REQUIEM DLA GALERII 44

Nigdy w żadnej świdnickiej kawiarni nie spędziłam tylu godzin co w Galerii 44. To miejsce podbiło moje serce niemal od samego początku, a właściwie – jeszcze przed nim, kiedy poznałam Irenę i Pawła podczas jakiegoś spotkania poświęconego kulturalnemu rozwojowi Świdnicy, zorganizowanego w zagórzańskiej Fregacie przez ówczesnego wiceprezydenta Świdnicy Waldemara Skórskiego, dziś po prostu mojego kolegę Waldka. Ja chciałam coś dla miasta robić i oni wszyscy chcieli coś dla miasta robić, dlatego jako jedyna przedstawicielka mediów zostałam zaproszona na to spotkanie.

Byli tam Magdalena i Andrzej Kucharscy, którzy na pewno nie przyznają się (a ja wiem, bo wiem dużo), że ich dzieło kupił Tom Hanks i że chciał odwiedzić ich pracownię, gdy kręcił film we Wrocławiu, ale odmówili, bo tacy skromni… Byli też Dominika i Patryk Nieczarowscy. Dominika, której wnętrza zawdzięcza wiele świdnickich domów i co najmniej jedna restauracja, i Patryk – autor reżyserskich krzeseł wręczanych wybitnym reżyserom podczas Festiwalu Reżyserii Filmowej, a wymyślonych właśnie tam – w Zagórzu we Fregacie. Wymyślono je, bo „Wiadomości Świdnickie” chciały stworzyć jakiś trwały ślad FRF w Świdnicy – właśnie mi się przypomniało, po co dokładnie tam byłam 😉

A potem okazało się, że Irena dzierżawi dawną Galerię Fotografii… Nikt z nas chyba nie zdawał sobie sprawy, jak wielkie ma znaczenie to, gdy ktoś w to, co robi, wkłada całe serce. U Ireny było to widać jak na dłoni. Ona i Paweł dbali o ten lokal jak o własny, choć był dzierżawiony. Dbali o to, by żył nie tylko kawą, herbatą, soczkiem i ciastem, a potem także piwem i winem, ale też sztuką i kulturą. Pokazali Świdnicy i świdniczanom NOWĄ JAKOŚĆ gastronomii, a żyjąc w cudownej, bezprzykładnej i pozbawionej cienia konkurencji symbiozie z Delagio – udowodnili, że można więcej niż można.

Spowodowali, że do Galerii 44 szłam jak w moich młodzieńczych marzeniach o byciu – jak Hemingway – pisarzem w Paryżu. Szłam jak do siebie. Szłam jak do drugiego domu na kawę czy herbatę albo świeżo wyciskany soczek w szklance-niespodziance…

Szłam jak na filmowy plan… bo 97% materiałów ze Studia Festiwalu Reżyserii Filmowej i wiele innych powstało właśnie dzięki przyjazności tego miejsca. Bez skrupułów rozwalaliśmy im dekoracje, podkradaliśmy stoliki, fotele i sofy, wynosiliśmy na Rynek i sadzaliśmy w nich naszych festiwalowych gości.

Szłam jak do biura, bo przez kawałek tego roku to właśnie Galeria 44 była moim biurem, w którym spotykałam się, by załatwiać różne sprawy. Tam przysiadałam na chwilę na leżaczku czekając na jakieś nagranie i trafiałam akurat na testy znajomego baristy Ireny, dzięki czemu mogłam spróbować np. kawy „parzonej” na zimno… Odkąd można w Galerii było także pić piwo, ja i moi przyjaciele wybieraliśmy już tylko ten jeden lokal. A jesienią i zimą było grzane wino… tak cudowne, jakie tylko tam podawano… Moi przyjaciele spoza Świdnicy, raz tam zabrani, wracali już zawsze, przywożąc kolejnych fanów G44.

Nie bez powodu mówi się, że atmosferę tworzą ludzie. Irena i Paweł traktowali gości jakby to byli goście w ich własnym domu. Nic dziwnego, że docenili to żywiołowi Grecy. Bo to właśnie w Galerii 44 odbywała się najbardziej niezapomniana impreza I Zjazdu Świdniczan. To tam Grecy poczuli się w tamtą sierpniową noc jak u siebie do tego stopnia, że do białego rana śpiewali, tańczyli Zorbę i… swoim zwyczajem tłukli talerze.

