W POSZUKIWANIU QUAN

O tym, że można przeżyć całe życie z jakimś człowiekiem i dopiero po jego odejściu przekonać się, że w rzeczywistości był kimś zupełnie innym niż myśleliśmy, przekonuje się wielu z nas. Ale o tym, że także z samym sobą można przeżyć całe życie i nie mieć pojęcia, o tym, jakim się naprawdę jest człowiekiem – już mniej.

Być z samym sobą świadomie to cholernie trudna sprawa i szczęściarzami są ci, którym pewnego dnia udaje się spojrzeć na siebie z dystansu. Znamy takie historie z książek i filmów. Jakiś duch z przeszłości zabiera nas w wirtualną podróż po naszym życiu, podczas której pokazuje, jak wyglądamy w oczach innych, jak konsekwencje naszych decyzji i wyborów odbijają się na życiu nie tylko naszym, ale też otaczających nas ludzi, o tym, jak nasze nieuświadamiane cechy charakteru wpływają na innych… Najczęściej bohater takiego filmu po powrocie do rzeczywistości i naprawia wszelkie zło, jakie wyrządził innym, zmienia siebie i swoje życie, odnajdując wreszcie wewnętrzny spokój, którego tak długo nie mógł znaleźć, choć tak naprawdę nigdy nie myślał, że coś takiego w ogóle jest mu potrzebne. Najczęściej mamy tutaj happy end.

W życiu o ten happy end dużo trudniej, bo mimo że to właśnie życie pisze najlepsze scenariusze, niewielu z nas ma taką szansę. Bo potrzebny jest do tego szczęśliwy, a właściwie nieszczęśliwy zbieg okoliczności – coś, co poruszy naszą czasoprzestrzeń, co zachwieje naszym światem i wyobrażeniem o nim, co wstrząśnie nami albo wręcz całkiem wyrzuci nas z drogi, którą podążamy. Nie bez powodu największe przemiany ludzie przechodzą w sytuacjach mocno angażujących emocjonalnie. Jak miłość. Jak śmierć. Jak nagła choroba czy wypadek.

Ale czasem to za mało.

Czasem prawdziwą robotę robią rzeczy z pozoru zwyczajne. Drobne nieporozumienia. Nagle wyjaśnione niedomówienia. Zwykłe rozmowy.

Piszę „zwykłe”, ale jeśli musieliście kiedyś z kimś naprawdę szczerze porozmawiać, dobrze wiecie, że to jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Potrafi równie mocno zaangażować emocjonalnie jak burza hormonów, gdy się zakochasz, czy usuwający się spod nóg grunt, kiedy ktoś bliski ci umiera albo kiedy dowiadujesz się, że jesteś bardzo chory. A może nawet mocniej niż takie spektakularne sprawy.

Ja chyba jestem szczęściarą. Życie mnie nie oszczędzało, więc zawsze myślałam, że jestem całkiem świadoma siebie – swoich zalet i swoich wad. Zawsze uważałam, że sama dla siebie jestem całkiem niezłym psychologiem, terapeutą, coachem. Bo upadałam, ale się podnosiłam. Bo kiedy dawno temu wpadłam w depresję, wyszłam z niej całkiem sama – bez wsparcia leków, przyjaciół, rodziny… Bo nie potrafiłam im nawet o tym powiedzieć, więc musiałam sama. Zawsze coś właściwie „musiałam”. Być dzielna, dawać radę, nie mazgaić się, wstawać, otrzepywać się i iść dalej. Bo przecież nikt za mnie nie wstanie i nie pójdzie. Dopiero kilka lat temu przyjęłam pomocną dłoń, a nawet nie tyle przyjęłam, co sama wyciągnęłam do przyjaciół dłoń po pomoc. Pozwoliłam zadecydować za siebie, uwierzyłam, że to, co do tej pory wydawało mi się niemożliwe, jest możliwe. I naprawdę było!

I kiedy ostatnio pisałam o tym, jak to jest być wdową, wydawało mi się, że osiągnęłam TEN MOMENT.

Wewnętrzny spokój. Quan – czy jak to się pisze – o którym mówił Cuba Gooding Jr do Toma Cruise’a w jednym z najbardziej optymistycznych filmów świata „Jerry Maguire”. Pamiętacie tę scenę?

No więc nie osiągnęłam quan. Ale czuję, że jestem blisko. Bo zaczęłam rozmawiać naprawdę szczerze i uważnie słuchać, co kto ma mi do powiedzenia. Inaczej – słyszeć, a nie słuchać. Bo zrozumiałam, że nawet jak się jest całkiem dobrym człowiekiem i stara się wokół siebie robić jak najwięcej dobrych rzeczy, i nawet jak ciągle słyszysz, że jesteś zajebista, to nie wolno ci w to ślepo wierzyć. Bo

zawsze jest coś, co można w sobie zmienić, poprawić. Być lepszym – w domu, w pracy, w przyjaźni, w życiu – po prostu.

