Szuflada z glanami

Poszła Ola do… gimnazjum i od razu została zaszufladkowana. Nawet obce dzieciaki zaczepiają ją i pytają, czy jest metalem. A wszystko przez glany! No, takie wysokie, ciężkie, sznurowane buty na grubej podeszwie, ze wzmacnianym noskiem.

Dziecko chciało glany i ma. I jest szczęśliwe. I wygląda świetnie, bo umie się ubrać stosownie do nich. I mówi, że w życiu nie miało wygodniejszych butów. Tymczasem już któryś raz przychodzi ze szkoły z kolejnymi glanofobiami. Ostatnio jedna z nauczycielek zauważyła, że przez nie moje dziecko będzie w jej wieku jeździć na wózku…

Trudna sprawa z tymi glanami. Wpiszesz w Google „glany” i wyczytasz, że to buty budzące skrajne emocje, wyróżnik subkultur itd. A co, jeśli – tak jak w tym przypadku – komuś się po prostu podobają? A co, jeśli są dla niego po prostu wygodne? A co, jeśli nie chce nosić Nike Airmax jak 209384395239566512 znajomych dookoła?

Z każdą kolejną glanologiczną relacją z gimnazjum zaczęłam się zastanawiać, co powoduje, że ludzie się nawzajem szufladkują, przyczepiają sobie łatki i tworzą stereotypy. Moje dziecko nie jest przecież żadnym metalem (a nawet gdyby było, to co z tego?), a glany nie są obuwiem bardziej szkodzącym kręgosłupowi niż chińszczyzna z tanich sklepów (w dodatku przynajmniej są skórzane i nie śmierdzą).

Problemem ludzi szufladkujących innych, przyczepiających łatki i budujących stereotypy jest chyba INNOŚĆ. Ludzie, w tej całej swojej masie, lubią żyć w stadzie innych podobnych do nich. Lubią, kiedy nikt się nie wyróżnia i nie wychyla. Sami też się nie wychylają. Lubią się grzać w ciepełku tego stada i nie ma dla nich znaczenia, że każdy dzień jest podobny do poprzedniego, a oni, ze swoimi airmaksami są tacy sami jak inni. Wyróżniać się jest źle. Wyróżniający się to potencjalne zagrożenie. To ktoś, kto może chcieć więcej niż całe stado, kto może chcieć od życia czegoś innego niż cała reszta. Wróg godzący w dobro stada.

Od takiego myślenia już tylko krok do nietolerancji, ksenofobii i wszystkiego, co najgorsze w społeczeństwach całego świata. I jeśli dzieje się w to w szkole – protestuję!

Jak Pan Śrubkowy stworzył społeczność

Przyznam Wam się do czegoś 😉 Uwielbiam uczestniczyć w procesie tworzenia się krótkotrwałych małych społeczności. Tych, którym to słowo kojarzy się z Fejsbukiem, naszą klasą, guglami itd. od razu uprzedzam, że nie o takie społeczności tutaj chodzi, tylko o takie, które obserwuje się live, a najlepiej – w nich chwilowo tkwi.

Kto gdzieś tam liznął choć odrobinę socjologii, wie, że nawet grupa ludzi w autobusie to już społeczność, w której tak samo można zobaczyć reakcje społeczne, jak  w całym narodzie. Ona jest takim małym jego wycinkiem, chociaż wcale nie wzorcowym. Wasza wspólnota to taka społeczność czy jedna brama w bloku, sąsiedzi z osiedla domków, sąsiedzi z jednego bloku, grupa wiernych uczestniczących w tej samej mszy w kościele, klasa w szkole, no, dobra – grupa na Fejsie też 😉 I tak dalej, i tak dalej. Można jeszcze długo wymieniać. Najfajniejsze są jednak te grupy efemeryczne, które tworzą się z jakiegoś powodu na chwilę, a potem rozpływają – każdy osobnik w swoją stronę. Jak na przykład grupa ludzi w kolejce do kasy albo…

