Torebka w Krainie Pieczątkowców

– A nie ma pani jakiejś pieczątki? –  zapytał mnie nieśmiało kurier, któremu potwierdzałam odbiór poleconego w biurze.

– Nie mam i raczej nie będę miała – odpowiedziałam bohatersko, czując, że mogę narazić się na atak szpiegów z Krainy Pieczątkowców.

– Nooo dooobrze – odparł zbity z tropu kurier, postał jeszcze chwilę w miejscu, zakręcił się na pięcie i wyszedł. Niestety, bez pieczątki.

Polska to jest dziwny kraj. Już w 1977 roku Maciej Wojtyszko napisał w tym kraju komiks „Trzynaste piórko Eufemii”, wznowiony, co sobie rzetelnie wyguglowałam, 30 lat później (!), bo kultowy był. Nie wiem właściwie, czemu, bo ja się trochę bałam tej całej Bromby, a jeszcze bardziej „ambitnego twórcy filmowego” Glusia. Ale to pewnie przez rysunki, bo do Wojtyszki nie mam nic a nic 😉 No więc – wracając do głównego wątku – w tymże komiksie pojawia się Kraina Pieczątkowców, symbol niepohamowanej i wszechogarniającej biurokracji. Trafia tam jeden z bohaterów – Zwierzątko Mojej Mamy (cokolwiek autor miał przez to nazewnictwo na myśli). Pieczątkowcy to żywe stworzenia, które polują na swoje ofiary, by zadręczać je biurokratycznymi wymysłami. Tak przynajmniej piszą w recenzjach, bo tak naprawdę, to jest jak normalnie w Polsce, znaczy w kraju tym – żeby przez machinę biurokratyczną przejść, musisz napisać podanie, a na nim zdobyć mnóstwo pieczątek. Proste? No jasne! Polak potrafi. Tyle że w Krainie Pieczątkowców trwa to niestety latami, a pieczątki zdobywa się po to, by z tej machiny, przepraszam, krainy wyjść. Co się stało z tym Zwierzątkiem itp. itd.? No, pojawia się detektyw-superbohater, niejaki Kajetan Chrums, który je stamtąd wyswobadza i mamy happy end. Czyli mniej więcej też jak w kraju naszym – jak już zdobędziesz te pieczątki, to czujesz się jak bohater filmu kończącego się szczęśliwie.

Dlatego pieczątkom, pieczęciom i innym tuszowanym gąbkom oraz odbitkom mówię moje stanowcze „nie”! Może firma Rolski&Rolski przestanie mnie lubić, ale w sumie właśnie wymieniłam ich nazwę i jeszcze otaguję, a pieczątki w Polsce były, są i będą, więc właściwie to jakby reklama 😉

Nie lubię pieczątek jak Joanna Kołaczkowska wampirów. Nie żebym ich nie używała, kiedy był mus, ale ileż to razy nie mogąc czegoś podpisać, prosiłam sekretarkę, żeby przybiła moją pieczątkę i skreśliła jakiś znaczek? Noo, tak przyznaję się publicznie. Ale bez obaw, to nie były jakieś superważne dokumenty czy podania. Nie piszcie obywatelskiego donosiku do prokuratury…

[embedyt]https://www.youtube.com/watch?v=WDLxR8X6Fs4[/embedyt]

A propos donosików, tych anonimowych, to trzeba zadać kłam twierdzeniu, że należy je od razu wyrzucać do kosza. Śmiem twierdzić, że mają taką samą wartość, jak te dokumenty z moją pieczątką, ale bez mojego podpisu. Odszukałam w sieci taką refleksję pewnego Polaka z Waszyngtonu, którą jakiś czas temu czytałam, a która genialnie obnaża polską biurokrację porównując ją z amerykańską. Cały tekst można znaleźć pod tym linkiem: http://wgospodarce.pl/informacje/64-polska-papierem-pieczatka-segregatorem-stoi-czyli-co-musialem-zrobic-w-polsce-by-dostac-moje-zarobione-100-zl-a-co-w-usa, ja zacytuję tylko puentę:

„Z jednej strony mamy: trzy listy polecone, trzy umowy po trzy strony każda, podpisy (z pieczątkami, a jakże!) głównego szefa, prawnika i głównego księgowego. Oraz bliżej nieokreślony czas pracy – raczej godziny niż minuty – osoby przygotowującej (przygotowanie, wyprawa na pocztę, zbieranie odpowiednich podpisów, bo przecież szef i reszta zabiegani), prawnika, księgowego, sekretariatu głównego czasu i Bóg wie kogo jeszcze).