Paradoksalnie, okazuje się, że życie z samym sobą to taka sama ciężka praca, jak bycie w związku z kimś. W końcu nawet Jezus nawoływał do tego, żeby kochać siebie samego! A bliźniego – tak jak siebie. A więc nie może to być miłość byle jaka. Bo przecież nie chcemy kochać siebie byle jak 🙂

Ale quan jest blisko. Czuję to wtedy, kiedy z uśmiechem wstaję rano i omijając uruchomione moim przebudzeniem koty, budzę córkę do szkoły, a potem  biegnę szybko do prawdziwej piekarni (choć to nie ta pod moim domem), żeby kupić naprawdę dobry chleb. I kiedy w towarzystwie ulubionej muzyki jadę do pracy. I kiedy nie jest ona właściwie pracą, tylko przyjemnymi, kreatywnymi, chociaż bardzo pracowitymi chwilami spędzonymi w dobrym towarzystwie. I kiedy nieszczęśliwie upadam w czasie imprezy, o mało nie łamiąc wszystkich palców (wiem, co teraz myślicie – impreza + alkohol = się upadek, ale nic z tych rzeczy) i potem spędzam najlepsze pół godziny z całego i tak już bardzo udanego party w toalecie na jakimś osirze, mocząc dłoń w zimnej wodzie, żeby nie spuchła jak balon, w towarzystwie przyjaciół, którzy w przeciwieństwie do wielu mężów, naprawdę „nie opuszczają aż do śmierci”. I kiedy potem wracam do swojego azylu, który jeszcze nie tak dawno był totalnie nieprzyjaznym miejscem, a dziś – jestem po prostu domem, w którym żyje rodzina. Może trochę inna niż taka, o jakiej kiedyś marzyłam (że mąż, żona, miłość aż po grób, że dwoje dzieci, że wspólne niedzielne obiady, że pies i że kot i że co roku wczasy nad morzem…), ale właściwie przez to lepsza, bo nigdy nie jest nudno i nic nie jest przewidywalne. I co najważniejsze – jest w niej mnóstwo miłości. I szczerości. I marzeń. I nadziei. Znacznie więcej niż było przedtem. Tak, quan jest całkiem, całkiem blisko…

JAK TO JEST BYĆ (MŁODĄ) WDOWĄ?

To pytanie, którego nikt z Was nigdy mi nie zadał, a jednak często widzę je w Waszych oczach, kiedy dowiadujecie się, że jestem wdową. Wielu z Was wygłasza przyjęte w takich sytuacjach kulturowo słowa „nie wiedziałem/-am, bardzo mi przykro”. I wszyscy dziwicie się, kiedy reaguję mówiąc: „nie ma potrzeby, to już dawno za mną”. Bo można, jak Giulietta Massina, żona Federica Felliniego, umrzeć w niecałe pół roku po śmierci męża, bez którego świat przestał być taki sam. A można jak Jacqueline Kennedy kilka lat po śmierci ukochanego wyjść za mąż za milionera. I można jak ja i parę innych znanych mi wdów – wrócić do pracy kilka dni po śmierci, starając się ze wszystkich sił żyć dalej. I nic nikomu do tego, jak wdowa przeżywa żałobę!

Ale zobligowana tytułem, który sobie wymyśliłam po kolejnej rozmowie na temat mojego „stanu cywilnego”, jaką odbyłam dzisiaj, zupełnie nieoczekiwanie, w pewnej instytucji, pomyślałam, że opowiem Wam dokładnie, jak to było w moim przypadku. Bo już jestem na to gotowa.

Etap I – śmierć

Na to nikt z nas nie jest gotowy – obojętnie, czy dotyczy to nas, czy kogoś nam bliskiego. Ja oswajałam się z nią trzykrotnie, zanim umarł mój mąż. Mogłabym nawet powiedzieć, gdyby to nie zabrzmiało zbyt cynicznie, że miałam niezły trening.

Bo najpierw był mój tata, który umierał na raka od pierwszych wakacji z których wracałam sama (miałam 15 lat), przez początek mojego liceum (czyli mój wielki nastoletni przełom) do listopada, dokładnie 25 listopada (wiele lat później tego dnia, w sytuacji zagrożenia życia matki i dziecka urodziła się moja córka i dla mnie to nigdy nie będzie przypadek). Umarł błyskawicznie, mimo wsparcia lekarzy, rodziny, a nawet mojego znajomego studenta z enerdówka, który wysyłał nam gotowe odżywki, niedostępne wtedy w Polsce, a utrzymujące tatę w jako takiej kondycji. Nie chcę Wam opowiadać o tamtym Bożym Narodzeniu. Mimo wad mojego ojca, byłam córeczką tatusia, a on był moim tatusiem…

A potem była moja niedoszła teściowa. Z którą na jej prośbę, mimo że wcześniej nie chciała mnie w żadnym wypadku zaakceptować jako dziewczyny swojego syna, zamieszkaliśmy z moim chłopakiem, zanim jeszcze przyszło nam do głowy brać ślub. Była też w terminalnej fazie raka, a my staraliśmy się jej jak tylko potrafiliśmy to umieranie ułatwić. Zapracowani, błogosławiliśmy świdnickie TPCh Hospicjum, którego wolontariuszki przychodziły pobyć z Alicją, kiedy my musieliśmy być w pracy. Nagłe wyjazdy do kliniki we Wrocławiu w czasie powodzi tysiąclecia (bo cewnik wypadł) czy sprzątanie wymiocin spowodowanych morfiną, bo Alicja nie zdążyła do łazienki, to była nasza codzienna norma. Ale i ubieranie mnie na jakąś ważną imprezę i wspólne gotowanie i po prostu obecność – wiem, że zanim Alicja odeszła, dla nas obu była to ważna lekcja.

