WIELKI TYDZIEŃ W NIEWIELKIEJ PIGUŁCE

Wielki Tydzień zaczął się płomiennie – od ognia, a skończy zapewne zimnym prysznicem w śnieżny lany poniedziałek. Pomiędzy jednym a drugim, dosłownie w kilka dni, życie zamknęło się jak w niewielkiej pigułce pokazując wszystkie swoje możliwe barwy. To jest naprawdę dziwny tydzień. Taki jak pogoda – pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji. W jednej chwili rozpętuje się zawierucha, a potem na niebie jaśnieje podwójna tęcza. Wysiadasz z samochodu pod szpitalem i świeci piękne słońce. Wracasz i sypie grad. I czy to nie jest jak w życiu?

Moje ciepłe, przyjazne, wyremontowane mieszkanie przypomniało po pożarze w piwnicy, jakie było kiedyś. Wymiana instalacji gazowej okazała się nie taką prostą sprawą. Chociaż trzeba przyznać, że i tak mieliśmy sporo szczęścia, bo da się to zrobić bez zbędnych formalności.

Trzeba było jednak znów opracować grafik koczownika, żeby móc normalnie funkcjonować. Mycie u mamy, jedzenie na mieście lub u mamy. Zafunkcjonowało.

I w tym momencie moja córka, od tygodnia chorująca na grypę, po tym, jak zrobiła kilka pisanek, postanowiła zażyć jeszcze przed świętami szpitalnego spa, wcześniej fundując mi wizytę na pogotowiu w środku nieprawdopodobnie wietrznej nocy.

11094680_918460148198625_5050665781186210436_nBył 1 kwietnia, prima aprilis, a ja naprawdę czułam się, jakby ktoś robił mi wredny żart. Siedziałam tak w szpitalu, rozmyślając nad tym wszystkim, gdy nagle usłyszałam, jak moje dziecko w rękach pielęgniarek usiłujących pobrać krew z zapadniętych żył zażartowało, że jej żyły zrobiły primaaprilisowy żart 😉 To mnie otrzeźwiło.

Skoro nastolatka, umordowana chorobą, odwodniona, z wybroczynami wokół oczu od wymiotów, wyglądająca jak żywy trup potrafi jeszcze żartować z całej sytuacji, to czy ja mogę się czymkolwiek martwić?!

Gaz przecież wróci. Panowie wymieniają instalację i choć idzie im to jak krew z nosa, w końcu sfinalizują sprawę. Córka przecież też wróci. Jest nadzieja, że nawet jutro, jeśli wszystko dobrze pójdzie. Święta spędzimy wyjątkowo u babci, bo zawsze jest odwrotnie, co z kolei powoduje, że babcia promienieje, bo mimo że i u nas nikt jej tego nie zabraniał i zawsze pomagała, tym razem robi wszystko sama, u siebie, po swojemu. Szczęśliwa, że to ona tym razem zaprasza.

Wszystko jest po coś, jak pisałam ostatnio. Jeszcze nie potrafię nazwać tego „wszystkiego”. Ale wiem, że po coś jest. To i każda inna rzecz, jaka przydarzyła mi się w tym wielkim tygodniu. Bo było ich jeszcze kilka. Zaskakujących. Nieoczekiwanych. Czasem dziwnych. Są po coś. Oby wystarczyło mi życia, by dowiedzieć, się po co.

 

SZUKAJĄC MAGII ŚWIĄT

Tegoroczne święta spędzam na polskim biegunie zimna – na Podlasiu., a właściwie u jego wrót. Siedzę sobie o poranku w miejscowości Stawiski (nieco ponad 7 tys. mieszkańców), 20 km od Łomży (dziś u jednej z moich ulubionych ciotek będzie tam wigilijny łomżing całej rodziny), 16 km od Jedwabnego (gdzie w 1941 roku doszło do pogromu ludności żydowskiej), i rozmyślam nad magią świąt…

Szukam jej, bo… nie ma śniegu za oknem. A przecież to polski biegun zimna! Buuu… Co to za święta bez śniegu? Przecież „I’m Dreaming of a White Christmas”, przecież „Let It Snow”, przecież „Z kopyta kulig rwie”… Też tak myślicie? No to wybiję Wam takie myślenie szybko z głowy. Otóż miałam niedawno okazję przeczytać lekturę, która mną wstrząsnęła, żeby nie powiedzieć „wszcząsnęła”, bo tak dziś często mówi młodzież. Otóż w jednej z dolnośląskich lokalnych gazet młodzież postanowiła zapytać młodzież, czy… święta bez śniegu mają to „coś”. Pomijam już pytanie, które hmmm… nie wiem, czy przedszkolak by wymyślił, bo przedszkolak skupiłby się na Jezusku, opłatku czy choince, a w najgorszym razie – na prezentach. Ale odpowiedzi zwaliły mnie z nóg. Sto procent oscylowało wokół narzekania, że święta bez śniegu to nie to samo, że nie ma atmosfery, że nie ma magii, że ogólnie – słabo… A do tego były zdjęcia jakieś Kasi czy Zosi siedzących gdzieś tam w czasie wakacji na przykład i podpisy w stylu: „Kasia także uważa, że święta bez śniegu nie mają atmosfery”. O!My!Gy! – jak by powiedziało moje dziecko. Boże, czytasz i nie grzmisz!

