W zeszłym tygodniu byłam na warsztatach, na których żeby się przedstawić, każdy z nas miał wybrać jakieś zdjęcie spośród wielu – takie, które najbardziej z nim rezonowało. Ja wybrałam kierownicę roweru na tle drogi. Jeśli obserwujecie mnie w mediach społecznościowych, wiecie, że uwielbiam jazdę rowerem. Ale nie tylko. Ja po prostu kocham być w drodze.
Kocham być w drodze…
Kocham być w drodze fizycznie i mentalnie. Bo życie jest przecież taką drogą. A ja lubię zmiany, jakie ta droga niesie, lubię ludzi, których na tej drodze spotykam i poznaję. Może to dlatego tak kocham filmy drogi? Te wszystkie „Easy Rider”, „Thelma i Louise”, „Dzienniki motocyklowe”, „Rain Man”, „Nomadland”. Czy nawet romantyczna komedia „Lepiej być nie może” z doskonałym duetem Jack Nicholson i Helen Hunt. Tak na marginesie większość tych filmów nieprzypadkowo jest o jakichś duetach. Bo fajnie, jak w tej drodze ktoś nam towarzyszy, prawda?
W filmach, które wymieniłam, ich bohaterowie wyruszają w podróż nie tylko geograficzną, ale przede wszystkim wewnętrzną. Droga staje się dla nich przestrzenią transformacji, miejscem, w którym ich jakieś stare „ja” zostaje za plecami, a nowe dopiero się kształtuje.
… i kocham road movies
W teorii filmu mówi się, że road movie to gatunek typowo amerykański, wyrastający z tzw. mitu Dzikiego Zachodu i idei ruchu jako podstawy tożsamości narodowej. Ale ja myślę, że jego uniwersalność sięga głębiej. Droga to archetyp, który przemawia do każdego z nas, bo każde życie to podróż od punktu A do punktu B, z tym że często nie wiemy, gdzie ten punkt B się znajduje.
W „Easy Rider” Wyatt i Billy jadą przez Amerykę w poszukiwaniu wolności, ale niestety, znajdują śmierć. „Thelma i Louise” z boskimi Geeną Davis i Susan Sarandon, to historia dwóch kobiet, które uciekają przed opresyjnym światem i w finale wybierają „lot” samochodem w przepaść jako ostateczny akt wyzwolenia. W „Nomadland” Frances McDormand jedzie przez współczesną Amerykę w kamperze, szukając nie tyle miejsca, co sensu w świecie, który się rozpadł. Jedzie – co rzadkie w filmach drogi – samotnie, ale przecież wyrusza w tę podróż głównie dlatego, że zmarł jej ukochany mąż. To wszystko są historie o ludziach, którzy nie mogli już zostać tam, gdzie byli.
Ja też wiele razy nie mogłam zostać. Po każdym wypaleniu zawodowym, po każdym życiowym trzęsieniu ziemi zawsze musiałam ruszyć dalej, zmienić pracę, otoczenie, przewartościować przyjaźnie… Ruszyć w drogę wcale nie zawsze oznacza, że wyruszamy w nią fizycznie. Czasem, jak u mnie po śmierci męża, to mój umysł, moje emocje i wszystko, co znałam w życiu, musiało znaleźć nową drogę. Ja nadal mieszkałam i mieszkam w naszym wspólnym mieszkaniu, chociaż przyznam Wam szczerze, że coraz częściej myślę o tym, że wolałabym gdzie indziej. Ale póki co – nie mam takiej możliwości i cóż, na razie muszę to zaakceptować.
Droga po stracie kogoś bliskiego
Ludzie, którzy tracą bliskich, a którzy rzucają się – tak jak ja to zrobiłam – w wir życia, często słyszą, że powinni „przestać uciekać”. Tylko że ja… nie uciekałam. Ja po prostu szłam naprzód.
Bo droga to nie jest ucieczka – to wybór. Wybór ruchu zamiast stagnacji, zmiany zamiast powtarzania tego, co znamy, poszukiwania zamiast zadowolenia się tym, co jest. W filmach drogi bohaterowie rzadko docierają tam, gdzie planowali. Często w ogóle nie mają konkretnego celu. Bo ważna jest sama podróż, to, kim stają się w drodze.
Kiedy tracimy kogoś bliskiego albo po prostu coś tracimy, na przykład pracę, wielu z nas słyszy: „Musisz się pozbierać i wrócić do normalności”. Ale tak naprawdę nie ma do czego wracać. Bo ta „normalność” już nie istnieje. Śmierć bliskiej osoby to wielka zmiana, która powoduje, że musimy wyruszyć w drogę do nowej wersji siebie, takiej, która potrafił żyć bez tej osoby. Dla mnie to była najtrudniejsza podróż w moim życiu, ale jednocześnie najważniejsza.
Droga jest nauczycielką
W „Dziennikach motocyklowych” młody Che Guevara jedzie z kumplem przez Amerykę Południową, a niesprawiedliwości, które widzi, sprawiają, że z uprzywilejowanego studenta medycyny zmienia się w rewolucjonistę. W „Rain Manie”, o którym można powiedzieć, że jako pierwszy powiadomił świat o istnieniu autyzmu, grany przez Toma Cruise Charlie Babbitt razem ze swoim autystycznym bratem Raymondem, który tylko w trakcie podróży samochodem może zachować swoje nawyki (tu w doskonałej rolni Dustin Hoffman) wyrusza w podróż przez Amerykę i odkrywa, czym jest prawdziwa miłość braterska. W każdym z tych filmów droga jest nauczycielką.
Moja droga też mnie ciągle uczy. Tego, że można zaczynać od nowa w każdym wieku. Że ludzie, których spotykamy nawet przypadkowo, często zostawiają w nas bardzo trwały ślad. A ci, którzy towarzyszą nam w drodze na dłużej – to bezcenny skarb. Nauczyła mnie też tego, że czasem trzeba się zgubić, żeby się odnaleźć. Że kierownica w naszych rękach to symbol kontroli, ale też odpowiedzialności za kierunek, który obieramy.
Życie to prosta historia, nawet jeśli bywa trudna…
Dziś, siedząc w domu, patrzę na rower, który niedawno przeniosłam ze spiżarni do garderoby, i myślę o kolejnych drogach, które przede mną. O miejscach, których jeszcze nie widziałam, o ludziach, których jeszcze nie spotkałam, o wersjach siebie, którymi jeszcze nie byłam. Bo życie to nie punkt docelowy – to droga. Dlatego dopóki mam siłę trzymać kierownicę, będę jechać dalej.
W końcu, jak mówi tytuł jednego z moich ulubionych filmów drogi – „Prosta Historia” Davida Lyncha – czasem najważniejsze jest nie to, jak szybko jedziemy, ale to, że w ogóle się poruszamy. Nawet jeśli jedziemy na kosiarce, jak bohater tego filmu. Ważne, że jedziemy. Z tym Was zostawiam i zapraszam do wysłuchania najnowszego odcinka podcastu, w którym rozmawiam o trudnej drodze, jaką do tego, żeby pokochać życie, musiała przejść Marta, dotknięta chorobą afektywną dwubiegunową, która mimo kilku prób samobójczych dziś mówi, że chce jej się żyć!
Dobrego tygodnia!
Anita


Brak komentarzy