LIFE UNPLUGGED ;)

Jak to napisać, żeby nie było ckliwie i mdło? Wyjeżdżałam wczoraj po południu z Niesulic (to taka dziura zabita dechami w województwie lubuskim nad jeziorem Niesłysz) i jeszcze na koniec fociłam się „w ramce” (zobaczycie, jak Komendant Obozu wyśle mi fotę) jako Pani z Torebką. I wiedziałam, już wtedy wiedziałam, że na blogu będzie wpis o tym magicznym miejscu. I od wieczora wcześniej zadawałam sobie to pytanie. Trudne, bo…

Są takie miejsca na Ziemi, w których wszystko się zgadza, a każda wizyta w nich ujawnia kolejne puzzle, które wskakują we właściwe miejsca na naszej mapie życia. Ktoś może ma takie miejsce na Wyspach Dziewiczych, ktoś inny – w tajskiej wiosce, jeszcze inny – w tętniącym życiem Nowym Jorku. Miejsc jest tyle, ilu ludzi. Moje jest, jak widać, całkiem blisko – w tej maleńkiej wsi nad jeziorem, gdzie nocami tętni pomostowe życie harcersko-żeglarsko-cywilne i gdzie zawsze jestem u siebie, bez względu na to, co się dzieje, kogo spotkam, kogo nowego poznam, z kim jem, z kim piję i z kim siedzę przy grillu albo leżę na pomoście.

Zawsze powtarzam, że od pierwszej sekundy, kiedy wystawiam tam stopę z auta, zaczynam odpoczywać. Jezioro z własną plażą. Sosnowy las. Na tyle daleko od cywilizacji, by o niej skutecznie zapomnieć. I na tyle blisko, żeby mieć jej dobrodziejstwa w zasięgu ręki. Na tyle pełne ludzi, by nie czuć się samotnym. I na tyle intymne, by móc być samemu ze sobą. Na tyle bliskie natury, na ile to w dzisiejszych czasach możliwe. I na tyle cywilizowane, by jadąc tam nie martwić się całkowitym odcięciem od świata (no, chyba że ktoś ma akurat taką potrzebę).

Ale czasem… do akcji wkracza sama natura – wtedy człowiek nie ma już nic do gadania i może się tylko poddać temu, co się dzieje. I to jest piękne, bo właśnie wtedy zaczynasz rozumieć, co tak naprawdę się w życiu liczy…

Jak co roku od kilku lat, pojechałam do Niesulic na weekend, w czasie którego wiedziałam, że będzie mnóstwo moich znajomych. Stopa, jak zawsze, odpoczywała od pierwszego stanięcia na niesulickiej ziemi, a cała reszta ciała – razem z nią. Mózg odcięty, zostały same zmysły, emocje i uczucia. Jeszcze czasem zdążyłam grzebnąć coś przez telefon na fejsbuku, ale okazało się, że fejsy (całkiem realne) wokół mnie są znacznie ciekawsze. Jeszcze czasem skontaktowałam się z „cywilizacją”, ale okazało się, że przestaje mi z nią iskrzyć ;), więc ja też przestałam. I powoli zaczynało do mnie docierać, że  nawet nie miejsce ma znaczenie, ale ludzie.

Ale prawdziwie mocno zrozumiałam to, kiedy po gigantycznej nawałnicy zerwało sieci i odcięto nam dostęp prądu. Dla przybytku takiego jak Harcerska Baza Obozowa oznacza to odcięcie znacznie więcej niż prądu. Nie było prądu – nie działała pompa. Nie było więc też wody. Żadnej, poza tą w jeziorze. Nie było prądu – kuchnia, która przecież musiała karmić ponad pół tysiąca ludzi, musiała zmienić menu i uruchomić agregaty oraz piec na drewno. Obozowicze musieli uruchomić pokłady zapobiegliwości, żeby przetrwać kilkunastogodzinne odcięcie od świata (i to popołudniowo-wieczorowo-nocno-poranną porą), a w dodatku – włączyć, zamiast prądu, kreatywność, żeby ujarzmić kilkaset młodszych i starszych uczestników. No i jeszcze przypomnieć sobie i

nauczyć młodszych, jak to jest żyć w świecie, w którym nie ma kuchni, łazienek i toalet, a jedyne oświetlenie to światło świecy, ewentualnie – przy dobrych bateriach – latarki. Ewentualnie – przy ognisku 🙂

