii Filmowej, a wymyślonych właśnie tam – w Zagórzu we Fregacie. Wymyślono je, bo „Wiadomości Świdnickie” chciały stworzyć jakiś trwały ślad FRF w Świdnicy – właśnie mi się przypomniało, po co dokładnie tam byłam 😉
A potem okazało się, że Irena dzierżawi dawną Galerię Fotografii… Nikt z nas chyba nie zdawał sobie sprawy, jak wielkie ma znaczenie to, gdy ktoś w to, co robi, wkłada całe serce. U Ireny było to widać jak na dłoni. Ona i Paweł dbali o ten lokal jak o własny, choć był dzierżawiony. Dbali o to, by żył nie tylko kawą, herbatą, soczkiem i ciastem, a potem także piwem i winem, ale też sztuką i kulturą. Pokazali Świdnicy i świdniczanom NOWĄ JAKOŚĆ gastronomii, a żyjąc w cudownej, bezprzykładnej i pozbawionej cienia konkurencji symbiozie z Delagio – udowodnili, że można więcej niż można.
Spowodowali, że do Galerii 44 szłam jak w moich młodzieńczych marzeniach o byciu – jak Hemingway – pisarzem w Paryżu. Szłam jak do siebie. Szłam jak do drugiego domu na kawę czy herbatę albo świeżo wyciskany soczek w szklance-niespodziance…
Szłam jak na filmowy plan… bo 97% materiałów ze Studia Festiwalu Reżyserii Filmowej i wiele innych powstało właśnie dzięki przyjazności tego miejsca. Bez skrupułów rozwalaliśmy im dekoracje, podkradaliśmy stoliki, fotele i sofy, wynosiliśmy na Rynek i sadzaliśmy w nich naszych festiwalowych gości.
Szłam jak do biura, bo przez kawałek tego roku to właśnie Galeria 44 była moim biurem, w którym spotykałam się, by załatwiać różne sprawy. Tam przysiadałam na chwilę na leżaczku czekając na jakieś nagranie i trafiałam akurat na testy znajomego baristy Ireny, dzięki czemu mogłam spróbować np. kawy „parzonej” na zimno… Odkąd można w Galerii było także pić piwo, ja i moi przyjaciele wybieraliśmy już tylko ten jeden lokal. A jesienią i zimą było grzane wino… tak cudowne, jakie tylko tam podawano… Moi przyjaciele spoza Świdnicy, raz tam zabrani, wracali już zawsze, przywożąc kolejnych fanów G44.
Nie bez powodu mówi się, że atmosferę tworzą ludzie. Irena i Paweł traktowali gości jakby to byli goście w ich własnym domu. Nic dziwnego, że docenili to żywiołowi Grecy. Bo to właśnie w Galerii 44 odbywała się najbardziej niezapomniana impreza I Zjazdu Świdniczan. To tam Grecy poczuli się w tamtą sierpniową noc jak u siebie do tego stopnia, że do białego rana śpiewali, tańczyli Zorbę i… swoim zwyczajem tłukli talerze.
I choć znam powody, doskonale je rozumiem i w pełni akceptuję decyzję Ireny, to jednak nie mogłam się oprzeć przed tym wpisem. Bo to miejsce, jak żaden inny lokal w Rynku, zasługuje na prawdziwe requiem…
I oto właśnie jest to requiem. Jeśli jednak nie słyszycie tej pięknej, nostalgicznej i smutnej melodii, nazwijmy to w takim razie trenem lub żałobnym rapsodem. Albo epitafium. I oddajmy im chwałę 15 grudnia. Na tej ostatniej kawie…
PS1 Irenko… muszę to powiedzieć – żaden lokal, tak jak Twój, nie wyciągał mnie z domu, choć mieszkam w Rynku, i z żadnym nie wiążę tylu fantastycznych wspomnień… No, nie płacz… Coś wymyślisz lepszego 😀
PS2 Paweł – bez Ciebie Galeria44 nie byłaby właśnie taka. Oboje jesteście stworzeni do tego, żeby… tworzyć – takie właśnie miejsca, więc kombinujcie, bo gdzieś się trzeba relaksować 😉 No i gdzie ja w końcu tym Hemingwayem zostanę? 🙂
PS3 A na zdjęciu, które podkradłam z fanpage’a Galerii 44, są słynne szklanki, które niejednego przyprawiły najpierw o prawie zawał, potem – o szeroki uśmiech 🙂
Co może niebieski ptak?