I choć znam powody, doskonale je rozumiem i w pełni akceptuję decyzję Ireny, to jednak nie mogłam się oprzeć przed tym wpisem. Bo to miejsce, jak żaden inny lokal w Rynku, zasługuje na prawdziwe requiem…

I oto właśnie jest to requiem. Jeśli jednak nie słyszycie tej pięknej, nostalgicznej i smutnej melodii, nazwijmy to w takim razie trenem lub żałobnym rapsodem. Albo epitafium. I oddajmy im chwałę 15 grudnia. Na tej ostatniej kawie…

PS1 Irenko… muszę to powiedzieć – żaden lokal, tak jak Twój, nie wyciągał mnie z domu, choć mieszkam w Rynku, i z żadnym nie wiążę tylu fantastycznych wspomnień… No, nie płacz… Coś wymyślisz lepszego 😀

PS2 Paweł – bez Ciebie Galeria44 nie byłaby właśnie taka. Oboje jesteście stworzeni do tego, żeby… tworzyć – takie właśnie miejsca, więc kombinujcie, bo gdzieś się trzeba relaksować 😉 No i gdzie ja w końcu tym Hemingwayem zostanę? 🙂

PS3 A na zdjęciu, które podkradłam z fanpage’a Galerii 44, są słynne szklanki, które niejednego przyprawiły najpierw o prawie zawał, potem – o szeroki uśmiech 🙂

Pół porcji, proszę!

Mój odwieczny problem w polskich restauracjach: kiedy pytam, czy można wziąć pół porcji, kelnerzy patrzą na mnie jak na kosmitkę, a mówiąc bardziej po ludzku – jak na biedaka, który chce smacznie zjeść, ale go nie stać, a czasem jak na skąpca, którego stać, ale sobie żałuje, więc chce tylko „spróbować”. Co ciekawe, jeszcze większe oczy robią, gdy mówię, że zapłacę jak za normalną porcję, tylko żeby przynieśli mi mniej. Myślicie, że przynoszą mniej? Nie! Nadal muszę z żalem patrzeć na to, co pozostaje na talerzu, bo mój żołądek więcej nie przyjmie.

We Włoszech, gdy mówiłam, że chcę mniejszą porcję, też patrzyli na mnie jak na upośledzoną. Ale dodawałam, że jem tak, jak wyglądam, i kiwali głowami ze smutnym zrozumieniem, może trochę współczuciem, haha! Ale mniejsza porcja nie była problemem. W Polsce jest inaczej…

Wczoraj kelner w Toscanie w Świnoujściu, gdzie właśnie wypoczywam, zapytany o możliwość wzięcia pół porcji zachował jednak, trzeba mu przyznać, stoicki spokój (w przeciwieństwie na przykład do kelnerki w świdnickiej włoskiej restauracji, która kiedyś powiedziała mi, że kucharz się obraża, jak go prosi o pół porcji!). Powiedział, że owszem, robią to – wtedy, gdy rodzic jest z małym dzieckiem i bierze normalną porcję, prosząc o dodatkowy talerz. Popatrzył przy tym znacząco na moją córkę, której małą już nazwać nie można, bo jest prawie mojego wzrostu. Nie da się ukryć – minęły już czasy, gdy można było zamówić jedną porcję i obie się najadałyśmy. Teraz moje dziecko w fazie intensywnego wzrostu potrzebuje więcej. Mój żołądek nadal jednak pozostał taki sam.