A potem była babcia Kazia, w której mieszkaniu dzisiaj mieszkam. Babcia mojego męża. Do której mieszkania, będąc w ciąży, wchodziłam na wdechu i biegłam na balkon, by złapać powietrze. Która zbierała wszystko i zewsząd. Która żywiła się resztkami, mimo że na koncie nie brakowało jej pieniędzy. Która węgielki, jakimi paliła w piecu, odmierzała na maleńkiej, starodawnej wadze z odważnikami. Która mimo wycieńczenia organizmu, tak długo zwlekała ze śmiercią, żeby chociaż zdążyć zobaczyć zdjęcie swojej najmłodszej i najbardziej oczekiwanej prawnuczki (bo spłodzonej przez ukochanego wnuka) – mojej córki… Dopiero po tym odeszła w spokoju z tego świata.

A potem był mój mąż. Kilka lat choroby, ale wcześniej i później kilka lat beznadziejnego, momentami trudnego do udźwignięcia życia. Taki klasyk – para na zewnątrz idealna, a wewnątrz… Dużo w tej grze pozorów mojej winy, bo… nie wierzyłam, że potrafię być sama. Ale to nie jest tematem tego wpisu… Wreszcie mój mąż, zmęczony chorobą, chudszy o kilkadziesiąt kilogramów (!) niższy ode mnie z powodu wapnienia kości (!) postanawia przerwać to sam. Raz na zawsze. I przychodzi dzień, kiedy po prostu to robi. Czy „po prostu” – nie wiem. Lecz „po prostu” nagle go nie ma…

II etap – żałoba

To jest coś, co bardzo trudno opisać. Wie o tym, każdy, kto kogoś stracił. Kiedy umarł mój tata, chciałam, żeby cały świat przestał istnieć. Ale potem trzeba było wrócić do szkoły i odpowiadać na polskim u Grześkowiaka, bo przyszedł czas na numer 13, który miałam wtedy w dzienniku. I ta konsternacja, kiedy mówisz, że jesteś nieprzygotowana. Dlaczego? Bo zmarł mój tato. Siadaj!…

Kiedy umarła Alicja, byłam już dojrzalsza. Przypomniałam ją sobie na szpitalnym łóżku, kiedy byliśmy u niej wszyscy, odjechaną na morfinie i spokojną, i pomyślałam, że wreszcie przestała cierpieć. Koniec bólu, który czynił z niej momentami zwierzę! Nareszcie odpocznie…

Kiedy umarła babcia Kazia, byłam jeszcze dojrzalsza. I miałam malutkie, niespełna miesięczne dziecko. Był żal, bo wiem, jak bardzo Kazia chciała poznać swoją prawnuczkę. Ale był też spokój. Bo człowiek samotny z czasem potrafi beznadziejnie zdziwaczeć. A na starość jest coraz gorzej. Więc kiedyś musi przyjść czas na odpoczynek.

Kiedy umarł mój mąż, nie umiałam przez kilka dni spać sama. Poprosiłam mamę, żeby pomieszkała ze mną. Ale szybko ją odprawiłam. Tak jak psychotropy, o które poprosiłam naszego rodzinnego lekarza. Bo co to zmieni? Przecież muszę przejść przez to sama. Przecież potem BĘDĘ SAMA. I wtedy włączyła się we mnie chyba największa dzielność, jaką udało mi się w sobie odnaleźć. I trwa do dzisiaj. Postanowiłam żyć. A wiecie, co to znaczy?…

III etap – młoda wdówka

To znaczy, że kiedy idziesz do kosmetyczki, dowiadujesz się, z kim się spotykasz i z kim śpisz.

To znaczy, że Twój ówczesny szef po pół roku od śmierci męża z przekąsem i ironią w głosie każe Ci pozdrowić swojego narzeczonego, który jest tylko Twoim przyjacielem, pomagającym przejść najgorsze, w dodatku gejem, ale kto Cię upoważnia, żeby to rozgłaszać?

To znaczy, że każde Twoje spotkanie z facetem, nawet tylko służbowe, inni uważają za zabawy „wesołej wdówki”.