„Przepraszam…” Akurat wracałam do domu, gdy z zamyślenia wyrwał mnie głos siedzącego na schodach niebieskiego ptaka. Przytomniejącym wzrokiem spojrzałam na niego szybko włączając asertywność, aby odmówić 50 groszy brakujących zapewne na piwo, gdy z tym charakterystycznym, pijackim bełkotliwym L, usłyszałam: „aLe pani jest śLiczna”. Z zatkania wykrztusiłam „dziękuję” i poszłam dalej śmiejąc się w głos.
Zaczęłam rozmyślać, że mam jakieś niebywałe szczęście (zresztą nie tylko ja, bo moje koleżanki też zgłaszają takie przypadki) do zbierania komplementów ze strony miejskiego, wiejskiego czy jaki tam się trafi lumpenproletariatu. Być może wyczuwają z daleka moje zamiłowanie do dobrego wina, choć pewnie dla nich byłoby to coś, co przełknęliby tylko w sytuacji ostatecznej (czytaj: gdy suszy, a kwesta uliczna zakończyła się fiaskiem). A może po prostu jestem w ich typie, nawet jak mam na sobie sukienkę, którą moje dziecko nazywa futerałem hahaha 😀
W sumie trochę mnie to wkurza, że śliczną nie nazwie mnie na ulicy jakiś – na ten przykład – dobrze ubrany i pachnący przystojniak, tylko taki jeden z drugim lumpenproletariusz siedzący z kolegą na schodach pod bankiem czy stojący w bramie haha 😉
Ale w sumie tu nie ma się na co wkurzać, bo po pierwsze, dostaję przecież komplementy, a po drugie… w tej psychologicznej łamigłówce chyba o co innego chodzi…
Otóż dobrze ubrany i pachnący przystojniak nie powie kobiecie na ulicy, że jest śliczna, bo w najlepszym razie wyjdzie na podrywacza, a w najgorszym – na potencjalnego stalkera czy zboczeńca. Dobrze ubrany i pachnący przystojniak nie popatrzy na ładną kobietę bezczelnie, jak menel, tylko zerknie dyskretnie spod oka udając, że patrzy gdzie indziej, bo jeszcze kobieta „sobie coś pomyśli”. A taki niebieski ptak od rana nurzający się w oparach trunków, na które akurat tego dnia było go stać, w dupie ma, co kobieta sobie pomyśli i w ogóle co ktokolwiek sobie pomyśli, bo ten tekst do mnie na pewno słyszało kilka mijających się osób. No i w oparach takich trunków nawet kobieta w futerale może się przecież podobać haha 😀
Dobrze ubrany i pachnący przystojniak (a nawet nie-przystojniak, ale też pachnący itd.) będzie się obawiał reakcji kobiety (cholera wie, czy w futerale nie kryje się kałasznikow albo przynajmniej tłuczek), więc będzie wolał unikać bezpośredniej konfrontacji. A żul ma w serdecznym poważaniu, co kobieta zrobi, bo i tak wie, że w najlepszym razie – tak jak ja dzisiaj – podziękuje. A w najgorszym – zignoruje. Bo jaka kobieta by się siłowała słownie z takim lumpem? I po co?
Dobrze ubranemu i pachnącemu przystojniakowi (lub nie) nawet zresztą do głowy by nie przyszło, żeby taką kobietę zaczepić, nawet gdyby był spragniony jak rekin ludojad z Przylądka Dobrej Nadziei idący środkiem Pustyni Błędowskiej. A takiemu niebieskiemu ptakowi wsio rawno, bo i tak wie, że za wyrażeniem podziwu dla kobiecej urody nie pójdzie nic, bo nie raz już to robił i zawsze kończyło się tak samo. Czyli jak wyżej.
Próżno też wypatrywać dobrze ubranego i pachnącego przystojniaka na schodach pod bankiem czy w bramie, bo to facet odpowiedzialnie podchodzący do życia i w życiu nie będzie go trwonił na przesiadywanie z kolegą na schodach pod bankiem, bo tam nie wpłaci kasy na lokatę. A taki lumpenproletariusz może sobie przesiadywać na schodach pod bankiem, za bankiem (tak, z tyłu też tacy siedzą), w bramie, pod bramą, on w ogóle może przesiadywać i stać gdzie chce i może robić, co chce, bo nic nie musi. Może więc zaczepić dowolną kobietę i powiedzieć jej, że jest śliczna (albo ma śliczne nóżki – to tekst z zeszłego tygodnia od innego menela), bez obawy jakichkolwiek konsekwencji. No, może takich, że ta kobieta akurat jest blogerką i postanowi ten akt ulicznego zachwytu utrwalić na swoim blogu hahaha 😉
Rynek należy do wszystkich
Pani z Torebką z przyjemnością wróciła dziś wieczorem do domu. Dzień obfitował w przyjemne emocje, parking, jak to przed dniami wolnymi, przyjaźnie świecił pustkami, więc zakupów nie trzeba było nieść aż z Siostrzanej, Rynek wyludniał się z godziny na godzinę, jak zwykle przed każdym, a zwłaszcza długim weekendem, a rynkowe ogródki powoli się zaludniały.
