Temat tego artykułu siedzi mi w głowie już od jakiegoś czasu. W zasadzie od dokumentu o Robbiem Williamsie, który obejrzałam na Netflixie późną wiosną. Ale niedawno obejrzałam serial, który mi o tym temacie przypomniał. A mowa o „The Offer” – serialu o kulisach powstawania „Ojca Chrzestnego”, kultowego filmu gangsterskiego, który – zanim jeszcze przyszłam na ten świat – zgarnął aż jedenaście Oscarów i mnóstwo innych nagród. Kiedy jednak obejrzałam wspomniany serial, do tej pory zastanawiam się, JAKIM CUDEM? Ale to nie wszystko. Bo jest jeszcze Celine Dione…
Wspomnienia w majtkach
Ale po kolei. Dokument o Robbiem (skądinąd bardzo go cenię, lubię jego muzykę i odwagę w entertainingu) zaczyna się od planszy z informacją, że przez 25 lat artysta był nagrywany (zresztą podobnie jak – do czasu – jego koledzy z Take That) na backstage’u. W dokumencie zatytułowanym bez żadnych metafor – po prostu „Robbie Williams” – widzimy go, jak ogląda siedzi na łóżku, w samych bokserkach i na laptopie ogląda różne fragmenty z tych nagrań. I komentuje.
I tak oto zaczynamy oglądać historię gigantycznego sukcesu, który obiektywnie nie miał prawa się wydarzyć. Najmłodszy z czwórki, traktowany przez kolegów z góry, z niską samooceną, niepewny siebie, wkrótce szukający tej „pewności” i odskoczni od ciśnień showbiznesu w alkoholu i narkotykach. Powoli staczający się do tego stopnia, że zostaje wyrzucony z zespołu. Dla wielu, pewnie dla większości ludzi byłby to koniec.
A teraz przeskoczmy o tych 25 lat wprzód. Gdzie jest Take That? Gdzie jest Gary Barlow, główny wokalista, który według Williamsa był faworyzowany przez kierownika grupy. Gdzie cała reszta zespołu? Ktoś wie? Ale o Robbiem Williamsie mało kto dzisiaj nie słyszał. Autor wielu doskonałych albumów, fantastycznych tras koncertowych i zdobywca niezliczonych nagród. Opowiada o tym siedząc w majtkach w swojej sypialni, odwiedzany co jakiś czas przez córkę, jak zwykły chłopak. Jak to możliwe, że ktoś, na kogo w czasie, gdy został wyrzucony z Take That, nikt nie postawiłby złamanego funta, zrobił tak gigantyczną karierę? Zaczekajmy z tą odpowiedzio-puentą do końca.
Film o mafii pod okiem mafii
Czas na „The Offer”. Kulisy powstania jednego z filmów wszech czasów są chyba jeszcze bardziej zaskakujące niż historia Williamsa. Zacznijmy od tego, że książka, która staje się kanwą filmu, powstaje, bo jej autor musi zarobić na spłacenie długów (notabene wobec mafii). Dalej jest jeszcze ciekawiej. Producentem filmu zostaje człowiek z przypadku, niemający z branżą filmową nic wspólnego. Puzo nie potrafi pisać scenariuszy, więc pisze go wspólnie z Francisem Fordem Coppolą, który ma być reżyserem. Coppola ma wtedy na koncie jeden w miarę dostrzegalny film. Dalej będę skracać, bo byłyby tylko spojlery, ale: brakuje pieniędzy, załogi, aktorów, pieniędzy, ludzi, pieniędzy… Do tego wszystkiego z jednej strony w Paramount Pictures, które produkuje film, toczą się wewnętrzne walki o władzę, a jak by tego było mało – na produkcji swoją łapę kładzie – jakże by inaczej – MAFIA!
I znowu pytanie. Jak to możliwe, że ten film, który – powiedzmy to sobie wprost – był nawet jak na tamte czasy, produkcją niskobudżetową, odniósł taki sukces?
Pierwsza jest PASJA. Druga jest WIARA. Trzecia jest DETERMINACJA. Czwarta jest CIĘŻKA PRACA. Zarówno Robbie Williams, jak i cała ekipa pracująca nad produkcją „Ojca chrzestnego” mieli to wszystko. Mieli pasję, wierzyli w sens tego, co robią, i w to, że mają szansę na sukces, byli zdeterminowani, by go osiągnąć i najważniejsze – ciężko na to pracowali, pokonując czasem przeciwności losu, które wydawały się niemożliwe do pokonania.
A teraz Celine Dione. Choć żyje ze śpiewania, to trudno o niej powiedzieć, że jest w tym jakieś wyrachowanie. Nie. To czysta pasja. Zwłaszcza że – bądźmy szczerzy – ta gwiazda zdecydowanie przez większość życia nie musiała pracować. Tym bardziej… kiedy dotyka ją mega rzadka choroba, nagle okazuje się, że i pasję można przerwać.
Ale ona walczy. Walczy ze sobą. Walczy do upadłego. I robi w Paryżu takie show, że szczęka opada. Ale nie wszyscy tak to widzą…
Można i da się, tylko trzeba chcieć
I kiedy myślę o tych dwóch serialach, to myślę, jak bardzo to są historie o życiu. Bo można to życie przeżyć, nawet odnosząc gdzieś tam na jakimś etapie sukces, jak pozostałe chłopaki z Take That. Można czasem odpuścić, nie walcząc o to, co dla nas ważne, i nie nakręcić jednego z filmów wszech czasów, nie odkrywając przy okazji tak niesamowitych aktorów, jak Al Pacino. Można. I wielu… WIĘKSZOŚĆ (!) z nas tak zrobi.
Ale to ta mniejszość, która tak nie zrobi, tylko będzie czasem wbrew zdrowemu rozsądkowi dążyć do swojego celu, jest tym czynnikiem, który zmienia spojrzenie na coś, wyznacza nowe ścieżki, pokazuje, że można, nawet kiedy wydaje się, że nie można, że się da, nawet kiedy myślimy, że się nie da.
Bo DA SIĘ! Tylko… pasja, wiara, determinacja, ciężka praca. Inaczej to tylko może być cud 😉
Brak komentarzy