Z drugiej strony: mejl, wydrukowaną stronę papieru, czas potrzebny na podpis szefa i wypisanie czeku przez księgową”.

Która strona jest która, to już pewnie wiecie, a jeśli nie – odsyłam do tekstu.

O! A widzieliście te ilości (celowo użyłam niewłaściwego sformułowania, bo tego jest tyle, że śmiem twierdzić, że mogą one być niepoliczalne) pieczątek przybijanych na poczcie? Akurat wczoraj stałam tam w kolejce, żeby coś odebrać. I wsłuchałam się w pocztową ciszę (bo zwróćcie uwagę, że tam panuje specyficzna cisza), którą co jakiś czas przerywa głośne „jeb, jeb, jeb, jeb” – pieczątka, pieczątka, pieczątka, pieczątka. Albo zostawiacie coś w urzędzie: „jeb, jeb” – pieczątka, pieczątka. O, właśnie – też wczoraj coś zostawiałam u zarządcy mojego budynku: „jeb” – jest pieczątka. Przyjęte! Ufff!

Pieczątka i parafka. Pieczątka i podpis. Pieczątka na górze, pieczątka na dole. Na lewej stronie, na prawej stronie. I nikt nawet się nie zastanawia, czy podpisy pod tymi pieczątkami są prawdziwe, czy skreśliła je sekretarka, bo szef akurat nie mógł. Tak, choć Wojtyszko w tym swoim komiksie rozprawia się z polską biurokracją, to jednak od blisko już czterdziestu lat nic, ale to nic się w tej materii nie zmienia. Pokaż mi swoją pieczątkę, a powiem Ci, kim jesteś.

PS

Hmmm, a właściwie skoro te pieczątki są takie ważne, to może sobie jednak jakąś zrobię?

Anita Odachowska-Mazurek

Ta, Która Przybiła Tę Pieczątkę

Wygląda całkiem spoko, nie?

Mózg w sercu, życie w torebce

W weekend dzwoniła do mnie moja znajoma w sprawach służbowych. Nie odebrałam. Zresztą – telefon był „gdzieś”, wyciszony (ale luksus!) Potem na FB napisała prośbę o kontakt, a ja na to: „Ale jest weekend! Proszę o kontakt w poniedziałek”. Co?… Że wredna byłam? Eee tam… Dzisiaj spotkałam się z tą znajomą, a ona mówi:  – Dzięki pani postanowiłam, że od września zmniejszam swoje obciążenia, bo tyle na siebie wzięłam, że czuję się, jakbym stała w kącie, a wszyscy dookoła mnie okładali. A więc.. właściwie wyświadczyłam jej przysługę. A wręcz chyba (co okaże się we wrześniu) zrobiłam dobry uczynek.

Ten dobry uczynek to całkiem niechcący, ale ostatnio moja przyjaciółka ochrzaniła mnie za nadmiar dobrych uczynków, które robię w swoim życiu:  – Zajmij się sobą, kobieto – powiedziała. – Temu pomagasz, tamtemu pomagasz, a jak przychodzi co do czego, to mało kto potrafi to docenić. 

„Hmmm… – pomyślałam inteligentnie wracając do regularnie pojawiających się od lat myśli i obserwacji. – Może ma rację?” MOŻE! Co ja gadam?! Na stówę ma rację, bo sprawdziło się to jakieś… niech policzę… kilkaset razy? Ilu ja ludzi za sobą ciągnęłam zawodowo, którzy nie są w stanie nawet przyznać, że coś mi zawdzięczają? A niektórzy to i nawet nóż w plecy potrafili swego czasu wbić. Ilu osobom pomogłam, które nawet o tym nie pamiętają? A niektóre nawet nie chcą pamiętać. Ilu osobom zaufałam, a potem dostałam po dupie tak, że usiąść spokojnie nie mogłam tygodniami? A ilu mi coś obiecało i nie dotrzymało słowa?