Dzisiaj pojechałam po kilka śrubek do Leroy Merlin, który bardzo lubię, bo tam nikt nigdy nie odmawia pomocy i można zadawać najgłupsze pytania, a opiekunowie działów będą cierpliwie na nie odpowiadać. I pomagać. Tak więc o pomoc w znalezieniu śrubek ostatecznie wartych 0,17 zł 😉 musiałam poprosić Pana Śrubkowego, czyli pana ze śrubkowego działu, bo nie zmierzyłam średnicy. Pan rozpoczął poszukiwania dokładnie takiej śrubki, jaką pieczołowicie przez całą drogę przechowywałam w kieszeni, co chwila sprawdzając, czy mi się przypadkiem nie zgubiła. A to naprawdę drogocenna śrubka była – od nowego roweru 🙂 No i te poszukiwania trwały, trwały, bo śrubki identycznej nie było. Zaczęliśmy więc, już wspólnie z innym klientem, który chciał Pana Śrubkowego o coś zapytać, ale nie mógł, bo pan obsługiwał mnie, poszukiwać nieidentycznej. Wreszcie osiągnęliśmy sukces…

Niestety, na nieszczęście moje, moich śrubek i mojej zaplanowanej przejażdżki rowerowej, na klientach przede mną zacięła się waga, a konkretnie zabrakło w niej taśmy na kody kreskowe (bo te śrubki na wagę były, co pan mi szczególnie polecił, bo taniej – i jak tu nie lubić Leroy Merlin ;)) Pan Śrubkowy zabrał się więc za umieszczanie nowej taśmy, odpowiadając w międzyczasie na rozliczne pytania gromadzących się w dziale hakowo-śrubkowym i jakimś tam jeszcze kolejnych klientów. Z nudów zaczęłam razem z nimi poszukiwać haków, śrubek i innych akcesoriów, które akurat im były potrzebne, przy okazji się dokształcając w śrubkologii stosowanej i wymieniając uwagi o pogodzie oraz Mundialu. W końcu to w większości panowie byli.

Była też jedna pani, która – zatroskana, kiedy Pan Śrubkowy poleciał z kawałkiem wagi do jakiegoś fachowca, żeby mu dobrze włożył taśmę – zaczęła wyręczać go w poszukiwaniu uzupełniaczy do opróżnionych śrubkowych pudełek.

– Widzi pani? – wycelowała palcem w górę, gdy stałyśmy obok siebie. – Są! A on mi mówi, że się skończyły – i wskazała palcem w dół na opróżnione pudełko. – Będzie skakał – dokończyła triumfalnie.

Spojrzałam w górę na pudełko śrubek, których większych ilości pożądała ta pani i potem na dół, gdzie faktycznie leżały jakieś smętne resztki i usprawiedliwiłam Pana Śrubkowego, bo bardzo był sympatyczny, że ma problem z wagą i skoro teraz biega z taśmą, to może i poskakać, jak wróci. Na to wszystko zgromadzeni wokół inni klienci wybuchnęli śmiechem zerkając na mnie, ale jednocześnie pieczołowicie szukając własnych śrubek.

Pan Śrubkowy wreszcie wrócił z właściwie zamontowaną taśmą. Zważył moje śrubki, które zapakowaliśmy razem do 9118975671287-krotnie za dużej reklamówki, którą oblepiliśmy naklejkami (bo to różne śrubki były) i zabrał się za doradzanie innym klientom. Podziękowałam i na koniec powiedziałam „do widzenia” wszystkim. Jak miło było usłyszeć chóralne zwrotne „do widzenia”.

Być może z żadną z tych osób już nigdy nigdzie się nie spotkam. Chociaż życie jest tak przewrotne, że lepiej nigdy nie mówić nigdy. Jedna rzecz jest pewna – uwielbiam takie sytuacje i choćbym nie wiem jak się spieszyła, nigdy nie żałuję czasu, jaki w nich spędziłam. To fajne obserwacje, ciekawe doświadczenia, no i… szansa na zdobycie wiedzy, która nigdy nie byłaby mi dana, gdyby nie „śrubkowa społeczność”. To lepsze niż FB. Warte co najmniej tysiaka lajków 😉

Mój dom jest moim… zamkiem!

