ROK SPEŁNIONYCH MARZEŃ

Opowiem Wam dziś bajkę… Bo trochę bajka to jest.  To bajka o spełnianiu marzeń. Która już bajką nie jest. Ale muszę się w niej na nowo odnaleźć. Nawet nie wiedziałam, że będę musiała. A jednak…

Bo co innego, kiedy marzysz o wyjątkowej, egzotycznej podróży i realizujesz to marzenie. Jesteś w bajce. Zapominasz o rzeczywistości. Ale potem wracasz i bajka staje się na nowo bajką. Taką, w której byłaś jednym z bohaterów. Ale jednak bajką.

A co innego, kiedy marzysz o tym, żeby uporządkować swoje otoczenie. Wyremontować mieszkanie, urządzić je dokładnie tak jak chcesz. Kiedy realizujesz to marzenie, nie jesteś w bajce. Jesteś w jakimś innym wymiarze i nie bardzo ogarniasz otaczającą Cię rzeczywistość, mimo że ona niby znajduje się w Twoim wymiarze. W tej bajce jesteś jej autorem. To Ty decydujesz, co się wydarzy i jak. Co i jak będzie wyglądać. To Ty widzisz w swojej wyobraźni, jaki powinien być finał. I to Ty potem w tej bajce zamieszkasz. I to Ty czujesz się trochę dziwnie w tej nowej rzeczywistości.

Ja mieszkam teraz w bajce. Każdy jeden element mojego mieszkania wygląda dokładnie tak, jak to sobie wymarzyłam, wyrysowałam, wyobraziłam, stworzyłam. Kiedy byłam w fazie kreacji i wyobrażałam sobie siebie tutaj „po wszystkim”, nawet przez sekundę nie myślałam, że to będzie trochę jak zaczynanie życia od nowa. A jest! Takie pierdoły… jak to, co i w jakiej kolejności ulokuję w szafkach. Jak to, jakie nawyki wyrobię sobie w nowej kuchni i łazience. W stuningowanym saloniku i sypialni. W moim przedpokoju, który nadal pozostał galerią fotografii i to się nigdy nie zmieni, bo się… rozwija! Tu wszystko jest PIERWSZY RAZ! Nie do wiary!

Wiem… Możecie pomyśleć o mnie, że jestem jakąś materialistką. Że przywiązuję wagę do rzeczy zbędnych. Że preferuję mieć niż być. Ale to nieprawda. Bo być w dzisiejszych czasach oznacza też trochę mieć. Bo mieć coraz częściej znaczy móc spełniać marzenia.

Jak moja tegoroczna wyprawa do Azji. Do Malezji i Indonezji. Do Kuala Lumpur i na Bali. Podróżowanie po świecie to od lat było moje marzenie. Co ja mówię!? Nadal jest. No przecież te wypady do Ameryki i Azji nie załatwiają sprawy. Jedynie rozbudzają apetyt. Ale – co najważniejsze – dają wiarę, że MOŻNA. Bo można!

W moim przypadku, w przypadku małej, wystraszonej nastolatki, która wyszła z domu z jednym, zakupionym w NRD, garnkiem do mleka, kompletem plastikowych naczyń na jedną osobę i jednoosobowym kompletem sztućców, a potem dalej przez wiele lat klepała tylko odrobinę mniejszą biedę niż w domu rodzinnym, to naprawdę coś wielkiego. Wyczyn, który wymagał bardzo ciężkiej pracy. Nie tylko w pracy, ale i po niej. Tak samo jak ten finalny, całościowy remont mieszkania.

Czy to takie ważne? Dla mnie tak. Będąc nastolatką, kiedy mało kto w Polsce miał pojęcie o istnieniu IKEI, ja w jakiś nieznany mi sposób znalazłam się w posiadaniu ówczesnych katalogów IKEI. To była moja Biblia. To księgi, które z czcią im należną przeglądałam w każdej wolnej chwili. Po sto i po tysiąc razy. Ładnie mieszkać, mieszkać tak, jak chcę, to był dla mnie przez większość życia cel nieosiągalny, głównie z powodu finansów. W tym roku to było kolejne marzenie, które spełniłam.

Spełniłam. Nie „spełniło się”. Bo dziś lepiej niż kiedykolwiek wcześniej wiem, że marzenia się spełnia. Planowaniem. Determinacją. I ciężką pracą. I nieodpuszczaniem. I zaciskaniem zębów, gdy już myślisz, że chcesz odpuścić, bo po co Ci to. Nie ma, że po co. Marzenia, jeśli się już pojawiają, są właśnie PO TO. By je spełniać. Koniec i kropka.