To znaczy, że oceniają Cię na każdym kroku. Bo coś powinnaś, czegoś nie powinnaś, a czegoś nie wypada. Serio? A może by tak najpierw ktoś się znalazł w mojej skórze i przeżył to, co ja? Może gdyby po kilku latach wzywania pogotowia, jeżdżenia po szpitalach, klinikach, lekarzach, profesorach, wydawaniu fortuny na leki nagle spadł mu z barków gigantyczny ciężar, o którego istnieniu nawet nie wiedział (bo po prostu musiał żyć i już), spojrzałby na śmierć bliskiej osoby inaczej? Może gdyby w wieczór przed śmiercią podczas poważnej rozmowy, która jednak niczego nie zapowiadała, usłyszał, że przez lata był oszukiwany, że zasługuje na coś lepszego, że powinien wreszcie zacząć żyć, to może, mimo buntu i rozpaczy po stracie, chciałby jednak spełnić ten testament?…

To znaczy, że zaczynasz życie w dużym stopniu od nowa…

IV etap – wdową być

I to jest najtrudniejszy etap. Bo masz świadomość oceniania. Bo czujesz się obserwowana. Bo z jednej strony chciałabyś sobie „ułożyć życie”, jak mówi Twoja ciocia, od nowa, a z drugiej – boisz się wejść drugi raz do tej samej rzeki. Bo już wiesz, co było nie tak. I już wiesz, że na pewne kompromisy nie pójdziesz, choćby nie wiem co. I kiedy spotkasz się z facetami, to nie tylko oni mają trudno (bo skoro wymagasz od siebie, to i od nich też), ale i Ty masz trudniej niż klasyczna singielka, bo już wiesz, kiedy kubek parzy.

Ale zanim to nastąpi, przechodzisz jeszcze kilka etapów:

  • najpierw łapiesz się na byle czułe słówko czy spojrzenie – bo czujesz się samotna, bo nigdy (albo bardzo długo) nie byłaś sama i zwyczajnie tęsknisz za tym, co znasz, a co nie tak dawno straciłaś,
  • potem wchodzisz w fazę eksperymentów – no bo życie jest krótkie, więc po co zwlekać (i „przerabiasz” dziesiątki facetów, z których z większością nie masz nawet ochoty spotkać się po raz drugi),
  • wreszcie wchodzisz w fazę matrymonialną – czytasz w babskich czasopismach, że taka czy inna poznała miłość swojego życia w takich czy innych okolicznościach, więc też robisz wszystko, żeby taką miłość poznać,
  • i na koniec pojawia się faza „ale po co to wszystko”, w której ja obecnie jestem. Kolejnej nie znam. O ile jest.

Ale dziś już wiem, że w życiu nie ma nic na siłę. Bo mojego męża poznałam tylko dlatego, że całe życie przyjaźniłam się z młodszymi od siebie i w jakiś weekend w czasie studiów, kiedy akurat odwiedzałam Świdnicę, zaciągnęli mnie do Bunkra i ON tam był. Bo moją największą dotychczasową „miłość” poznałam zupełnym przypadkiem, w momencie, kiedy kompletnie się tego nie spodziewałam, w absolutnym zaskoczeniu nas obojga i… niestety, z takim samym spektakularnym końcem. I potem jeszcze parę było mniejszych lub większych absolutnie nieoczekiwanych zauroczeń. I wreszcie nastała cisza. Cisza, którą w dużym stopniu sama sprowokowałam. Bo już mi się nie chce. Mieć nadziei. Poszukiwać. Znajdywać. I przeżywać kolejnych rozczarowań. Bo wreszcie zrozumiałam, że co ma być, to będzie.

Wiem, że umiem sama zarobić na rodzinę.

Wiem, że umiem sama ogarnąć psujące się rzeczy w mieszkaniu.

Wiem, że umiem sama ogarnąć samochód.

Wiem, że umiem sama iść do kina (jeśli mam czas).

Wiem, że umiem sama robić wiele innych rzeczy, których wcześniej nie robiłam sama albo dzieliłam na dwoje.

Wiem, że całkiem dobrze czuję się sama ze sobą.

Wiem, że jeśli ktoś inny w moim życiu ma oznaczać daleko idące kompromisy, to… wolę nadal być sama.

I teraz już wreszcie mogę powiedzieć: „Skończyłam żałobę. Mogę żyć dalej”. DOPIERO teraz, choć minęły cztery lata. Tak to właśnie jest być wdową… A jakie Wy macie doświadczenia?

PS1 Na koniec jeszcze jedno. Wiem, że pojawią się osoby, które uznają ten wpis za zbytni ekshibicjonizm. Prawdopodobnie 100% z nich tego nie wyrazi, tylko pomyśli. Prawdopodobnie co najmniej 99% z nich nie przeżyło tego, co ja. Prawdopodobnie jakiś procent z nich zalajkuje ten wpis 😉

PS2 Ale i tak Was wszystkich szanuję i doceniam, że jesteście ze mną 🙂

PS3 Po namyśle dopisałam do tytułu „młodą”, bo mimo że wdowieństwo w każdym wieku jest trudne, to jednak w moim przypadku ta „młodość” + jeszcze mój nie aż tak dojrzały wygląd pobudzały i nadal pobudzają fantazję „oceniaczy” 😉

KIEDY ZACZYNA SIĘ STAROŚĆ

Czytam właśnie na hiro.pl o dwudziestoparolatkach, którzy „czują się staro” i… czuję się młodo! 😀 No bo jak mam się czuć, kiedy wreszcie osiągnęłam to, do czego oni chcieliby dojść w jakieś umowne pięć minut?! Skończyć studia, od razu mieć pracę, od razu świetnie płatną, od razu długie urlopy i właściwie to najlepiej, żeby od razu przejść na emeryturę… Heloł! A gdzie jakieś życie?! Gdzie czas na dziekanki, beznadziejne rozmowy kwalifikacyjne, narzekania na pensję i szukanie lepiej płatnej roboty, gdzie czas na marzenia o urlopach i gdzie czas na moment, w którym czujemy, że na emeryturę chcemy przejść możliwie jak najpóźniej? GDZIE CZAS NA ŻYCIE?!

