Niedawno dowiedziałam się, że moja kolubryna nie daje za wygraną nawet jak już zeszłam z dotychczasowego pola bitwy i poszłam na nowe. Pluje prochem i zieje ogniem, jakby chciała zamordować słonia, chociaż ja raczej mrówkę przypominam, a ona sama jest ode mnie wielokrotnie większa. I przypomniałam sobie, słysząc kolejne rewelacje o tym, jak i gdzie kolubryna celuje swoim działem, żeby trafiło we mnie, że jest w naturze takie coś, jak… kreatura (wg Słownika języka polskiego, ktoś budzący swoim postępowaniem wstręt i odrazę).
I czekam dnia, bo wiem, że prawda naprawdę jest jak oliwa, gdy wszyscy naokoło, dziś w sporej liczbie omamieni wielkością kolubryny i malowniczością wypluwanych przez nią ognistych kul, zobaczą w niej wreszcie maszynkę do mordowania wszystkiego, co pozytywne, ciekawe, fajne, wesołe, mądrzejsze, ładniejsze i milsze, która nie przebiera w środkach, a do swojego prochu jest w stanie dla lepszego efektu nawet gówno dosypać.
Oglądaliście kiedyś meksykańską telenowelę? Ja jedną – jak ciążę musiałam przeleżeć w łóżku i już mnie oczy bolały od czytania książek, laptop był jak pogoda – dla bogaczy, Facebook siedział w głowie Marka Zuckerberga, a Jawed Karim, jeden z twórców YouTube’a, nie wiedział, że pięć lat później będzie się filmował w zoo, żeby film wrzucić na YouTube (kto sobie dziś bez niego wyobraża życie?!). Oczywiście, nie liczę „Niewolnicy Isaury” i „W kamiennym kręgu”, ale one były brazylijskie, peerelowsko-przełomowe i oglądali je wszyscy, więc się nie liczy. No więc robiąc na drutach sweterek dla mojego dziecka in spe, jak jakaś babunia, oglądałam serial, którego tytułu nawet nie pamiętam, ale coś tam było z księżycem. No i muszę Wam powiedzieć, że te meksykańskie, brazylijskie, polskie, amerykańskie i kto tam jeszcze robi telenowele (a robią je wszyscy) są prawdziwe!
Patrzymy na tych wszystkich negatywnych bohaterów i myślimy: „Co za drań!” „Jaka zołza!” (ja bym myślała bardziej niecenzuralnie, gdybym się wczuwała, ale się nie wczuwałam). Wydaje nam się, że oni są tak źli, że aż nierzeczywiści. A tymczasem wokół nas pełno jest takich „bohaterów”. Złych, sfrustrowanych, wypełnionych żółcią po brzegi, fałszywych do granic absurdu (czego się człowiek o sobie nie dowie z ust trzecich, a z czwartych i piątych… uuuu…), zdolnych do najgorszego, byleby osiągnąć swoje cele. Jakie? Najczęściej to władza, bycie na świeczniku, stanie na piedestale, albo tak zwany lans… po prostu.
Ale niech oni sobie będą, bo przecież i kreaturom nikt nie odmawia prawa do egzystencji (smutnej, bo smutnej, ale zawsze). Bóg ich też kocha (co czasem trudno zrozumieć). Niech kolubryny zieją ogniem. Niech kreatury się kreują. Niech nawet udają, że nie są kreaturami (a udawać poootraaafiąąą, oj, nieźle). Niech będą, bo jest fun, jest akcja, jest… telenowela na żywo. Show must go on!
Prędzej czy później otoczenie i tak przejrzy na oczy. Najpierw jedna osoba, potem druga, trzecia i piąta… A na koniec taka kolubryna, zardzewiała, brudna od własnego plucia, stara i bardzo, bardzo samotna i tak zostanie na polu bitwy. Ale już na nim nikogo innego nie będzie. Pogratulujmy jej wtedy. Czyż nie o to właśnie wojuje? 😀