Dzisiaj, gdy kończy się mijający rok, jestem tego pewna bardziej niż kiedykolwiek. Tak. Marzenia się spełnia. Samemu. Ciężką pracą. I to jest TAK ZAJEBIŚCIE SATYSFAKCJONUJĄCE, że aż przykro, że to polski blog i nie mogę tego napisać po angielsku, bo po angielsku brzmi TAK ZAJEBIŚCIE SATYSFAKCJONUJĄCO, że nigdy tak nie zabrzmi po polsku 😉

To był dla mnie ROK SPEŁNIONYCH MARZEŃ. Po pierwsze, oderwałam się od wiecznego problemu z brakiem funduszy „na życie”. To dodatkowe życie. Bo na podstawy zawsze wystarczało. Po drugie, poleciałam na Bali w najcudowniejsze miejsce, jakie można tam znaleźć – w sam środek wyspy, na autentyczną balijską wieś, do ludzi, z którymi nawiązałam emocjonalne więzi, które na pewno zaowocują kolejną podróżą. Po trzecie, wyremontowałam to cholerne mieszkanie do końca, nie omijając żadnego pomieszczenia. Mam kuchnię moich marzeń i łazienkę ze snów i z obu nie chce się w ogóle wychodzić. I niemal wszystko wymyśliłam sama! Czując w sobie coraz mocniej z każdym dniem żyłkę architekta i dekoratora wnętrz. Nie, nie wymyślam. Wiem, że to coś, w czym chcę i mogę się spełnić. I nie zamierzam tego tak zostawić 😉

Asia, moja ukochana optyczka, która odwiedziła mnie na chwilę kilka dni temu, powiedziała: „Jest pięknie. Co jeszcze planujesz tutaj zrobić?” Odpowiedziałam: „Nic. Jestem już szczęśliwa”. Bo to prawda. Jestem szczęśliwa w moim otoczeniu. Uwaga… po raz pierwszy w życiu. Chodzę po domu, rozglądam się i uśmiecham się sama do siebie. ZROBIŁAM TO! I DID IT!

W dodatku po czterech latach prób zidentyfikowania, dlaczego ja – zawsze chuda – nagle przestałam być chuda, w tym roku trafiłam do superdietetyczki, która pomogła mi zrozumieć, że mój metabolizm ma już swoje 45 lat i wymaga współpracy z mojej strony. Tak więc kończę rok mniejsza o całe 5 kg niż wtedy, gdy go zaczynałam. Przede mną jeszcze kolejne pięć, bo wtedy dojdę do wagi, którą miałam przez większość życia. I wiecie co? Osiągnę to! Nie, nie jest to łatwe. Wymaga samozaparcia, bo trzeba sobie samemu gotować, nawet jeśli okoliczności nie sprzyjają. A u mnie zwykle nie sprzyjają. Ale osiągnę to. Bo tak. Bo tam sobie postanowiłam, bo wymarzyłam sobie siebie tak szczupłą jak kiedyś. Bo mogę. To ważne. Mogę.

Czy czegoś jeszcze w życiu pragnę? No jasne! Świat to za mało, że nawiążę do tytułu jednego z „Bondów” 😉 Ja zawsze chcę czegoś więcej. Tak już mam. I wiem, że gdyby nie ta cecha, jest duża szansa, że skończyłabym życie i żyłabym, praktycznie nie żyjąc, podobnie jak moja siostra, która swoje życie już przegrała, mimo że jest młodsza ode mnie, a dla jej dzieci matkami jesteśmy ja i moja mama 🙁

Ja jednak od dziecka chciałam się wykopać z bagna, w którym tkwiłam. I ten odruch już mi pozostał. Czego chcę więcej? W sumie to już nie tak wiele. Więcej podróży, więcej ciekawych ludzi dookoła i… tak… TEGO JEDNEGO ciekawego człowieka. Tylko MOJEGO człowieka, który sprawi, że za rok nie będę witać nowego roku samotnie. Czy spełnię to marzenie? Hmmm… A nie spełniłam dotychczasowych?… 😀 W nowym roku słońce wschodzi na nowo.

KULTURYSTA OD KUCHNI, CZYLI JAK REMONTOWAŁO SIĘ MOJE MIESZKANIE

I znów remontuję moje mieszkanie. Znaczy już kończę, więc mam pewien obraz całej sytuacji. Poprzednie perypetie pamiętają pewnie wszyscy czytelnicy, a dla niezorientowanych, a ciekawych pod postem wrzucam linki do postów na ten temat. Tamten remont jednak był nagły, wymuszony zepsutym bojlerem i piecami, więc nieprzemyślany, a przede wszystkim bardzo połowiczny. Nie wyremontowałam ani łazienki, ani kuchni, a jak wiadomo, stanowią one serce wielu domów. W tym roku przyszedł czas na taki remont z prawdziwego zdarzenia – z wymianą wszystkiego, co wymienić należy i odnową wszystkiego, co należy odnowić. A w tym wszystkim pomaga mi… Pan Andrzej.