Bo tym właśnie ono jest.

Życie to nie ten czas, kiedy wszystko idzie zajebiście i po naszej myśli. Życie to te momenty, kiedy się nie udaje, kiedy trzeba szukać wyjścia, kiedy musimy znaleźć alternatywę, kompromis, wsparcie innych.

Życie to te chwile, kiedy nie mamy czasu myśleć o życiu, bo mamy inne problemy. Życie to bieg z przeszkodami, bo to właśnie one uświadamiają nam, że żyjemy, a nie wegetujemy. Życie to naprawdę solidny wysiłek, jednak satysfakcjonujący tak samo, jak ten właśnie bieg.

Czytam ten tekst wspomniany we wstępie i zastanawiam się, jaka ja byłam, kiedy miałam dwadzieścia parę lat. Głupia i niedoświadczona. Bojąca się życia i niechcąca od niego zbyt wiele. Trochę miłości, trochę pieniędzy. Biedna jak mysz kościelna. Marząca o pracy, bo praca to przecież pieniądze. A pieniądze to mniej biedowania. O życiu na garnuszku rodziców czy jakimkolwiek wsparciu mogłam sobie tylko pomarzyć, tak jak i o pracy… Ale przecież

ani umiałam pracować, ani wiedziałam, co chcę w życiu robić.

Na studiach mi mówili, że będę świetnym krytykiem filmowym. Prenumerowałam „Film” i „Kino”, ale do głowy by mi nie przyszło, żeby zgłosić się do którejś redakcji z propozycją. W przeciwieństwie do większości młodych, zaczynających zawodową karierę ludzi, których spotkałam na swojej drodze (wielu zrekrutowałam i dziś robią całkiem fajne kariery), nie wierzyłam, że jestem dość dobra. Ale miałam trochę szczęścia + chyba jednak byłam dość dobra, bo gdy przypadkowo trafiłam do gazety jako korektor, wkrótce zostałam jej redaktorem naczelnym.

Ale nawet wtedy nadal uważałam, że jestem głupia i niedoświadczona. Ba! Nadal tak w wielu dziedzinach, w których przychodzi mi się zagłębić, uważam. Różnica jest tylko taka, że dzisiaj już wiem dokładnie, w czym jestem dobra, a w czym słaba, w czym – mimo że się na tym nie znam – dam radę, a w czym nie. Bo uczę się przez całe życie – siebie, świata i ludzi.

I nigdy, ale to nigdy nie powiem, że jestem na coś za stara albo że czuję się staro.

Stara, bo starsza każdego dnia, to wiem, że jestem. I czasem tak nawet mówię, bo otaczają mnie w większości młodsi ludzie. Ale ZA STARA? Nigdy! I mam nadzieję, że nigdy nie poczuję się staro 🙂 A tym młodym, którzy się tak czują, radzę – zaakceptujcie, że życie to nie ta łatwa, tylko ta trudna część. I że jest piękne!

KRÓTKI TRAKTAT O MIŁOŚCI

Wsiadasz co dzień do fajnego auta, a kiedy z niego wysiadasz – oglądasz się, bo jest taaakie piękne (kolega Ci to przepowiadał, ale nie wierzyłaś). Przez rok od remontu szukasz właściwej komody do swojej sypialni, na którą czekałaś pół swojego życia, i teraz odkąd masz komodę, to wchodząc tam co dnia po pracy, uśmiechasz się do siebie. Kiedy kupowałaś kilka lat temu nowy komputer, obiecywałaś sobie, że kolejny to będzie MacBook. Bo jesteś gadżeciarą, bo lubisz rozwój, bo nigdy tak naprawdę niczego nie miałaś. I właściwie to nie chcesz mieć więcej niż Ci potrzeba, ale przyzwyczajasz się do komfortu, do tego spokoju w głowie, który mają tylko ludzie niemartwiący się o byt, do tego, że możesz sobie coś kupić, bo chcesz, a nie „bo musisz”, ale właściwie Cię nie stać, do życia, do jakiego całe życie dążyłaś…

I teraz siedzisz przed tym MacBookiem, w którym zakochałaś się od pierwszego wejrzenia, tak jak i w swoim nowym aucie, i widzisz w tej spokojnej głowie tamtą dziewczynę w hipisowskiej kiecce pożyczonej na tydzień od przyjaciółki, z walkmanem, który kupił Ci w prezencie chłopak harujący w RFN-ie od świtu do nocy, bo wiedział, jak wielką przyjemnością będzie dla Ciebie podróż ze Świdnicy do Wrocławia przy dźwiękach „Achtung Baby” U2, kasety, która do dzisiaj razem z walkmanem leży gdzieś na dnie szuflady… I zastanawiasz się, czy to wtedy narodziła się ta gadżeciara… a może materialistka? Ale tą drugą przecież nigdy specjalnie nie byłaś…

A potem Ty harowałaś w RFN-ie od świtu do nocy przez całe studenckie wakacje, bo chciałaś kupić sobie pierwszego peceta, na którym sama nauczyłaś się wszystkiego i napisałaś kilka niezłych rzeczy.

A potem oboje harowaliście, żeby utrzymać się na powierzchni, bo życie nie okazało się bajką… Żeby gdzieś mieszkać, coś jeść, w coś się ubrać, utrzymać siebie i dziecko.

A potem Ty harowałaś, już zupełnie sama, na wszystko, co dziś masz – na samochód, za którym się oglądasz, gdy go zamkniesz, na mieszkanie, które wyremontowałaś wbrew wszystkim prawom ekonomii, na to, żeby Twoje dziecko mogło realizować swoją pasję, bo przecież Ty nigdy nie mogłaś, bo musiałaś się martwić o całkiem inne rzeczy…

Widzisz tę dziewczynę w hipisowskiej kiecce ze słuchawkami na uszach stojącą na przystanku tramwajowym. I czy pamiętasz, jakie miała marzenia? Tak, pamiętam. Chciała godnie żyć. Inaczej niż jej rodzice. Inaczej niż w ogóle miała pojęcie, że można żyć. Bez ubrań „po kimś”, bez pożyczania pieniędzy, z więcej niż jedną parą butów na sezon, bez chodzenia spać głodną, z normalnym domem…

I myślisz, że masz to wszystko. A jednak czegoś Ci brakuje, prawda? Bo pamiętasz ten artykuł przeczytany gdzieś w „Wysokich Obcasach” wywiad z Bronnie Ware, autorką książki „Czego żałują umierający”, która zapytała osoby będące na łożu śmierci właśnie o to.

Tych 5 rzeczy to:

1. Żałuję, że nie miałem więcej odwagi żyć życiem prawdziwym dla mnie, a nie życiem, którego oczekiwali ode mnie inni.

2. Żałuję, że pracowałem tak ciężko.

3. Żałuję, że nie miałem odwagi wyrażać swoich uczuć.

4. Żałuję, że nie pozostawałem w kontakcie ze swoimi przyjaciółmi.

6. Żałuję, że nie pozwoliłem sobie być szczęśliwszy.

I wracasz do tamtej dziewczyny. Wciąż nią przecież jesteś! Tyle że „Achtung Baby” słuchasz już nie z walkmana, tylko przez iPhone’a z iTunes’a… I myślisz sobie, że nie jest źle, że przynajmniej 2-3 punkty z tej krótkiej listy Ciebie nie dotyczą. A co z resztą?

No skoro – jak wczoraj powiedziałaś mamie – „masz już wszystko”, to czas wreszcie znaleźć to, czego wciąż nie masz. Czas na prawdziwą MIŁOŚĆ! <3

10 RZECZY W STANACH, KTÓRE ZROBIŁY NA MNIE NAJWIĘKSZE WRAŻENIE

Home sweet home… Nie jestem domatorem. Wbrew temu, co mówią o ludziach spod mojego znaku (czyli raka), nie potrafię usiedzieć na miejscu, lubię zmiany, szukam nowych doznań i ciągle uczę się czegoś nowego. A jednak po trzech tygodniach spędzonych w Stanach i nieplanowanym extra tygodniu na Mazurach, dokąd ledwo wróciłam zza oceanu, moje ukochane Resibo przeniosło swoje biuro, doceniłam to, że mam własny kąt 😉

I jeszcze bardziej doceniam, kiedy odkąd wróciłam, wciąż nie mam nawet kiedy się nim nacieszyć ani wrócić do dawnego rytmu. Ale może to szok pourlopowy, tyle że łagodniejszy, bo z mazurską kwarantanną ha ha ha 😀

Mimo wszystko jednak powoli wracam do rzeczywistości, bogatsza o nowe doświadczenia i… żądna kolejnych wrażeń. Teraz jednak czas na trochę podsumowań dotyczących mojej pierwszej z wielu (mam nadzieję) podróży życia – czyli trzytygodniowej wyprawy do USA. Oto totalnie subiektywny i mocno zawężony (w końcu byłam tylko w Nowej Anglii i odrobinę w Nowym Jorku) spis 10 rzeczy, które w Stanach zrobiły na mnie największe wrażenie (od końca, coby budować napięcie):

10. Idiotoodporne, bezpieczne drogi

IMG_9705

Nic dziwnego, że w tym kraju egzamin na prawo jazdy zdaje się najprościej na świecie. Składasz wniosek, opłacasz egzamin, badają Ci wzrok, robisz sobie zdjęcie do „drivers licence” i już przystępujesz do egzaminu. Składa się on z teorii i praktyki. Teoria to kilkadziesiąt pytań, przy których możesz popełnić pięć-sześć błędów, a praktyka to przejazd przez plac manewrowy (możesz skorzystać ze swojego własnego auta!), na którym zaimprowizowano przykładowe skrzyżowania dróg. Jeśli zdasz, już tego samego dnia dostajesz tymczasowe prawo jazdy i możesz śmigać po „higways”, a właściwe prześlą Ci pocztą.

Nie dziwi takie podejście, jeśli poznasz amerykańskie drogi. Są schludne, gładkie (w większości), bezpieczne i niewiarygodnie dobrze oznakowane. Ważniejsze znaki ostrzegawcze, jak np. STOP, są „zapowiadane” wcześniej. Jadąc widzisz informację, że wkrótce czeka Cię znak STOP, więc możesz się przygotować. Nakazy skrętu w prawo czy w lewo są komunikowane słownie, i to DOsłownie 😉 Np. „lewy pas MUSI skręcić w lewo”, „prawy pas MUSI skręcić w prawo” itd. itp. Trudno opisać tu wszystkie udogodnienia dla kierowców. Jeździłam trochę po drogach Nowej Anglii wynajętym Fordem Fusion (także idiotoodpornym, bo jak większość samochodów w USA – z automatyczną skrzynią biegów) i powiem Wam – bajka!

Co więcej – Amerykanie raczej nie szaleją na drogach. Kiedy moi znajomi w Stanach powiedzieli mi, że kierowcy w tym kraju „nie spidują” („don’t speed”), zdziwiłam się. W filmach wygląda to inaczej! 😉 Ale uwierzcie mi – nawet jeśli delikatnie przekraczają prędkość, nie jest to taka jazda na złamanie karku, jaką często spotyka się na naszych drogach. Szczerze mówiąc, jako kierowca z tzw. ciężką nogą musiałam się nieźle wyczilować, żeby nie przyprawiać o zawał serca moich różnych pasażerów 😀 Ale dałam radę, zwłaszcza że były wakacje i chill był czymś normalnym 🙂

Aaa… skoro jestem przy drogach i samochodach to jeszcze muszę wspomnieć o automatach do rozmieniania pieniędzy wszechobecnych na tamtejszych parkingach. Boska rzecz!

9. Old Deerfield – miasto-muzeum, Muzeum Emily Dickinson i campus uniwersytecki Uniwersytetu Massachusetts w Amherst, Bridge of Flowers w Shelburne Falls

IMG_9599

Musiałam te rzeczy wrzucić do jednego punktu, bo punktów sobie wyznaczyłam za mało, a wszystkie są warte wzmianki. Old Deerfield to takie miasteczko, w którym wszystko jest „jak dawniej”, a niektóre historyczne domy przeniesiono tu kawałek po kawałku, by je zachować. Choć w większości mieszkają ludzie, to jednak domy są traktowane jako obiekty muzealne i udostępniane turystom w określonych godzinach. Jeśli oglądaliście stare amerykańskie historyczne filmy, to na pewno Wam się tam spodoba.

IMG_9355

Tak się złożyło, że najsłynniejsza amerykańska poetka Emily Dickinson, której wiersze nawet Amerykanom trudno czasem zrozumieć 😉 urodziła się tam, gdzie była nasza baza wypadowa – w Amherst. Muzeum zostało stworzone w jej rodzinnym domu, a oprowadzał nas po nim przyjaciel Larry’ego Jeff, który takie sobie właśnie zajęcie wymyślił na emeryturze. Nie zwiedzam domów-muzeów polskich poetów, ale wątpię, by był w nich specjalny pokój, w którym można się zabawić w sztukę tworzenia wierszy i porozmawiać o nich. Fajna sprawa.

IMG_9329

Amherst to także siedziba Uniwersytetu Stanowego Massachusetts. Campus zwiedziliśmy więc prawie na samym początku i powiem Wam, że gdyby polscy studenci publicznych uczelni mieli takie warunki do nauki, rządzilibyśmy światem, a nawet wszechświatem! ha ha ha 😉 A tak serio… Miasteczko uniwersyteckie to w Amherst drugie miasto, także pod względem liczby ludności. Kiedy my tam byłyśmy, studenci wyjechali, więc została tylko połowa miasta. Campus robi niesamowite wrażenie także dlatego, że jest pięknie położony na wzgórzach.

IMG_9507

No i Bridge of Flowers pod wdzięcznym adresem 22 Water Street w Shelburne… Przesłodka inicjatywa mieszkańców tej niewielkiej miejscowości stworzona w 1929 roku i od tamtego czasu regularnie utrzymywana przez lokalny Shelburne Falls Woman’s Club. Piękne, zadbane, chilloutowe miejsce, tak inne od większości znanych miejsc w tym kraju. Niby to tylko kwiaty na moście, ale jednak – robi wrażenie!