Ale cóż było robić? Propozycje w menu brzmiały smakowicie, wino z Toskanii w całkiem dobrej cenie zachęcało jeszcze bardziej, by w Toscanie pozostać, więc na naszym czteroosobowym stole wylądowały: tagliatele po toskańsku, tagliatele ze szpinakiem, tagliatele z grzybami i gigantyczna lasagne (dla mojej córki, rzecz jasna). Z pozoru porcje makaronu nie wyglądały na duże. „ZJEM!” – pomyślałam wojowniczo i złapałam za widelec (noże też nam podano, za co barman dostał mniejszy napiwek, no i jeszcze za brak terminalu płatniczego – w XXI wieku w naprawdę dobrej restauracji!). Tak mniej więcej w połowie porcji mój żołądek (ponoć wielkości pięści) zaczął się lekko rozciągać, jakbym na tę pięść naciągała grubą wełnianą rękawicę. „No, dobra, jutro jeżdżę rowerem godzinę dłużej” – pomyślałam, z każdym kęsem czując narastającą ciężkość, którą próbowałam niwelować kolejnymi łykami wina. I tak przez dłuższą chwilę. Rozmowa, kęs, łyk wina, rozmowa, rozmowa, kęs, łyk wina, rozmowa, łyk wina, kęs, łyk wina, rozmowa, rozmowa, rozmowa, łyk wina, łyk wina, kęs… Aż wreszcie pięść w wełnianej rękawicy wyprana jeszcze w Perwolu czy innym Lenorze powiedziała: „DOŚĆ!” I przypomniała mi jeden z tych obrazków z dzieciństwa, których nie lubię wspominać…

Siedzę przy stole w kuchni. Moja siostra właśnie dojada swoją porcję obiadu. A mnie już od dłuższej chwili wszystko rośnie – najpierw w żołądku, potem w przełyku, idzie do góry, jak woda w napełnianej pod kranem butelce, aż osiąga kres. Ale jem. Jem, bo nade mną stoi ojciec, który mówi o mnie „chuda” i wzrokiem śledzi każdy kęs, który wędruje do moich ust. Nic nie może się zmarnować. Jestem za chuda, więc mam jeść. Moja siostra właśnie kończy, a ja? „Jedz, chuda!” No to jem. Jem, choć na tym etapie powinnam już oddawać to, co w siebie wtłoczę. Ale ten wzrok… Wreszcie psychika przegrywa z fizjologią. Trzeba było kilku tysięcy takich obiadów, żebym wreszcie, po latach, już jako nastolatka, odważyłam się powiedzieć ojcu „nie”. Niewątpliwie była to moja pierwsza w życiu lekcja asertywności.

Kiedy to wspominam, sama na siebie jestem zła, że jestem zła na tych kelnerów. W końcu luksus pozostawienia na talerzu niedojedzonej porcji jedzenia powinien być idealną odtrutką na tę traumę z dzieciństwa. Nie mogę – nie jem. A jednak nie potrafię. Bo do diabła – kto tu dyktuje warunki? Ja, klientka, która płacę i chcę dostać to, co chcę i ile chcę? Czy kucharz, który być może dla swoich dzieci jest takim ojcem jak mój był dla mnie? Ja, która chętnie zapłacę za całą porcję (skoro już te kilkanaście złotych ma takie znaczenie), byleby dostać jej pół? Czy kucharz, który widocznie jest mało kreatywny, że nie potrafi sobie proporcji podzielić na pół i zrobić tej porcji dla mnie mniejszej? Te pytania wciąż pozostają nierozstrzygnięte. Ale muszę Wam powiedzieć, że z taką misją chodzę po restauracjach. Zawsze najpierw robię „test pół porcji”. Jak wypadają? Sprawdźcie, jeśli macie ten sam problem 😉

Rynek należy do wszystkich

Pani z Torebką z przyjemnością wróciła dziś wieczorem do domu. Dzień obfitował w przyjemne emocje, parking, jak to przed dniami wolnymi, przyjaźnie świecił pustkami, więc zakupów nie trzeba było nieść aż z Siostrzanej, Rynek wyludniał się z godziny na godzinę, jak zwykle przed każdym, a zwłaszcza długim weekendem, a rynkowe ogródki powoli się zaludniały.

Ściągając pranie z balkonu spojrzała właśnie na jeden z ogródków. I wspomniawszy relacje z wczorajszej debaty na temat rynkowego życia, które czytała dziś rano, Pani z Torebką zastanowiła się swoim zwyczajem, o co tu chodzi? Rynek każdego miasta, nie tylko Świdnicy, to specyficzne miejsce. Jeszcze kilka lat temu mieszkańcy, lokalni przedsiębiorcy, a w ślad za nimi – także media – suchej nitki nie zostawiały na władzach miasta narzekając, że Rynek jest martwy, że nic się nie dzieje, że taki piękny, a nocą i wieczorami zamiera… Pojawiły się kawiarnie. Pojawiły się restauracje. Pojawiły się puby. Jak grzyby po deszczu wyrosły ogródki. Rynek, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ożył. Marzenie świdniczan się ziściło. Mają gdzie wypić dobrą kawę, zjeść pyszne lody, pójść na obiad i napić się dobrego piwa, a nawet wina. Wieczorem Rynek nie śpi, tylko żyje. Tak jak chcieli. Więc w czym problem? Cóż – te tysiące mieszkańców nie wzięły pod uwagę tych czterdziestu mieszkańców Rynku, którzy teraz protestują przeciwko hałasom, burdom itp. ekscesom, które – wedle relacji lokalnych mediów – każdego dnia spędzają im sen z powiek i nie pozwalają spać.

– Hmmm… – zastanowiła się Pani z Torebką stojąc na tym balkonie i na głos mówiąc do kota, który właśnie wskoczył na balustradę. – No, jest głośno. Ale my przecież też mieszkamy w Rynku i choć chcemy sprzedać mieszkanie, to wcale nie z powodu hałasów, burd itd. Choć Rynek to w pewnym sensie podwórko Pani z Torebką, to jednak jest on własnością wszystkich mieszkańców. Nie ogrodzi tu sobie wejścia, nie posadzi trawy, nie wypuści tam kota, nie postawi sobie leżaka i nie będzie wygrzewać się na słońcu jak co niektórzy świdniczanie w swoich przydomowych ogródkach. Rynek to także miejsce dla innych. Miejsce dla każdego miasta wyjątkowe, bowiem tu od wieków toczyło się i nadal powinno toczyć jego życie. To tu się umawiamy „pod Neptunem”. To tu idziemy na kawę do Galerii 44. To tu nasze nastoletnie dzieci wybierają się do Amaretto na lody z koleżankami. To tu najpierw szukamy restauracji, gdy chcemy coś zjeść. To serce miasta. Naszego wspólnego.

Kiedy Pani z Torebką wprowadziła się do Rynku, właśnie zaczynały się Dni Świdnicy (jeszcze wtedy organizowano je w Rynku). Było głośno i gorąco, ale cóż – trzeba było zamknąć te okna i przeczekać. A potem było jeszcze kilkadziesiąt różnych imprez, mniej czy bardziej głośnych. I comiesięczna giełda staroci, której odgłosy słychać już od szóstej rano. A co jeśli ktoś lubi spać w niedzielę do późna?

I tu rodzi się dylemat – czy z Rynku wyprowadzić giełdę staroci, która gromadzi miesięcznie kilka tysięcy odwiedzających i wystawców? Czy zamknąć wszystkie lokale? Czy zakazać im mieć czynne po 23.00?… Czy może lepiej zrobić coś, żeby to niezadowoleni mieszkańcy wyprowadzili się z Rynku w spokojniejsze miejsca? W końcu – kto im każe tu mieszkać? Poza tym – nawet jak tu było cicho i głucho, nie brakowało letnich weekendowych nocy, kiedy pijani świdniczanie tylko się tędy przemieszczający potrafili narobić tyle nagłego hałasu, że ten gwar, do którego się przyzwyczailiśmy, że jest regularnie (a da się przyzwyczaić, tak jak do bicia zegara czy hejnału), to przy tym pikuś.

Tak. Wiem, że narażam się moim sąsiadom. Ale – proszę Państwa – ja nie mam problemu ani ze snem, ani z głośnymi imprezami, ani z tym, że w ogródkach jest głośno. Owszem – nie ma wątpliwości, że Kanappa i jej klientela to nieporozumienie, bo nie potrafią się odnaleźć w tym wyjątkowym miejscu, jakim jest Rynek. Ale mam nadzieję, że jej istnienie tutaj to tylko kwestia czasu. A cała reszta – oby tych lokali i ogródków było jeszcze więcej. Ja nie mam z tym najmniejszego problemu. I nie życzę sobie, żeby mi zamykano ogródki, zwłaszcza jeden, ten w którym najczęściej bywam (patrz foto ;-)).

Foto Wiktor Bąkiewicz