Skip to content

Rzymski kelner, czyli jak pierwszy raz w życiu uciekłam z kawiarni

No… prawie uciekłam. Należę raczej do tych uczciwych. Wracam na bloga, bo jestem w wyjątkowym miejscu i wreszcie mam urlop w stylu „we do what we want”, który nieodmiennie kojarzy mi się z Włochami, bo ten styl narodził się podczas pierwszej mojej w życiu wyprawy do tego kraju – do Florencji.

We do what we want

Czyli po prostu robimy, co chcemy. Bez pośpiechu, większych planów, chyba że to konieczne, np. rezerwacje w restauracjach czy godziny zwiedzania. Po prostu wychodzimy rano i chłoniemy miasto włócząc się po nim, gubiąc się, znajdując. Trochę z nawigacją, a trochę bez. „We do what we want” to styl miejski. Przewidziany na piękne duże miasta, w których historia ukrywa się w co drugim zaułku i wygląda zza każdego rogu. Ten styl ma angielską nazwę, bo wymyślił go mój przyjaciel ze Stanów Larry, gdy osiem lat temu razem zwiedzaliśmy Florencję. Idealny styl na włoskie miasta, który niczego nie zakłada i niczego nie wyklucza. Ważne – w tym stylu bezwzględnie trzeba ulokować się w ścisłym centrum. Dlaczego? Bo tak jak ja dzisiaj wstaje się rano, zanim miasto na dobre się obudzi i pije kawę patrząc na Panteon. Tak. Jestem w Rzymie. Jesteśmy. Ja i moja córka Ola. Przyleciałyśmy w sobotę i próbujemy się tym miastem nasycić do następnego razu. Bo to już pewne. Nie ma drugiego takiego na świecie. Wiemy to, mimo że jeszcze nie widziałyśmy większości cudów, które od stuleci przechowuje. 

Gdybym w dalszym ciągu tej historii zapomniała – dziękuję wszystkim moim przyjaciołom i znajomym za podpowiedzi i polecenia. Wiele z nich jest bezcennych ❤️

Rzymski kelner #1

Postanowiłam wrócić na bloga po baaardzo długim czasie, bo skoro go mam, to jest idealnym miejscem do opowiedzenia pewnej historii. Przy okazji będzie to kulinarna polecajka 😉 A było to tak. Zanim tu przyleciałam, zostałam ostrzeżona, że istnieje stan umysłu, który nazywa się „rzymski kelner”. Podobno tutejsi kelnerzy traktują turystów jak natrętne muchy, nie starają się być mili, nie zjawiają się sami, tylko trzeba ich zawołać. Ogólnie – chamy i gbury. Przyleciałam z tym nastawieniem, ale też z podpowiedziami miejsc, w których jest inaczej, więc pierwsza kolacja w Rzymie była nie dość, że przepyszna, to jeszcze w bistro Rione XIV, miejscu z przemiłą obsługą, w tym kelnerem, który był rzymski, bo pracuje w rzymskiej restauracji, a nie dlatego, że był chamem – ale poczekajcie…

Rione XIV Bistrot

Rzymski kelner #2

Wczoraj trafiłyśmy do dzielnicy żydowskiej. Kochamy dzielnice żydowskie, gdziekolwiek są (krakowski Kazimierz to jedno z naszych ulubionych miejsc na świecie), więc tym bardziej musiałyśmy zajrzeć i tutaj (zresztą też z wcześniejszym extra poleceniem). Po przedpołudniowym spacerze na plac Świętego Piotra, by na żywo zobaczyć, jak wygląda słynna niedzielna modlitwa Anioł Pański prowadzona przez aktualnego papieża, wędrowałyśmy dość długo, by z katolicyzmu przejść na judaizm. Byłyśmy już więc zmęczone i głodne. Ale że w restauracjach na Via di Santa Maria del Pianto było gwarno, wesoło i klimatycznie, a w jednej znalazłyśmy wolny stolik, to usiadłyśmy. Kelner podszedł do nas od razu, co było dość obiecujące. 

Zamówiłyśmy wodę i dostałyśmy karty. Wybrałyśmy dania i czekałyśmy na kelnera. Czekałyśmy minutę, czekałyśmy dwie minuty, czekałyśmy pięć minut, czekałyśmy dziesięć minut… Wreszcie złapałyśmy innego, który przyprowadził do nas jeszcze innego. „Nasz” kelner przez cały ten czas bardzo skutecznie omijał nas wzrokiem, mimo że przechodził wiele razy i nawet raz jedna, raz druga machałyśmy do niego. No, nic. W końcu ktoś przyjął od nas zamówienie i zapytał, czy chcemy jakieś czekadełko, bo trochę to potrwa. Nie jemy dużo, więc odmówiłyśmy. 

Czekając, aż ktoś nas obsłuży, rozglądałyśmy się po sąsiednich stolikach i nie mówiłyśmy tego głośno, ale potem wyszło, że w każdej z nas rósł niepokój. Bo jedzenie, które dostawali sąsiedzi, ani nie wyglądało, ani nie pachniało dobrze. Ale już zamówiłyśmy. Nagle Ola znad telefonu, który skrolowała, mówi przerażonym głosem „Ta restauracja ma dwie gwiazdki w opiniach!”. Podobno wyglądałam, jakbym miała zaraz dostać ataku paniki. To prawda. Tak właśnie było. 

