Mój odwieczny problem w polskich restauracjach: kiedy pytam, czy można wziąć pół porcji, kelnerzy patrzą na mnie jak na kosmitkę, a mówiąc bardziej po ludzku – jak na biedaka, który chce smacznie zjeść, ale go nie stać, a czasem jak na skąpca, którego stać, ale sobie żałuje, więc chce tylko „spróbować”. Co ciekawe, jeszcze większe oczy robią, gdy mówię, że zapłacę jak za normalną porcję, tylko żeby przynieśli mi mniej. Myślicie, że przynoszą mniej? Nie! Nadal muszę z żalem patrzeć na to, co pozostaje na talerzu, bo mój żołądek więcej nie przyjmie.
We Włoszech, gdy mówiłam, że chcę mniejszą porcję, też patrzyli na mnie jak na upośledzoną. Ale dodawałam, że jem tak, jak wyglądam, i kiwali głowami ze smutnym zrozumieniem, może trochę współczuciem, haha! Ale mniejsza porcja nie była problemem. W Polsce jest inaczej…
Wczoraj kelner w Toscanie w Świnoujściu, gdzie właśnie wypoczywam, zapytany o możliwość wzięcia pół porcji zachował jednak, trzeba mu przyznać, stoicki spokój (w przeciwieństwie na przykład do kelnerki w świdnickiej włoskiej restauracji, która kiedyś powiedziała mi, że kucharz się obraża, jak go prosi o pół porcji!). Powiedział, że owszem, robią to – wtedy, gdy rodzic jest z małym dzieckiem i bierze normalną porcję, prosząc o dodatkowy talerz. Popatrzył przy tym znacząco na moją córkę, której małą już nazwać nie można, bo jest prawie mojego wzrostu. Nie da się ukryć – minęły już czasy, gdy można było zamówić jedną porcję i obie się najadałyśmy. Teraz moje dziecko w fazie intensywnego wzrostu potrzebuje więcej. Mój żołądek nadal jednak pozostał taki sam.
Ale cóż było robić? Propozycje w menu brzmiały smakowicie, wino z Toskanii w całkiem dobrej cenie zachęcało jeszcze bardziej, by w Toscanie pozostać, więc na naszym czteroosobowym stole wylądowały: tagliatele po toskańsku, tagliatele ze szpinakiem, tagliatele z grzybami i gigantyczna lasagne (dla mojej córki, rzecz jasna). Z pozoru porcje makaronu nie wyglądały na duże. „ZJEM!” – pomyślałam wojowniczo i złapałam za widelec (noże też nam podano, za co barman dostał mniejszy napiwek, no i jeszcze za brak terminalu płatniczego – w XXI wieku w naprawdę dobrej restauracji!). Tak mniej więcej w połowie porcji mój żołądek (ponoć wielkości pięści) zaczął się lekko rozciągać, jakbym na tę pięść naciągała grubą wełnianą rękawicę. „No, dobra, jutro jeżdżę rowerem godzinę dłużej” – pomyślałam, z każdym kęsem czując narastającą ciężkość, którą próbowałam niwelować kolejnymi łykami wina. I tak przez dłuższą chwilę. Rozmowa, kęs, łyk wina, rozmowa, rozmowa, kęs, łyk wina, rozmowa, łyk wina, kęs, łyk wina, rozmowa, rozmowa, rozmowa, łyk wina, łyk wina, kęs… Aż wreszcie pięść w wełnianej rękawicy wyprana jeszcze w Perwolu czy innym Lenorze powiedziała: „DOŚĆ!” I przypomniała mi jeden z tych obrazków z dzieciństwa, których nie lubię wspominać…
Siedzę przy stole w kuchni. Moja siostra właśnie dojada swoją porcję obiadu. A mnie już od dłuższej chwili wszystko rośnie – najpierw w żołądku, potem w przełyku, idzie do góry, jak woda w napełnianej pod kranem butelce, aż osiąga kres. Ale jem. Jem, bo nade mną stoi ojciec, który mówi o mnie „chuda” i wzrokiem śledzi każdy kęs, który wędruje do moich ust. Nic nie może się zmarnować. Jestem za chuda, więc mam jeść. Moja siostra właśnie kończy, a ja? „Jedz, chuda!” No to jem. Jem, choć na tym etapie powinnam już oddawać to, co w siebie wtłoczę. Ale ten wzrok… Wreszcie psychika przegrywa z fizjologią. Trzeba było kilku tysięcy takich obiadów, żebym wreszcie, po latach, już jako nastolatka, odważyłam się powiedzieć ojcu „nie”. Niewątpliwie była to moja pierwsza w życiu lekcja asertywności.
Kiedy to wspominam, sama na siebie jestem zła, że jestem zła na tych kelnerów. W końcu luksus pozostawienia na talerzu niedojedzonej porcji jedzenia powinien być idealną odtrutką na tę traumę z dzieciństwa. Nie mogę – nie jem. A jednak nie potrafię. Bo do diabła – kto tu dyktuje warunki? Ja, klientka, która płacę i chcę dostać to, co chcę i ile chcę? Czy kucharz, który być może dla swoich dzieci jest takim ojcem jak mój był dla mnie? Ja, która chętnie zapłacę za całą porcję (skoro już te kilkanaście złotych ma takie znaczenie), byleby dostać jej pół? Czy kucharz, który widocznie jest mało kreatywny, że nie potrafi sobie proporcji podzielić na pół i zrobić tej porcji dla mnie mniejszej? Te pytania wciąż pozostają nierozstrzygnięte. Ale muszę Wam powiedzieć, że z taką misją chodzę po restauracjach. Zawsze najpierw robię „test pół porcji”. Jak wypadają? Sprawdźcie, jeśli macie ten sam problem 😉