Brzmi jak pochwała głupoty? No i co ja zrobię, jak już taka jestem… głupia? Nie pomagam dla wdzięczności, ale dla własnej satysfakcji. Fajnie, jeśli ktoś pamięta i docenia. To już dużo. Za „dziękuję” dziękuję. Nawet tych podziękowań nie gromadzę, bo i po co? Mam na nie patrzeć i upajać się swoją samozajebistością (przepraszam za słowo, ale to w końcu mój blog, nie?)? Lepiej patrzeć wprzód, bo kto wie, komu się jeszcze zdarzy pomóc…

Znam jednak osoby, które nawet liczą, na jakim miejscu wymieniono ich nazwisko w ramach podziękowań. A i takie, które potrafią się o nie upomnieć. Albo zarzucić temu, kto przekazuje podziękowania (na przykład dziennikarzowi) stronniczość. I co ciekawe, działa tu zasada ze starego polskiego przysłowia (ach, jak ja lubię te nasze przysłowia!): „która krowa mało ryczy, ta mało mleka daje”.

Oprócz tego, że jestem głupia, to jestem też ufna (chociaż to chyba idzie w parze). Ufam, wierzę, wszystko biorę za dobrą monetę. A potem słyszę, jak wczoraj od jednego z kolegów: – Nie ufaj ludziom, bo zobacz, jak na tym wychodzisz. Kolejny, który ma rację. I kolejny, którego ostrzeżeń pewnie nie wezmę pod uwagę.

Bo Pani z Torebką ma swój własny rozum, zlokalizowany tak gdzieś mniej więcej w okolicy serca (no, napisałam przecież w pierwszym wpisie, że nie jest całkiem normalna). A zapas „nowych żyć” po kolejnych przejściach po prostu nosi w torebce. Wczoraj na przykład będąc u przyjaciółki zajrzała do niej (a od dwóch dni nie mogła znaleźć klamki i szlag ją jasny trafiał), patrzy, a tu klamka? Jak ona się tam znalazła? Cud! I wstąpiło w Panią z Torebką nowe życie. Co tam szepczecie? Że mam bałagan w torebce? No, to chyba jasne, skoro noszę w niej zapas „nowych żyć”. Układam w niej wszystko, jakbym układała kostkę Rubika – a mistrzem nie jestem, raz więc wyjdzie, a raz nie. Tak już jest. A ktoś z Was ma w życiu porządek? Nie widzę 😀

Co ma wspólnego polityk i surykatka?

Nie ma to jak złapać dystans! Najlepiej taki dosłowny – gdzieś pojechać, oderwać się od codzienności i spojrzeć na sprawy z całkiem innej perspektywy. Pani z Torebką zabrała dziś swoją torebkę oraz dwie nastolatki do Safari ZOO u naszych południowych sąsiadów. Dziewczęta bawiły się dobrze. Pani z Torebką razem z nimi podglądała codzienne życie zwierząt, a siedząc w samochodzie i mierząc się nawzajem wzrokiem z siedzącym grzecznie i niewinnie jak kotek gepardem, zatrzymała w głowie pewną myśl…

Myśl ta ożyła, gdy Pani z Torebką powróciła do swojej codzienności i zajrzała wieczorem na lokalne portale internetowe, na których jej eks-koledzy po piórze relacjonowali świdnickie „obchody” (przepraszam za cudzysłów, ale inaczej nie mogłabym użyć tego słowa) 1 Maja – Święta Ludzi Pracy.

Co to za myśl? Otóż spoglądając w oczy geparda, skądinąd ślicznego kota, Pani z Torebką pomyślała: „Siedzisz tak grzecznie, ty bestio, a jeden mój niewłaściwy ruch i nawet to ogrodzenie nie byłoby dla Ciebie przeszkodą, by rozszarpać mnie na strzępy”. Wypisz-wymaluj – polityk 🙂 I – jak by nie patrzeć – rasowy, bo kto takiego geparda podrobi? 😀 Znam takich.

W swojej kilkunastoletniej pracy w mediach poznałam przedziwne typy ludzkie, a najdziwniejsze były typy polityczne. Niektórzy są jak ten gepard – siedzą naprzeciwko Ciebie w niewinnej pozie i patrzą Ci prosto w oczy. Ale zrób jakiś niewłaściwy gest, ruch, wydaj nieodpowiedni dźwięk, a nawet się nie obejrzysz, jak rzuci się na Ciebie z zamiarem wyrwania Ci wnętrzności. Inni są jak jadowita żmija. Siedzą cicho w trawie, a Ty nawet nie wiesz, że już Cię namierzyły i czekają tylko na chwilę Twojej nieuwagi. Szybki ruch i po Tobie. Jad błyskawicznie rozpływa się Twoich żyłach i dociera do każdej komórki ciała.