W pomieszczeniach szybciej robi się ciemniej, więc wszyscy wychodzą po burzy na powietrze. Rozpalają ogniska, grille, zapalają świeczki, latarki itd. Opróżniają zapasy z lodówek, które się aktywnie rozmrażają, wyciągają radia na baterie, a kiedy te padają – gitary – i zaczynają… być ze sobą. Jeszcze bardziej niż zwykle. Krótkie życie unplugged błyskawicznie pokazuje, jak fajny może być drugi człowiek i jak wiele przyjemności może dać poznawanie go. Ta przyjemność narasta do tego stopnia, że bycie unplugged zaczyna być całkiem akceptowalne, co dla mnie – człowieka przykutego do laptopa, iPhone’a i iPada, koniecznie z dostępem do wi-fi, wiecznie „buszującego w sieci”, zamiast w zbożu 😉 – to nie lada wyzwanie. Ale… po kilku godzinach…

okazuje się, że życie ma znacznie ciekawsze „fejsy”- te na lajfie 😉

W czasach, gdy MTV stało się reality-showowską chałą, kiedy mało kto już pamięta, jak swego czasu ta stacja była trendy i wyznaczała trendy, cyklicznie emitowano w niej program „MTV Unplugged”. Dla niezorientowanych – były to koncerty megagwiazd nagrywane w studiu przy udziale publiczności i „bez prądu”. Niektóre były tak gigantycznymi wydarzeniami, że oglądała je milionowa publiczność, a klipy z tych koncertów albo nawet całe nagrania można do dzisiaj znaleźć na YouTube. Polecam! I polecam odłączenie się od czasu do czasu od prądu i… ŻYCIE! 😀 A bywa naprawdę zaskakujące!

Back to reality? ;)

„Wake up to reality” – śpiewał Frank Sinatra w „I’ve got you under my skin”. Cóż, czasem trzeba. Dwa tygodnie w Mieście Dzieci, a potem weekend w Niesulicach mogą skutecznie od rzeczywistości oderwać, ale… czas się obudzić. Tylko czy na pewno? Czy do końca? Czy nie można sprawić, żeby życie zawsze było przygodą pełną tak przyjemnych doświadczeń, jak te moje ostatnie? Jaka jest Wasza odpowiedź?…

Większość ludzi w dzisiejszych czasach żyje jak roboty zaprogramowane na tryb praca-dom z perspektywą urlopu raz do roku.  Świetnie! Wiedzą, co będą robić jutro, pojutrze, za tydzień, miesiąc, rok, za dziesięć, pięćdziesiąt lat – TO SAMO! Ale czy na tym polega życie? Ostatnie miesiące przekonały mnie, że w życiu nie ma nic piękniejszego niż:

a) niepewność jutra, bo żyjesz dniem dzisiejszym, tak jakby jutra miało nie być,

b) ryzyko, bo czujesz, że żyjesz,

c) uśmiech i zadowolenie z życia, bo innych to strasznie wqrwia,

d) zero planowania, bo co po nim, jeśli w drodze nad morze będziesz miał wypadek? Albo rano się nie obudzisz? Albo nie obudzi się ktoś z Twoich bliskich?*

Pewnie można by wymieniać więcej, ale tak naprawdę każdy sam powinien sobie budować listę rzeczy najpiękniejszych na świecie. Dla jednych to będzie mąż wracający do domu i wychwalający ugotowany właśnie obiad, a potem rozwalający się z brzuchem w fotelu i oglądający TV. Dla innych – żona, która ten obiad ugotowała i poda. Dla jeszcze innych – gromadka dzieci albo przeciwnie – ich brak. Są tacy, którzy będą cieszyć się wczasami pod namiotem w spartańskich niesulickich warunkach i tacy, których uszczęśliwi tylko kilkugwiazdkowy hotel i all inclusive gdzieś w świecie. Są i tacy, których cieszy wszystko, co powinno. I ja zaliczam się właśnie do tych ostatnich.

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=_XCVnV5CGh0[/embedyt]

Dziś na moim ulubionym portalu natemat.pl znalazłam zakamuflowaną (jak zwykle tam) reklamę T-shirtów z zabawnymi napisami dostępnych na (teraz to moja reklama) www.koszulkowo.pl. Jeden z nich szczególnie przypadł mi do gustu: „UWAGA! Zadowolony człowiek”. I tu kolejna sentencja, którą przypomniał mi ostatnio ktoś bardzo mądry – w sieci lata taki mem „Nic tak nie wkurza ludzi jak szczęście innych” (albo coś w tym stylu, bo nie mogę znaleźć, a czasu mi szkoda, bo życie ucieka ;))

Zresztą, pozostając – tak jak we wstępie – w muzycznych klimatach, warto przypomnieć prostą piosenkę Bobby McFerrina (skądinąd bardzo utalentowanego jazzmana) „Don’t worry, be happy”. Prostą, bo to przecież proste? Prawda? Czy nie? Dla mnie czasem nie bardzo, ale na pewno bardzo, bardzo się staram. I zalecam innym, bo… jutra może nie być. Po prostu.

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=d-diB65scQU[/embedyt]

Aaaa, zapomniałabym o jeszcze jednej piosence mówiącej dokładnie to samo, ale już rodzimej, polskiej (żeby nie było, że promuję tylko obcą kulturę haha ;))

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=oG6pEolAKm8[/embedyt]

*W tym miejscu musiałam dać gwiazdkę, bo oczywiście jakieś plany powinny być. Tyle że my nie powinniśmy się do nich przywiązywać