Jechałam wczoraj przez Polskę ponad pół tysiąca kilometrów – w deszczu, wietrze, w ciemnościach. Śniegu – ani widu, ani słychu. A jednak ja w każdej minucie dostrzegałam magię świąt. Na S8 czy A2 – w autach z różnymi rejestracjami pędzących w tę i z powrotem, by zdążyć ze wszystkim na święta lub dojechać, tam dokąd zmierzają. W Łodzi, gdy czekałam na światłach – patrząc na pieszych, skulonych, zakapturzonych, pod parasolami, z siatkami pełnymi zakupów, zamyślonych nad tym, co jeszcze mają do zrobienia, a może… jak pojednać się z rodziną albo… jak wypełnić samotność czy pustkę. W Warszawie – w gigantycznym korku przy wjeździe na S8, gdy już trochę zmęczona słuchałam w radiu świątecznych piosenek, a moje pasażerki spały w najlepsze, ufne, że dowiozę je szczęśliwie do celu. Widziałam magię świąt w oknach, ogrodach, na podwórkach – rozświetlonych tysiącami światełek. Wreszcie – zobaczyłam ją w domu mojej ciotki w Łomży, gdy tak po prostu wykrzyknęła od progu z uśmiechem: „No, nareszcie przyjechałaś!” A nie byłam tu 25 lat 🙂

Wreszcie widziałam magię świąt, a nawet czułam ją – w cierpnącej skórze, we łzach wzruszenia cisnących się do oczu, w guli rosnącej w moim gardle na widok tylu osób szczęśliwych, uśmiechniętych, zaskoczonych, płaczących ze szczęścia, gdy przedwczoraj rozwoziliśmy dary w ramach akcji „Podziel się!”. Dla większości samotnych nie było najważniejsze to, co im przynieśliśmy w naszych po brzegi wypełnionych pudłach, ale to, że ktoś do nich przyszedł, że ktoś o nich pomyślał. „Przez całe życie nie przydarzyło mi się coś tak wspaniałego” – mówiła pani Teresa. Chcieli się odwdzięczać, częstować, płacić. I nie kryli łez, a my z trudem połykaliśmy własne – no bo trzeba było jechać dalej „z kolędą i uśmiechem”.

TO JEST MAGIA ŚWIĄT! Nie śnieg i nie pędzący tir z coca-colą, ale drugi człowiek i dzielenie się z nim, pokazanie mu, że nawet obcy ludzie potrafią o nim ciepło pomyśleć i zechcieć przynieść trochę świątecznej atmosfery.

No i nie zapominajmy o najważniejszej rzeczy – co świętujemy. Jeśli nawet jesteście niewierzący, warto pomyśleć o paru faktach: narodziny i życie Jezusa z Nazaretu to zdarzenia historyczne, Jego nauka, zawarta w Nowym Testamencie, to elementarz dobra, miłosierdzia i prostych, ludzkich gestów. Jeśli tak na to spojrzeć, w Boże Narodzenie świętujemy istotę człowieczeństwa. Tacy w gruncie rzeczy jesteśmy, choć w ciemnościach zimowej nocy naszego życia czasem się pogubimy. Zawsze jednak niech nam świeci symboliczna betlejemska gwiazda wskazująca to, co w życiu najważniejsze.

Tego Wam, drodzy Czytelnicy, życzę z okazji tych pięknych świąt, które rozpoczniemy dziś wieczorem tradycyjną wieczerzą. Dziękuję Wam, że jesteście i że chcecie czytać te moje wypociny. Odpocznijcie, nabierzcie siły do życiowych zmagań, doceńcie wartość rodziny, nie zapomnijcie o przyjaciołach, pomyślcie odrobinę cieplej o nieprzyjaciołach, wybaczajcie, kochajcie się i poczujcie PRAWDZIWĄ MAGIĘ!

Wesołych Świąt!

JAK TO Z POMAGANIEM BYŁO…

Nigdy nie wiesz, kiedy nagle los ci podstawi wehikuł czasu i przeniesie cię do przeszłości… Jak zwykle spóźniona (bo pracy dużo) wreszcie znalazłam chwilę, by wymienić mojemu Księciu kapcie na zimowe – za dziesięć dni czeka go długa droga na Podlasie, więc czas najwyższy. Ale oponiarze nie byli karciarzami i nie mogłam u nich zapłacić plastikiem, więc musiałam powędrować po papierowy pieniądz do ściany.

Tak oto zaczęła się moja podróż do przeszłości. Inna, bo choć w tamtych okolicach bywam często samochodem, to jednak na piechotę, tak blisko, tak, że mogłam wejść do bramy, w której spędziłam moje dzieciństwo… co najmniej kilkanaście lat nie byłam.