Są też i tacy jak surykatki – małe, urocze, słodkie zwierzaczki, oswojone przez ludzkość dzięki „Królowi Lwu”, animowanej megaprodukcji Walta Disney’a. Obserwując takiego słodziaka, chciałoby się go zabrać ze sobą do domu. Bo czy on mógłby kogoś skrzywdzić? Ale uwaga! Surykatki wpieprzają nawet małe kurczaki!

Antylopy, bawoły i inne parzystokopytne – niby niegroźne, roślinożerne, ale… mogą Ci uszkodzić auto albo i Ciebie, jeśli nie będziesz przestrzegał zasad i z niego wysiądziesz. Są i osły – jak wszędzie. Albo zebry – nigdy nie wiesz, czy jest czarna w białe paski, czy biała w czarne paski.

Taaak, polityka to niezłe zoo. Dlatego dziś, w dniu startu kampanii do Parlamentu Europejskiego, w dniu politycznych wieców lewicowców, w przeddzień kolejnych politycznych ruchów przedwyborczych… Spójrzmy na polityków z dystansem. Takim, jaki tworzy się między człowiekiem odwiedzającym ogród zoologiczny a zwierzętami w klatkach, za szybami, pleksami, kratami i innymi osłonami mającymi chronić przede wszystkim nas, odwiedzających. I obserwujmy ich. Uważnie i stale. Bo nigdy nie wiemy, z którym gatunkiem akurat mamy do czynienia 😉

Mój dom jest moim… zamkiem!

Damska torebka jest jak Google – jest w niej wszystko, tyle że czas wyszukiwania jest znacznie dłuższy. Święta internetowa prawda. W mojej torebce, obok różnego rodzaju kluczy, kluczyków, perfum, szminek, chusteczek, pendrive’ów, przyborów do pisania, w tym ukochanego pióra, do którego odkąd nie pracuję w „WŚ” nie mam nabojów (nie dlatego, że mnie nie stać, ale dlatego że mi nie po drodze do Rolskiego czy któregoś z papierniczych, bo wychodzę tyłem do samochodu i wracam takąż samą trasą), wylądowała… KLAMKA! Tak! Klamka. Normalna klamka taka z drzwi wyjęta. I właśnie z tym tyłem i samochodem wiąże się jej niesamowita historia…

Klamka jest bowiem w tej chwili jedynym sposobem otwarcia tylnych drzwi budynku, których nasza wspólnota po wielu bojach z Miejskim Zarządem Nieruchomości dorobiła się jakieś półtora roku temu. Drzwi aluminiowe, dość solidne w porównaniu z otwieranym na kopa wcześniejszym paździerzem. Panowie montujący przekonywali, że solidne i nikt ich na pewno z kopa nie otworzy. Mieli rację. I to jak! Kilka tygodni temu tajemniczy nieznajomy, zwany w policyjnych kronikach skrótem NN (moim zdaniem powinno być NS – „nieznany sprawca” albo wzorem Tygryska z „Kubusia Puchatka” – ZS, jak „zamaskowany przestępca”, ale jest NN i trudno). A więc ten NN wymontował z naszych solidnych drzwi klamkę.

Do wstawienia nowej klamki konieczna była uchwała wspólnoty podpisana przez wszystkich właścicieli mieszkań i zaniesiona osobiście do MZN-u. Właściciele części mieszkań mieszkają gdzieś tam, w bliżej nieokreślonych miejscach, bo mieszkania wynajmują. Pani doktor z góry przyjeżdża już tylko raz w tygodniu, bo podobno się na emeryturę wybiera. Tak więc ja, nie mając czasu poszukiwać tych właścicieli i pilnować terminu otwarcia gabinetu pani doktor, musiałam się przystosować do nowych warunków. Nie było to takie trudne, bo przecież wciąż był zamek, a ja miałam do niego klucz! A drzwi, co wie przecież każde dziecko, otwiera się kluczem 😀