Pan Andrzej to szef mojej ekipy remontowej. Z moich obserwacji wynika, że głównie jednoosobowej w postaci Pana Andrzeja, bo zwykle sam rzeźbi to moje nowe gniazdko. Ale że od czasu do czasu pojawiają się także inni pracownicy, to nazywam tę formację ekipą remontową, choć zwykle określenie to dotyczy Pana Andrzeja pojedynczo 😉

Pan Andrzej to taki pan, którego znalazłam w trakcie castingu zrobionego na Oferteo.pl. Wygrał go, bo dobrze mu z oczu patrzyło, przyjechał z referencjami, wiedział, co mówi, miał własne pomysły oraz podał cenę i termin, które były w pełni akceptowalne. Pan Andrzej dojeżdża do mojego mieszkania codziennie z Brzegu Dolnego (to jakieś 40-50 minut drogi, w zależności od natężenia ruchu). Na moje zdziwienie, że „aż z Brzegu” Pan Andrzej odpowiedział: „A co to takiego? W całej Polsce się robi”.

No więc robi się też u mnie. Robi się sprawnie, robi się pomysłowo, robi się z wyczuciem i w dodatku robi się tak, jakby robiło się własne mieszkanie. Nie bez powodu Pan Andrzej ma do niego własne klucze! Hahaha 😀

Robi się też dziwnie, bo jak to w remoncie, to nie dojedzie na czas, tamtego jest za mało. Więc Pan Andrzej z cierpliwością godną Buddy przeskakuje z jednego pomieszczenia do drugiego tak, że codziennie po południu, gdy robię inspekcję, widzę zmiany i jednocześnie nie widzę postępów 😉 Wiecie, o co chodzi? Coś jest zrobione, i to nawet sporo, ale całe pomieszczenie „nie wygląda”.

No, ale już teraz jest tak, że wszystkie po kolei zaczynają „wyglądać”, a ja pakuję część swoich gratów zabranych do przyjaciółki, u której pomieszkuję przez ten czas, do kultowych niebieskich toreb IKEA (aka Balenciaga) i powoli się wwożę z powrotem do mojego gniazdka, w którym wciąż jeszcze króluje Pan Andrzej.

Pan Andrzej to człowiek-zagadka. Potrafi wszystko. Od elektryki przez instalacje wodno-kanalizacyjne, gazowe, wstawianie okien, drzwi, murowanie, tynkowanie, kładzenie gładzi, aż po kafelkowanie, układanie podłóg, malowanie i co tam sobie jeszcze wymyślicie. W dodatku wszystko to robi generalnie bezproblemowo. Po prostu przyjeżdża i robi. A w dodatku… jest bardzo pomocny, gdy trzeba odebrać coś od kuriera. I to jest historia, która sprawiła, że postanowiłam napisać ten post.

Otóż w zeszły piątek miała do mnie przyjechać dostawa dużych sprzętów – pralka, zmywarka. Zapytałam Pana Andrzeja, czy będzie na miejscu, żeby odebrać. No, jasne, że będzie. Przecież tam pracuje 😉 I w tym momencie kurier dzwoni do mnie i mówi, że dojedzie tak blisko jak do jedzie i nie wniesie sprzętu, bo transport (na koszt dostawcy) nie obejmuje wniesienia. Wypadam z pracy i wpadam do mieszkania (bo muszę się rozliczyć z kurierem gotówką). A tam Pan Andrzej SAM! O, zgrozo! No to ja do kuriera, czy może by jednak nie wniósł i że ma pomocnika. Kurier, że nie i że się spóźni, a ja już muszę lecieć do pracy. No to ja do Pana Andrzeja, że co ja zrobię, bo musze lecieć, a on, że przecież mogę zostawić pieniądze i przecież on zapłaci. No przecież jasne! Takie remonty wymagają wzajemnego zaufania. I co ja zrobię, bo kurier nie wniesie. A Pan Andrzej ze stoickim spokojem: „poradzę sobie”. Wypadam z mieszkania, jadę do pracy, a kurier dzwoni do mnie – że wypakował palety, a nikogo nie ma. No to ja do Pana Andrzeja – że kurier wypakował. No to on, że okej.

I potem siedzę i pakuję myliony paczek z Black Friday, bo wszystkie ręce na pokład, a Pan Andrzej pisze do mnie, że sprzęt wniesiony i wszystko gra. No i ja się cały weekend zastanawiam, JAK ON TO ZROBIŁ. Ale myślę sobie – nie będę gościa męczyć w weekend. Bo już się weekend zaczął. Zapytam w poniedziałek.

No i pytam SMS-em: „Panie Andrzeju, niech mi Pan jeszcze wyjaśni zagadkę, jak Pan sobie poradził z wniesieniem tych sprzętów w piątek? Do dzisiaj zachodzę w głowę”.

A Pan Andrzej: „Kiedyś ćwiczyłem kulturystykę. Jeszcze daję radę”

WHAT?!…

Takiego to mam Pana Andrzeja. Jest mniejszy ode mnie, a kto mnie zna, ten wie, że za duża to ja nie jestem. I daje radę 😀

I mam jeszcze Pana Mateusza oraz Mariusza i Marcina – moich speców od mebli. Dzisiaj przywieźli, w czwartek będą montować. Ale o nich – w następnym wpisie 🙂

A tu obiecane linki: