CYGANKA PRAWDĘ CI POWIE…

Daleko jeszcze do podsumowań roku (chociaż ani się obejrzymy, a będziemy – jak przypomina nam ciągle Paulina na fitnessie – szukać kreacji na sylwestra), a jednak… mnie co chwila dopada świadomość, jak niesamowity jest to w moim życiu rok i że chyba jeszcze tak intensywnego nigdy nie przeżyłam. Nie wiem, kiedy mijają tygodnie, a tym bardziej weekendy. Ale absolutnie, ani przez minutę, nie jestem z tego powodu rozczarowana, zawiedziona, zmęczona czy zniechęcona. Przeciwnie – chcę więcej i jeszcze bardziej intensywnie.

W wielu sprawach udało mi się poczynić kroki wręcz milowe, a kiedy siadam sobie z lampką wina w jakiś wolny (coraz rzadziej) sobotni wieczór, to ze zdwojoną siłą dociera do mnie świadomość, że w życiu naprawdę wszystko jest po coś. Fakt, że w danym momencie, zwłaszcza w tych trudnych chwilach, nie wiemy, po co, czyni je tylko ciekawszym.

I wiecie co? Nigdy, ale to nigdy nie chciałam ani nie chciałabym wiedzieć, co mnie jeszcze czeka.

Tu przypomina mi się pewna Cyganka, która dopadła nastoletnią mnie gdzieś na zakupach z mamą i zanim się obejrzałam, złapała mnie za rękę, żeby mi powróżyć. Mama w przypływie dobrego humoru (bo zwykle żyła trudnym, pełnym kłopotów życiem) nawet chciała zapłacić za tę „wróżbę”, ale ja… wyrwałam rękę i powiedziałam, że nie chcę. Byłam wtedy kimś w rodzaju emo, tyle że emo pojawiły się wiele, wiele lat później. Typ refleksyjno-melancholijny, momentami depresyjny. Teoretycznie, stojąc pod ścianą i nie widząc przed sobą żadnej przyszłości, a co dopiero pozytywnej (tak opisywałam mój stan swojej przyjaciółce), powinnam chcieć wiedzieć, „co jest za tym murem”? Ale nie chciałam. I tak już mam. Moje życie do łatwych, jak dotąd, nie należało, ale nigdy nie chciałam dowiedzieć się, co może mi się jeszcze w nim przydarzyć.

Wspomnienie Cyganki pojawiło się właściwie wcześniej, kiedy siedząc z koleżankami w moim ulubionym wrocławskim klubie Casa De La Musica słuchałam ich wspomnień z wizyt u wróżek.

Jedna miała nawet szklaną kulę! 😀

Wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, ale wtedy zrozumiałam, że ja naprawdę nie chciałabym znać swojej przyszłości. Pomijając już fakt, że przepowiednie wróżek, które usłyszały moje koleżanki, wcale się nie sprawdziły… A więc – wróżki precz, Cyganki – ręce precz od mojej ręki, tarocistki do układania własnych tarotów (to wolny kraj), a ja… będę się cieszyć tym, co przyniesie los.

Tylko że… jest jednak taki jeden przypadek, kiedy poznajesz tę przyszłość, kompletnie tego nie chcąc. Dzieje się tak wtedy, kiedy dopada Cię nieuleczalna choroba. Nie wiem, jak zachowałabym się w takiej sytuacji. Czy stworzyłabym sobie swoją Bucket List i jak Jack Nicholson z Morganem Freemanem w cudownym filmie Roba Reinera realizowałabym krok po kroku rzeczy, o których zawsze marzyłam, ale z różnych powodów nie spełniłam? Czy zapragnęłabym spędzić ten czas z kimś, kogo kocham, bez względu na wszystko, bo miłość jest najważniejsza? A może zamknęłabym się w sobie, we własnym cierpieniu, nie umiejąc odnaleźć się w obliczu ostateczności? Albo wypierałabym istnienie choroby, za wszelką cenę próbując żyć normalnie, tak jak do tej pory? Nikt z nas nie ma pojęcia, jak zachowałby się w takiej sytuacji. A może wtedy… poszłabym do wróżki? Może chciałabym usłyszeć od niej, że stanie się cud.

Bo przecież cuda się zdarzają. Wielkie, małe i zupełnie mikroskopijne. A najlepsze są te, które związane są z drugim człowiekiem.

Szukajcie więc swoich cudów. A jeśli je znaleźliście, trzymajcie je przy sobie za wszelką cenę. Zwłaszcza te związane z kimś drugim. Bo nie ma w życiu niczego cenniejszego…

DWA TYGODNIE NA… ŻYCIE

Zauważyłam, że niezwykle chętnie czytacie moje „refleksje samorządowe” 🙂 Nie ma sprawy – takie też jeszcze będą. Zwłaszcza że wieści z magistratu docierają coraz ciekawsze 😉 Ale dzisiaj krótko, w niedzielnym, kończącym weekend wpisie, chcę Was do czegoś zachęcić…

Zostały nam dwa tygodnie do końca roku. 31 grudnia w mniej lub bardziej szampańskich nastrojach powitamy nowy, 2015 rok. Moja dobra koleżanka, pasjonatka numerologii, wyliczyła mi, że wtedy będę w tzw. trójce – trzeci etap z dziewięciu lat, które ponoć każdy z nas cyklicznie przechodzi. Choć nie jestem skłonna wierzyć w takie rzeczy, to jednak teoretycznie to by się zgadzało. Na pewno bardziej niż biblijna teoria o siedmiu latach tłustych i siedmiu latach chudych 😉 W dziewiątce, która ponoć kończy pewien etap, umarł mój mąż, w jedynce był rok zmian i rozglądania się w nowej rzeczywistości, moja obecna, kończąca się dwójka – to zdecydowanie rok ogromnych zmian, nowych wyzwań i wielkich przełomów. Co czeka mnie w trójce?… Całkiem nowe życie?… Tego nie wiem, ale wiem, że są jeszcze dwa tygodnie, żebym mogła, jak w biznesie, „zamknąć rok”, tak abym w nowy mogła wejść z czystym kontem.

I do tego chcę Was zachęcić. Mamy wszyscy dwa tygodnie na to, żeby uporządkować wiele spraw. Coś naprawić, coś wybaczyć, coś zmienić… Coś zamknąć albo przeciwnie – otworzyć coś, co ciągle odwlekaliśmy. To jeszcze czas, by się zakochać, odkochać, urodzić na nowo, z nową energią wejść w nowy rok. A jeśli jeszcze uważacie, że nie czas, to jest to chociaż  czas na to, aby zacząć intensywnie o tym myśleć. Nie jestem zwolenniczką cezur. Lata mijają, a życie i tak swoje. Jednak kiedy pomyślę o tych numerkach, które mi Alicja wyliczyła, to faktycznie – się nie chce w to wierzyć, a jednak się to zgadza 😉 Nie tylko u mnie.

Pomyślcie sobie, że – parafrazując tytuł jakiegoś filmu z hollywoodzką parą Sandrą Bullock i Hugh Grantem – macie dwa tygodnie na… życie. Że to właśnie teraz je dookreślacie, kształtujecie, tworzycie własny pakiet startowy w nowy, w gruncie rzeczy całkowicie nieznany rok, ale jednak Wasz kolejny. Jaki on będzie? Uwierzycie, że to zależy tylko od Was? Pewnie nie. Ja też mam z tym problem. A jednak… to prawda. Cokolwiek postanowi za nas Bóg, los czy jakakolwiek numerologia – to przecież my dokonujemy wyborów. Prawda?