Ściągając pranie z balkonu spojrzała właśnie na jeden z ogródków. I wspomniawszy relacje z wczorajszej debaty na temat rynkowego życia, które czytała dziś rano, Pani z Torebką zastanowiła się swoim zwyczajem, o co tu chodzi? Rynek każdego miasta, nie tylko Świdnicy, to specyficzne miejsce. Jeszcze kilka lat temu mieszkańcy, lokalni przedsiębiorcy, a w ślad za nimi – także media – suchej nitki nie zostawiały na władzach miasta narzekając, że Rynek jest martwy, że nic się nie dzieje, że taki piękny, a nocą i wieczorami zamiera… Pojawiły się kawiarnie. Pojawiły się restauracje. Pojawiły się puby. Jak grzyby po deszczu wyrosły ogródki. Rynek, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ożył. Marzenie świdniczan się ziściło. Mają gdzie wypić dobrą kawę, zjeść pyszne lody, pójść na obiad i napić się dobrego piwa, a nawet wina. Wieczorem Rynek nie śpi, tylko żyje. Tak jak chcieli. Więc w czym problem? Cóż – te tysiące mieszkańców nie wzięły pod uwagę tych czterdziestu mieszkańców Rynku, którzy teraz protestują przeciwko hałasom, burdom itp. ekscesom, które – wedle relacji lokalnych mediów – każdego dnia spędzają im sen z powiek i nie pozwalają spać.
– Hmmm… – zastanowiła się Pani z Torebką stojąc na tym balkonie i na głos mówiąc do kota, który właśnie wskoczył na balustradę. – No, jest głośno. Ale my przecież też mieszkamy w Rynku i choć chcemy sprzedać mieszkanie, to wcale nie z powodu hałasów, burd itd. Choć Rynek to w pewnym sensie podwórko Pani z Torebką, to jednak jest on własnością wszystkich mieszkańców. Nie ogrodzi tu sobie wejścia, nie posadzi trawy, nie wypuści tam kota, nie postawi sobie leżaka i nie będzie wygrzewać się na słońcu jak co niektórzy świdniczanie w swoich przydomowych ogródkach. Rynek to także miejsce dla innych. Miejsce dla każdego miasta wyjątkowe, bowiem tu od wieków toczyło się i nadal powinno toczyć jego życie. To tu się umawiamy „pod Neptunem”. To tu idziemy na kawę do Galerii 44. To tu nasze nastoletnie dzieci wybierają się do Amaretto na lody z koleżankami. To tu najpierw szukamy restauracji, gdy chcemy coś zjeść. To serce miasta. Naszego wspólnego.
Kiedy Pani z Torebką wprowadziła się do Rynku, właśnie zaczynały się Dni Świdnicy (jeszcze wtedy organizowano je w Rynku). Było głośno i gorąco, ale cóż – trzeba było zamknąć te okna i przeczekać. A potem było jeszcze kilkadziesiąt różnych imprez, mniej czy bardziej głośnych. I comiesięczna giełda staroci, której odgłosy słychać już od szóstej rano. A co jeśli ktoś lubi spać w niedzielę do późna?
I tu rodzi się dylemat – czy z Rynku wyprowadzić giełdę staroci, która gromadzi miesięcznie kilka tysięcy odwiedzających i wystawców? Czy zamknąć wszystkie lokale? Czy zakazać im mieć czynne po 23.00?… Czy może lepiej zrobić coś, żeby to niezadowoleni mieszkańcy wyprowadzili się z Rynku w spokojniejsze miejsca? W końcu – kto im każe tu mieszkać? Poza tym – nawet jak tu było cicho i głucho, nie brakowało letnich weekendowych nocy, kiedy pijani świdniczanie tylko się tędy przemieszczający potrafili narobić tyle nagłego hałasu, że ten gwar, do którego się przyzwyczailiśmy, że jest regularnie (a da się przyzwyczaić, tak jak do bicia zegara czy hejnału), to przy tym pikuś.