Tutaj mała dygresja. Moja 21-letnia córka doskonale gotuje. To jest również opinia znajomych i przyjaciół. Ma nie tylko niesamowicie wytrenowane podniebienie i węch, talent do łączenia smaków i korzystania z przypraw, ale też jako artystka podaje to, co gotuje, tak, że je się oczami. Kto wie, ten wie. Dlatego szybciej niż ja zorientowała się, że coś tu śmierdzi. I to dosłownie, bo poczuła stary olej. No i podawane sąsiadom dania kaleczyły jej zmysł estetyczny 🤨

Wróćmy jednak do naszej mrożącej krew w żyłach opowieści. Adrenalina i strach, że zapłacimy w eurach za coś, co może być ohydne, a może i wywołać jakieś sensacje pokarmowe, sprawiły, że decyzja była błyskawiczna. Spadamy stąd! Ale jak? Przecież nie uciekniemy. Woda niezapłacona, zamówienie złożone. To nie film, żeby tak po prostu dać nogę z restauracji. Ale mózg na stresie naprawdę szybko podpowiada rozwiązania. Skojarzyłam, że kelner, który brał zamówienie, powiedział, że to trochę potrwa. I że tamten pierwszy nie miał czasu do nas podejść. Są powolni! Może zdążę anulować zamówienie, zanim każą mi zapłacić, bo już robią. Ola szybko rozlała resztę wody, ja pobiegłam do środka i… udało się!

Można powiedzieć, że „rzymski kelner” i jego opieszałość oraz podejście do turystów uratowało nas przed szukaniem ratunku w aptece. Aha! Restauracja nazywa się Sheva, ma 10.415 miejsce na 10.495 restauracji w Rzymie. Nie idźcie tam, jak będziecie w dzielnicy żydowskiej w Rzymie.

Rzymski kelner #3

Kierując się tym razem rozsądkiem, a nie głodem, sprawdziłyśmy, która restauracja w okolicy ma najlepsze opinie. I tak trafiłyśmy w magiczne miejsce – co ciekawe, również o nazwie Rione, tyle że VII i nie była to restauracja, tylko kawiarnia. Gran Caffè Rione VIII na tej samej ulicy. Warto tutaj dodać, że Rione uzupełniona rzymską liczbą to nazwa każdego z okręgów https://anitaodachowska.pl/wp-content/uploads/2023/11/anita-main-red-wb-1.jpgistracyjnych, na które Rzym został podzielony w XIII wieku (wówczas było ich 13), a ostateczny podział nastąpił w latach 20. XX wieku i teraz rzymskie Rioni są 22. Łatwo to zapamiętać, bo… słowo rione jak nic kojarzy się nam z polskim rejonem, choć ich etymologia jest bardzo różna. Ale ja to tak sobie wymyśliłam 🤭 Wróćmy jednak do naszego rejonu ósmego.

Urządzona ze smakiem i wyjątkowo smaczna. Ponieważ to bardziej kawiarnia i winiarnia niż restauracja. Takie bistro, ale posiłki komponujesz sobie sam z tego, co jest wystawione za ladą i płacisz „na wagę”. Niech Was to „na wagę” nie zwiedzie! Nie ma kompletnie nic wspólnego z tym, co znacie z polskich galerii handlowych, gdzie potrawy leżą niekiedy godzinami podgrzewane w bemarach i wyglądają jakby miały kilka dni. W Gran Caffè Rione VIII jest kompletne przeciwieństwo. Wszystko jest świeże, wygląda pysznie i dokładnie tak smakuje. Wybrałyśmy sobie mix różnych potraw – risotto z cukinią i trawą cytrynową, pieczone bakłażany, pieczone papryki i makaron z grzybami porcini, który – uwaga! – był lepszy niż ten, który Ola jadła wieczór wcześniej w bistro Rione XIV (chociaż tamten był pyszny). Na koniec wjechała pyszna kawa. Dla porządku dodam, że nasza „knajpa ratunkowa” jest na 102 z 662 kawiarni w Rzymie i ma 4 gwiazdki dzięki opiniom klientów na TripAdvisor.

Gran Caffe Rione VIII

Ale… miało być o kelnerze.

A właściwie o kelnerach, bo od pierwszego, który razem z koleżanką tłumaczyli nam, jak „działa” to zamawianie z lady, po dziewczynę, która przyniosła nam wodę do stolika, poprzez skośnookiego, przemiłego „entertainera”, podchodzącego zapytać, czy wszystko w porządku, czy czegoś potrzebujemy, aż po tego, który przyniósł nam kawę, a nawet starszego (może właściciela), który wskazał mi toaletę – wszyscy, ale to absolutnie wszyscy bez wyjątku byli przemili, uśmiechnięci, mówili świetnym angielskim i obsługiwali nas wspólnie. Byłyśmy po prostu gośćmi tej kawiarni, a nie klientkami z przypisanym kelnerem.

No i jeszcze… ten „entertainer” dostał taki przydomek, bo za każdym razem jak podchodził (nie tylko do nas), zagajał jakiś wątek. A to – czemu nie usiadłyśmy sobie wygodniej przy niskim stoliku, zamiast przy barowym. Wygodniej, bo wzięłyśmy wszystko na jeden talerz, żeby wspólnie próbować. A to – skąd jesteśmy. A to przyniósł nam koszyczek z różnym pieczywem (pewnie myślał, że jemy z jednego talerza, bo oszczędzamy) 😉 W sumie to oszczędzałyśmy. A właściwie oszczędziłyśmy. Sobie niedobrego jedzenia i… uwaga! W Rione VII za wszystko, co zjadłyśmy i wypiłyśmy, a trochę tego było, zapłaciłyśmy 17 euro! W Shevie była to cena jednego dania. 

Tak więc… tak mi się to fajnie pisze pijąc kawę w kolejnej cudnej kawiarni, z której zdjęcie zamieszczam w nagłówku, że… Może będzie więcej takich rzymskich relacji… Nie obiecuję. Ale zobaczymy, co ciekawego się tu jeszcze wydarzy 😅

Brak komentarzy


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Udostępnij ten wpis: