KIEDY BURZENIE STAJE SIĘ KREACJĄ

Oglądacie czasem relacje z Domino Day? Ile Ci ludzie muszą się nabudować, tylko po to, żeby swoją układankę zburzyć! Wtedy powstaje ich dzieło… W tym tygodniu urządziłam swój własny Domino Day – wyrzuciłam wszystkie meble z mojego mieszkania. Czujecie to? Po prostu przyszłam, spojrzałam na nie i ani chwili się nie zastanawiając kazałam ekipie remontowej je rozwalić i wynieść do kontenera. Zostały tylko meble w kuchni, bo są zwyczajnie prawie nowe, a ja desperatką nie jestem.

Panowie więc rozwalali, rąbali, niszczyli i wynosili, a ja wpadałam od czasu do czasu popatrzeć na ten proces destrukcji i uśmiechałam się sama do siebie. Destrukcja kilkunastu lat mojego życia trwała zaledwie dwa dni robocze. Wszystko, co zgromadziłam, wyciągnięte z szaf, szuflad i komód zmieściło się w kilkunastu pudłach i workach, a ja zrozumiałam, że była to kolejna dobra decyzja w moim coraz bardziej zwariowanym życiu. Bo czasem dobrze jest zacząć wszystko od nowa…

Destrukcja była mi potrzebna, żeby oczyścić teren. W zagraconym mieszkaniu remont szedł nie tak jak trzeba, a moja wyobraźnia nie mogła znaleźć pola do konstrukcji. Panujący wokół chaos nie pozwalał mi zobaczyć tego, co od kilku lat widziałam w swoich myślach. Stałam w miejscu nieistniejącego już pieca (to też było cudowne – wreszcie go nie widzieć), ręką w powietrzu rysowałam panom ściankę, która ma być drugą ze ścian mojej nieistniejącej sypialni, panowie kiwali głowami i robili obliczenia, a ja nadal tej ścianki nie widziałam. Zaczęłam się zastanawiać, czemu i właśnie wtedy zrozumiałam, że czas na nowy start także w kwestii mieszkania.

Z domu rodzinnego wyszłam mając to, co miałam w akademiku podczas studiów: garnek do mleka kupiony gdzieś podczas kolonii w enerdówku (moje koleżanki kupowały kosmetyki i zabawki, a ja… sprzęt kuchenny, którego w moim domu nie było), talerz, miskę, komplet sztućców dla jednej osoby, kubek i jakiś nóż do krojenia. Mój późniejszy mąż był bogatszy – miał pościel i 14-calowy telewizor! 😉 Tak zaczynałam całkowicie samodzielne życie. Wynajmowane mieszkania i totalny minimalizm.

Powoli jednak zaczęło się gromadzenie, którego nie zauważało się, aż do każdej kolejnej z siedmiu przeprowadzek we Wrocławiu i Świdnicy łącznie. Mój ósmy życiowy port – w świdnickim Rynku – jest miejscem, w którym kotwiczę na najdłużej. Najpierw przybywało „dodatków”, bo mieszkania były wynajmowane z meblami. A z czasem – także mebli. Komplet pokojowy, którego zniszczenie przyniosło mi największą radochę, wędrował ze mną przez jakieś trzy mieszkania. Obecne było czwarte. Pomyślałam sobie więc: „dość tego”. Już było w życiu tak, że nie miałam nic. I to nie był wybór. Teraz mam wybór i chcę mieć „nic”. No… prawie 😉

I jest pięknie. Sama sobie tą jedną całkowicie spontaniczną decyzją zafundowałam radość tworzenia „nie z przymusu”. Gdy następnego dnia po destrukcji zobaczyłam wreszcie – już nie tylko w wyobraźni, ale fizycznie – ścianę i otwór na drzwi prowadzące do mojej wymarzonej sypialni, nie mogłam przestać się uśmiechać sama do siebie. I teraz kupowanie każdej kolejnej rzeczy – drzwi, podłóg, wybieranie farb, poszukiwanie czegoś, na czym da się wygodnie spać w moim na początek minimalistycznym mieszkaniu – to cała celebra i za każdym razem wielka frajda, gdy już dokonam wyboru.

Taki remont to też kopalnia wiedzy. Nie tylko technicznej, ale też socjologicznej.

Na przykład: ja potrzebuję drzwi „na już”. A takie rzeczy to tylko w Leroy Merlin. Gdzie indziej trzeba czekać po kilka tygodni. No to jadę do LM i wybieram takie, które mi się podobają, a pan mi mówi „nie ma lewych ościeżnic”. No, jak to?! Przecież nie zamontuję tylko dwóch par drzwi! Przecież u mnie zamiast nich stoi kupa cegieł, momentami trochę bez ładu i składu, murowanych zapewne przez tzw. trójki murarskie. Ludzie jednak, jak tłumaczą mi panowie z działu drzewnego, kupują a to same skrzydła, a to kawałek ościeżnicy, a to mieszają kolory… Szukamy więc dalej, układamy framugowe puzzle, kończy się zmiana i „przejmuje” mnie pan Grzesiu, z którym ostatecznie po jakiejś godzinie układanki znajdujemy drzwi, które odpowiadają mi ceną i wyglądem. I są kompletne. Cóż z tego, skoro moja pierwotnie wybrana podłoga jest prawie w ich kolorze?… I zaczyna się dalsza układanka. Dział drzewny mam już opanowany do perfekcji, nawet wiem, że za tymi drzwiami z ekspozycji to panowie trzymają ościeżnice 😉

Wiem też, że jak w LM nie znajdziesz wełny mineralnej, bo już zabrakło, to możesz jechać do PSB i akurat trafić na tę samą, mimo że zwykle nie mają jej w ofercie, ale przystojny Pan, którego imienia niestety nie zapamiętałam (ale prawdopodobnie zostawiłam tam rękawiczki) mówi Ci, że dla Ciebie stoją akurat całe palety 😉 A więc i cuda się zdarzają.

Wiem też, że w gazowni sprawy załatwia się szybko (wiadomo – jak ktoś, kto płacił do tej pory rachunki po 30 zł, teraz będzie płacił wielokrotność tej kwoty, to „klient nasz pan”), a w Multimediach – wolno (pobierasz numerki jak w ZUS-ie i czekasz w nawet godzinnej kolejce po to tylko, żeby fachowiec, który ma Ci przenieść gniazdo na inną ścianę, przyszedł, popatrzył na ekipę w Twoim domu, i powiedział, że mogłaś sobie to zrobić sama ;), po czym niechętnie i wielokrotnie wzdychając zabrał się do pracy).

I wiem… jak bardzo prawdziwa jest stara prawda, iż czasem trzeba coś zburzyć, żeby coś zbudować. Przekonałam się o tym na własnej skórze. I pewnie jeszcze przekonam, bo parę rzeczy do zburzenia jeszcze zostało 😉

Jak Pan Śrubkowy stworzył społeczność

Przyznam Wam się do czegoś 😉 Uwielbiam uczestniczyć w procesie tworzenia się krótkotrwałych małych społeczności. Tych, którym to słowo kojarzy się z Fejsbukiem, naszą klasą, guglami itd. od razu uprzedzam, że nie o takie społeczności tutaj chodzi, tylko o takie, które obserwuje się live, a najlepiej – w nich chwilowo tkwi.

Kto gdzieś tam liznął choć odrobinę socjologii, wie, że nawet grupa ludzi w autobusie to już społeczność, w której tak samo można zobaczyć reakcje społeczne, jak  w całym narodzie. Ona jest takim małym jego wycinkiem, chociaż wcale nie wzorcowym. Wasza wspólnota to taka społeczność czy jedna brama w bloku, sąsiedzi z osiedla domków, sąsiedzi z jednego bloku, grupa wiernych uczestniczących w tej samej mszy w kościele, klasa w szkole, no, dobra – grupa na Fejsie też 😉 I tak dalej, i tak dalej. Można jeszcze długo wymieniać. Najfajniejsze są jednak te grupy efemeryczne, które tworzą się z jakiegoś powodu na chwilę, a potem rozpływają – każdy osobnik w swoją stronę. Jak na przykład grupa ludzi w kolejce do kasy albo…

Dzisiaj pojechałam po kilka śrubek do Leroy Merlin, który bardzo lubię, bo tam nikt nigdy nie odmawia pomocy i można zadawać najgłupsze pytania, a opiekunowie działów będą cierpliwie na nie odpowiadać. I pomagać. Tak więc o pomoc w znalezieniu śrubek ostatecznie wartych 0,17 zł 😉 musiałam poprosić Pana Śrubkowego, czyli pana ze śrubkowego działu, bo nie zmierzyłam średnicy. Pan rozpoczął poszukiwania dokładnie takiej śrubki, jaką pieczołowicie przez całą drogę przechowywałam w kieszeni, co chwila sprawdzając, czy mi się przypadkiem nie zgubiła. A to naprawdę drogocenna śrubka była – od nowego roweru 🙂 No i te poszukiwania trwały, trwały, bo śrubki identycznej nie było. Zaczęliśmy więc, już wspólnie z innym klientem, który chciał Pana Śrubkowego o coś zapytać, ale nie mógł, bo pan obsługiwał mnie, poszukiwać nieidentycznej. Wreszcie osiągnęliśmy sukces…

Niestety, na nieszczęście moje, moich śrubek i mojej zaplanowanej przejażdżki rowerowej, na klientach przede mną zacięła się waga, a konkretnie zabrakło w niej taśmy na kody kreskowe (bo te śrubki na wagę były, co pan mi szczególnie polecił, bo taniej – i jak tu nie lubić Leroy Merlin ;)) Pan Śrubkowy zabrał się więc za umieszczanie nowej taśmy, odpowiadając w międzyczasie na rozliczne pytania gromadzących się w dziale hakowo-śrubkowym i jakimś tam jeszcze kolejnych klientów. Z nudów zaczęłam razem z nimi poszukiwać haków, śrubek i innych akcesoriów, które akurat im były potrzebne, przy okazji się dokształcając w śrubkologii stosowanej i wymieniając uwagi o pogodzie oraz Mundialu. W końcu to w większości panowie byli.

Była też jedna pani, która – zatroskana, kiedy Pan Śrubkowy poleciał z kawałkiem wagi do jakiegoś fachowca, żeby mu dobrze włożył taśmę – zaczęła wyręczać go w poszukiwaniu uzupełniaczy do opróżnionych śrubkowych pudełek.

– Widzi pani? – wycelowała palcem w górę, gdy stałyśmy obok siebie. – Są! A on mi mówi, że się skończyły – i wskazała palcem w dół na opróżnione pudełko. – Będzie skakał – dokończyła triumfalnie.

Spojrzałam w górę na pudełko śrubek, których większych ilości pożądała ta pani i potem na dół, gdzie faktycznie leżały jakieś smętne resztki i usprawiedliwiłam Pana Śrubkowego, bo bardzo był sympatyczny, że ma problem z wagą i skoro teraz biega z taśmą, to może i poskakać, jak wróci. Na to wszystko zgromadzeni wokół inni klienci wybuchnęli śmiechem zerkając na mnie, ale jednocześnie pieczołowicie szukając własnych śrubek.

Pan Śrubkowy wreszcie wrócił z właściwie zamontowaną taśmą. Zważył moje śrubki, które zapakowaliśmy razem do 9118975671287-krotnie za dużej reklamówki, którą oblepiliśmy naklejkami (bo to różne śrubki były) i zabrał się za doradzanie innym klientom. Podziękowałam i na koniec powiedziałam „do widzenia” wszystkim. Jak miło było usłyszeć chóralne zwrotne „do widzenia”.

Być może z żadną z tych osób już nigdy nigdzie się nie spotkam. Chociaż życie jest tak przewrotne, że lepiej nigdy nie mówić nigdy. Jedna rzecz jest pewna – uwielbiam takie sytuacje i choćbym nie wiem jak się spieszyła, nigdy nie żałuję czasu, jaki w nich spędziłam. To fajne obserwacje, ciekawe doświadczenia, no i… szansa na zdobycie wiedzy, która nigdy nie byłaby mi dana, gdyby nie „śrubkowa społeczność”. To lepsze niż FB. Warte co najmniej tysiaka lajków 😉