Otwierałam i ja. Do czasu… Do czasu, gdy inny (a może ten sam) NN postanowił dla utrudnienia wymontować z naszych drzwi także zamek. To już – przyznaję – była zagwozdka. Dwa dni chodziłam na parking naokoło, przez Rynek. Aż tu nagle dnia trzeciego wypatrzyłam w przedpokoju w takim koszyczku, gdzie trzymam korki – na wypadek gdyby się spaliły, świeczki – na wypadek, gdyby spaliły się korki, zapałki – żeby te świeczki zapalić, latarkę – na wypadek, gdyby jak te korki się spalą, było już ciemno i trzeba było szukać zapałek i świeczek (bo nie wiadomo, czy korki zadziałają), wypatrzyłam tam… KLAMKĘ! Nie mam pojęcia, skąd się tam właśnie wzięła, ale podała mi pomocną dłoń. Chwyciłam ją więc i z radością zapakowałam do mojej coraz cięższej torebki. I już nie muszę chodzić na parking naokoło. I tak oto tworzy się zawartość damskiego torebkowego Google’a 😉

PS I co, panie NN? Chcesz jeszcze coś zrobić z naszymi drzwiami? Proszę bardzo! Dam sobie radę. Mój dom to mój ZAMEK! I żaden NN nie utrudni mi w nim życia bardziej niż sama sobie utrudniam 😉

To wiara czyni cuda

Na pomnik Jana Pawła II brakuje jeszcze 45 tysięcy złotych, ale i tak go postawią, by na 8 maja klęczał już nasz papież przed katedrą. Biskup Ignacy prosi wiernych w kościołach, by dokładali się do budowy, a ks. prałat Śliwka grzmi z ambony, żeby nie dać się zwieść przeciwnikom pomnika, bo to… źli ludzie, którzy nie chcą czuć obecności świętych pośród nas!

No, przepraszam! Ja nie chcę pomnika, a nie uważam siebie za złego człowieka. Nie chcę pomnika, bo nie przez to będę czuła obecność Jana Pawła II pośród nas. Kto jak kto, ale akurat Kościół nie powinien zapominać, że obecność świętych czuje się zmysłem szóstym, duszą, a nie jednym z pięciu. Innymi słowy – nie muszę zobaczyć, żeby wierzyć. Dziś w kościołach wierni słuchają o niewiernym Tomaszu. Pasuje jak ulał! „Błogosławieni ci, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. Czyż nie tak to powinno działać? Nie chcę pomnika, bo nie chcę, żeby na podobiznę świętego, wybitnego człowieka robiły miejskie gołębie i z wielu innych powodów, o których parokrotnie pisałam w moich felietonach w „WŚ”.

Nie chcę także dlatego, że nikt mnie nie zapytał, czy chcę.

Właśnie! Jako Pani z Torebką mam tu akurat prawo się denerwować. Bo jak chciały władze miasta postawić rzeźbę torebki-giganta, to zapytały mieszkańców o zdanie. I ci powiedzieli „nie”. Ale jak grupa świdniczan postanowiła postawić pomnik Jana Pawła II, to nikt nie pytał pozostałych świdniczan, czy też tego chcą. A gdy do tego pomnika władze postanowiły dostawić szklane wrota, to też nie pytały, czy chcemy. Dlaczego właściwie? Bo torebka jest świecka, a wrota kościelne?…

Fakt, że po kilku latach zbiórki, na półtora tygodnia (!!!) przed terminem odsłonięcia pomnika, brakuje jeszcze 1/5 potrzebnej kwoty chyba jasno pokazuje stosunek świdniczan do jego postawienia. Nie uratowali sytuacji lokalni biznesmeni, którzy dla tabliczki ze swoim nazwiskiem namawiali jeden drugiego na ten „dar serca”, jakim były minimum 2 tysiące złotych (tyle potrzeba było wpłacić, by obok pomnika na specjalnej tablicy zobaczyć swoje nazwisko).

Jan Paweł II świętym człowiekiem był, jest, a teraz oficjalnie na wieki będzie. Był święty za życia, bo nikt tak jak on, nie będąc muzykiem rockowym czy jakimkolwiek innym celebrytą, nie potrafił gromadzić, jednoczyć i porywać tłumów. Był święty, bo samą tylko swoją obecnością, wsparciem i głoszonym słowem przyczynił się do upadku komunizmu w Polsce i innych krajach. Był święty, bo żył jak święty. Mnie nikt nie musi tego udowadniać potwierdzając cuda, które uczynił, bo uczynił ich znacznie więcej, zwłaszcza takich, o których nie wiemy. Cudów małych, ale wielkich. Cudów, które dokonywały się w ludzkich sercach i umysłach. Nie widziałam, ale wierzę. A to wiara czyni cuda…

Ilustracja to obraz Caravaggia „Niewierność św. Tomasza”