Tak. Wiem, że narażam się moim sąsiadom. Ale – proszę Państwa – ja nie mam problemu ani ze snem, ani z głośnymi imprezami, ani z tym, że w ogródkach jest głośno. Owszem – nie ma wątpliwości, że Kanappa i jej klientela to nieporozumienie, bo nie potrafią się odnaleźć w tym wyjątkowym miejscu, jakim jest Rynek. Ale mam nadzieję, że jej istnienie tutaj to tylko kwestia czasu. A cała reszta – oby tych lokali i ogródków było jeszcze więcej. Ja nie mam z tym najmniejszego problemu. I nie życzę sobie, żeby mi zamykano ogródki, zwłaszcza jeden, ten w którym najczęściej bywam (patrz foto ;-)).
Foto Wiktor Bąkiewicz
Mój dom jest moim… zamkiem!
Damska torebka jest jak Google – jest w niej wszystko, tyle że czas wyszukiwania jest znacznie dłuższy. Święta internetowa prawda. W mojej torebce, obok różnego rodzaju kluczy, kluczyków, perfum, szminek, chusteczek, pendrive’ów, przyborów do pisania, w tym ukochanego pióra, do którego odkąd nie pracuję w „WŚ” nie mam nabojów (nie dlatego, że mnie nie stać, ale dlatego że mi nie po drodze do Rolskiego czy któregoś z papierniczych, bo wychodzę tyłem do samochodu i wracam takąż samą trasą), wylądowała… KLAMKA! Tak! Klamka. Normalna klamka taka z drzwi wyjęta. I właśnie z tym tyłem i samochodem wiąże się jej niesamowita historia…
Klamka jest bowiem w tej chwili jedynym sposobem otwarcia tylnych drzwi budynku, których nasza wspólnota po wielu bojach z Miejskim Zarządem Nieruchomości dorobiła się jakieś półtora roku temu. Drzwi aluminiowe, dość solidne w porównaniu z otwieranym na kopa wcześniejszym paździerzem. Panowie montujący przekonywali, że solidne i nikt ich na pewno z kopa nie otworzy. Mieli rację. I to jak! Kilka tygodni temu tajemniczy nieznajomy, zwany w policyjnych kronikach skrótem NN (moim zdaniem powinno być NS – „nieznany sprawca” albo wzorem Tygryska z „Kubusia Puchatka” – ZS, jak „zamaskowany przestępca”, ale jest NN i trudno). A więc ten NN wymontował z naszych solidnych drzwi klamkę.
Do wstawienia nowej klamki konieczna była uchwała wspólnoty podpisana przez wszystkich właścicieli mieszkań i zaniesiona osobiście do MZN-u. Właściciele części mieszkań mieszkają gdzieś tam, w bliżej nieokreślonych miejscach, bo mieszkania wynajmują. Pani doktor z góry przyjeżdża już tylko raz w tygodniu, bo podobno się na emeryturę wybiera. Tak więc ja, nie mając czasu poszukiwać tych właścicieli i pilnować terminu otwarcia gabinetu pani doktor, musiałam się przystosować do nowych warunków. Nie było to takie trudne, bo przecież wciąż był zamek, a ja miałam do niego klucz! A drzwi, co wie przecież każde dziecko, otwiera się kluczem 😀
Otwierałam i ja. Do czasu… Do czasu, gdy inny (a może ten sam) NN postanowił dla utrudnienia wymontować z naszych drzwi także zamek. To już – przyznaję – była zagwozdka. Dwa dni chodziłam na parking naokoło, przez Rynek. Aż tu nagle dnia trzeciego wypatrzyłam w przedpokoju w takim koszyczku, gdzie trzymam korki – na wypadek gdyby się spaliły, świeczki – na wypadek, gdyby spaliły się korki, zapałki – żeby te świeczki zapalić, latarkę – na wypadek, gdyby jak te korki się spalą, było już ciemno i trzeba było szukać zapałek i świeczek (bo nie wiadomo, czy korki zadziałają), wypatrzyłam tam… KLAMKĘ! Nie mam pojęcia, skąd się tam właśnie wzięła, ale podała mi pomocną dłoń. Chwyciłam ją więc i z radością zapakowałam do mojej coraz cięższej torebki. I już nie muszę chodzić na parking naokoło. I tak oto tworzy się zawartość damskiego torebkowego Google’a 😉
PS I co, panie NN? Chcesz jeszcze coś zrobić z naszymi drzwiami? Proszę bardzo! Dam sobie radę. Mój dom to mój ZAMEK! I żaden NN nie utrudni mi w nim życia bardziej niż sama sobie utrudniam 😉