Damska torebka jest jak Google – jest w niej wszystko, tyle że czas wyszukiwania jest znacznie dłuższy. Święta internetowa prawda. W mojej torebce, obok różnego rodzaju kluczy, kluczyków, perfum, szminek, chusteczek, pendrive’ów, przyborów do pisania, w tym ukochanego pióra, do którego odkąd nie pracuję w „WŚ” nie mam nabojów (nie dlatego, że mnie nie stać, ale dlatego że mi nie po drodze do Rolskiego czy któregoś z papierniczych, bo wychodzę tyłem do samochodu i wracam takąż samą trasą), wylądowała… KLAMKA! Tak! Klamka. Normalna klamka taka z drzwi wyjęta. I właśnie z tym tyłem i samochodem wiąże się jej niesamowita historia…

Klamka jest bowiem w tej chwili jedynym sposobem otwarcia tylnych drzwi budynku, których nasza wspólnota po wielu bojach z Miejskim Zarządem Nieruchomości dorobiła się jakieś półtora roku temu. Drzwi aluminiowe, dość solidne w porównaniu z otwieranym na kopa wcześniejszym paździerzem. Panowie montujący przekonywali, że solidne i nikt ich na pewno z kopa nie otworzy. Mieli rację. I to jak! Kilka tygodni temu tajemniczy nieznajomy, zwany w policyjnych kronikach skrótem NN (moim zdaniem powinno być NS – „nieznany sprawca” albo wzorem Tygryska z „Kubusia Puchatka” – ZS, jak „zamaskowany przestępca”, ale jest NN i trudno). A więc ten NN wymontował z naszych solidnych drzwi klamkę.

Do wstawienia nowej klamki konieczna była uchwała wspólnoty podpisana przez wszystkich właścicieli mieszkań i zaniesiona osobiście do MZN-u. Właściciele części mieszkań mieszkają gdzieś tam, w bliżej nieokreślonych miejscach, bo mieszkania wynajmują. Pani doktor z góry przyjeżdża już tylko raz w tygodniu, bo podobno się na emeryturę wybiera. Tak więc ja, nie mając czasu poszukiwać tych właścicieli i pilnować terminu otwarcia gabinetu pani doktor, musiałam się przystosować do nowych warunków. Nie było to takie trudne, bo przecież wciąż był zamek, a ja miałam do niego klucz! A drzwi, co wie przecież każde dziecko, otwiera się kluczem 😀

Otwierałam i ja. Do czasu… Do czasu, gdy inny (a może ten sam) NN postanowił dla utrudnienia wymontować z naszych drzwi także zamek. To już – przyznaję – była zagwozdka. Dwa dni chodziłam na parking naokoło, przez Rynek. Aż tu nagle dnia trzeciego wypatrzyłam w przedpokoju w takim koszyczku, gdzie trzymam korki – na wypadek gdyby się spaliły, świeczki – na wypadek, gdyby spaliły się korki, zapałki – żeby te świeczki zapalić, latarkę – na wypadek, gdyby jak te korki się spalą, było już ciemno i trzeba było szukać zapałek i świeczek (bo nie wiadomo, czy korki zadziałają), wypatrzyłam tam… KLAMKĘ! Nie mam pojęcia, skąd się tam właśnie wzięła, ale podała mi pomocną dłoń. Chwyciłam ją więc i z radością zapakowałam do mojej coraz cięższej torebki. I już nie muszę chodzić na parking naokoło. I tak oto tworzy się zawartość damskiego torebkowego Google’a 😉

PS I co, panie NN? Chcesz jeszcze coś zrobić z naszymi drzwiami? Proszę bardzo! Dam sobie radę. Mój dom to mój ZAMEK! I żaden NN nie utrudni mi w nim życia bardziej niż sama sobie utrudniam 😉