Ulica Gdyńska. Świdnickie slumsy. Takimi były także wtedy, gdy zamieszkali tam moi rodzice z małą mną. Spędziłam tam pierwszych sześć lat życia. Lat zmagań rodziców z ówczesną urzędową materią, by dostać lepsze mieszkanie w lepszej dzielnicy. Udało się, gdy akurat miałam iść do zerówki. Zdążyłam się jednak napatrzyć. Na pijackie burdy na podwórku, na sąsiada biegnącego z siekierą za sąsiadka, na wybijane okna, wyważane drzwi, na radzieckich żołnierzy, którym „swinia prapała” (ciekawe, czy to wtedy zrodziło się moje zamiłowanie do języków?), na sąsiadkę, która kolejny raz rodziła w domu, aż ją wywieźli karetką, całą żółtą w fioletowym fartuchu…

Zawsze miałam dobrą pamięć, więc i zapamiętałam z tych kilku najmłodszych lat bardzo wiele. Jak bawiąc się w sąsiednim parku zgubiłam kalosz w błotnistej kałuży i wdepnęłam w nią boso… Całe podwórko śmiało się ze mnie przez kilka dni. To błotniste miejsce w parku wciąż jest w tym samym… miejscu. Jak mając w pamięci urlopy z rodzicami na wsi, gdy tylko robiło się ciepło, chciałam jeść obiady także na zewnątrz. Mieszkaliśmy na parterze, więc mama wystawiała mi krzesło za okno, a ja na nim siadałam i parapet był moim stołem… Jak pierwszy raz świadomie czekałam na Świętego Mikołaja i zasnęłam… jak zwykle kręcąc sobie lok. A mama w nocy obudziła mnie i powiedziała, że Mikołaj zostawił mi prezent pod poduszką. Był to zwykły pajacyk, którego ciągnęło się za sznurek, a on machał rękami i nogami. Dla mnie jednak to było jak gwiazdka z nieba. No i ten żal i pretensja do samej siebie, że spałam, kiedy Mikołaj przyszedł…

Wreszcie wynieśliśmy się stamtąd. Poszłam do szkoły. Ale też nie było wiele łatwiej…

Może dlatego (ktoś dziś mnie o to zapytał, więc sama zaczęłam się nad tym zastanawiać), tak się spalam chcąc pomóc ubogim rodzinom, osobom samotnym i bezdomnym? Może to, że sama dostawałam paczki, ubrania, jedzenie… że czasem nic nie było pod choinką, nawet symbolicznie… Że bywał nawet i głód, kiedy umarł mój tata?… Może to właśnie, że udało mi się z tego wyjść, powoduje, że pomaganie traktuję jak jakiś życiowy imperatyw? Że po prostu MUSZĘ to robić. Bo ściska mi się krtań, gdy słyszę o ludzkich problemach, z którymi nie są w stanie poradzić, a ja wiem, że się da i chcę im to pokazać. Bo łzy napływają mi do oczu, kiedy widzę świąteczne reklamy społeczne związane z pomocą. Bo nie umiem przejść obojętnie wobec kogoś, kto nie daje sobie rady sam.

Pewnie właśnie dlatego nikt nie musiał mnie specjalnie namawiać do zaangażowania się w akcję Roberta Korólczyka. Miała być tylko wigilia dla bezdomnych. Ale w czasie rozmów przyszło mi do głowy, że bezdomni są razem, mają wsparcie instytucjonalne. A przecież są osoby samotne, które spędzą wigilię same. I zebraliśmy dary dla nich. A w tym roku – byliśmy z Robertem w MOPS-ie i pani Violetta Kalin, dyrektorka, opowiedziała o paru rodzinach. Ten pomysł wydawał nam się całkiem zwariowany, ale jednak… na naszą listę trafiły rodziny.

A to, co zadziało się później… Przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Te telefony z pytaniami, jak można się włączyć, co kupić… Tego się nawet nie da opisać. To jak roznoszenie Betlejemskiego Światełka Pokoju. Jedna płonąca świeca od drugiej, a od niej kolejna. I tak dalej i tak dalej. I płonie nas już tylu, że znów mi się łza w oku kręci na samą myśl. Już rok temu na koniec akcji pojawiły się osoby, które z zachwytu nad naszym „pospolitym ruszeniem” zapowiedziały, że włączą się za rok. Nie wierzyłam. Ale… przyznaję – tak jest. I jest takich osób coraz więcej i więcej.

Mówiąc po fejsbukowemu, zalajkowali to, co robimy i udostępnili nas. I choć czasem jeszcze ludzie mylą nas ze Szlachetną Paczką (nawet się nie równamy z tą akcją), to jednak wiem, że już za rok tych pomyłek nie będzie.

Dziękuję w imieniu swoim i całej reszty tej ścisłej ekipy: Roberta Korólczyka, Mariusza Kalisty, Basi Sawickiej, Kasi Maciejewskiej, Ani Szwec, Grzesia Natanka, Rafała Klemczaka, Doroty Puć-Pietrzykowskiej. Reszcie, w tym wolontariuszom z Naszej Świdnicy i Banku Zachodniego oraz innym, będziemy dziękować wszyscy razem.