8. Wszędobylskie „how are you”

Oli, której artystyczna dusza woli spędzać czas w czterech znanych kątach wśród znanych osób, się to nie podobało, ale ja – człowiek „doludny” – byłam zachwycona tym, jak łatwo Amerykanie nawiązują znajomości. Dystans, jak już pisałam kiedyś wcześniej, znika dokładnie w trzy sekundy, dokładnie tyle, ile brzmi wypowiedzenie słów „how are you”. I mimo że to tylko grzecznościowa formułka, na którą odpowiada się po prostu „fine” (bo po co narzekać, jak mówiąc „fine” nawet, gdy masz doła, czujesz się ciut lepiej?) i ewentualnie pyta z wzajemnością „how are you”, to jednak naprawdę robi robotę.

Ci, którzy mnie znają, ewentualnie czytają mojego bloga, wiedzą, że nie lubię być z ludźmi na „pan/pani”, że nie lubię tworzyć sztucznych dystansów, że mam alergię na wiecznie niezadowolonych sprzedawców i urzędników, zrozumieją, jak dobrze mi tam było. „How are you?” Fine! 🙂

7. Metropolitan Museum of Art

IMG_9939

Miejsce, w którym zgromadzono wszystko zewsząd w najlepszej możliwej do uzyskania formie. Sposób na to, żeby sztukę wprowadzić pod strzechy, i to w naprawdę wyszukanej formie, bo w postaci cudnych gadżetów – dość powiedzieć, że w muzealnym sklepie, mimo że nogi odmawiały nam już posłuszeństwa, spędziłyśmy z Olą ponad godzinę i wydałyśmy furę kasy!

Sam budynek – jak wszystko w Stanach – jest gigantyczny i początkowo może zniechęcać, ale kiedy wejdziesz do środka, to nawet jeśli nie każdy rodzaj sztuki Cię interesuje (albo w ogóle nie interesujesz się sztuką), to i tak znajdziesz coś dla siebie, bo jak przejść obojętnie wobec autentycznych egipskich mumii, autentycznych marokańskich salonów czy autentycznego złota Azteków!!!??? 🙂 No nie da się!

6. Times Square i Nowy Jork nocą

IMG_9999

Pierwszy raz byłam tam za dnia i choć słynny nowojorski plac zrobił na mnie już wtedy wrażenie, to jednak zmęczenie po podróży i pierwsze zetknięcie z Wielkim Jabłkiem w takim wydaniu było – powiedzmy oględnie – dość męczące. Tysiące turystów, gigantyczne, błyskające milionem świateł billboardy, do tego jeszcze niemiłosierny upał, jaki towarzyszył nam podczas całej wyprawy do Nowego Jorku. Ale… jak już pisałam, wychodzisz nocą z Majestic Theatre wprost w jasny dzień stworzony na Times Square, który podobnie jak cały NY nigdy nie śpi, i czujesz coś niesamowitego. My zwieńczyliśmy to wieczornym spacerem przez blisko 30 nowojorskich przecznic, z 42. West Street na 70 West Street, gdzie był nasz apartament. Wrażenia… nie do opisania.

5. Central Park

IMG_9933

Właściwie to mogę nic w tym miejscu nie pisać, tylko wrzucić zdjęcia. Żałuję, że nie miałam okazji pobyć w Central Parku dłużej i odkryć więcej jego niesamowitych zakamarków. Co w nim najcudniejsze, to to, czego my, Polacy, jeszcze długo będziemy się uczyć – publiczna zieleń utrzymywana z publicznych pieniędzy należy do obywatela. Jak obywatel ma ochotę rozłożyć sobie na trawce w parku kocyk i wyciągnąć kosz z jedzeniem – to obywatel może, a nawet powinien, bo o taki właśnie Central Park obywatel przez wieki walczył. IDEAŁ miejskiego wypoczynku!

4. Muzeum i twórczość Normana Rockwella

IMG_9652

To kolejne miejsce, które podczas mojej podróży do USA zwiedzałam z otwartymi ustami. Norman Rockwell (1894-1978) to malarz i ilustrator, który przez cztery dekady komentował nie tylko amerykańską, ale i światową rzeczywistość z precyzją, finezją, dowcipem i trafnością tak wielką, że nie sposób obok jego twórczości przejść obojętnie. Przez te cztery dekady jego ilustracje zdobiły KAŻDĄ okładkę „Saturday Evening Post”, wydawanej od ponad blisko dwustu lat amerykańskiej weekendowej popołudniówki. Ale nie chodzi o to, że zdobiły, tylko JAK. Bo każda jego ilustracja to cała opowieść.

To kolejna rzecz w USA, której nie potrafię opisać. Po prostu trzeba to zobaczyć, zwłaszcza że Rockwell miał zwyczaj malowania swoich prac, które potem lądowały w gazetach jako wielkich obrazów. Niewiarygodne, ale prawdziwe. I naprawdę robi gigantyczne wrażenie. Pewnie spory w tym udział „prawdziwych” postaci. Artysta, który większość życia spędził w Stockbrige, ślicznej małej miejscowości w Nowej Anglii, w której zatrzymaliśmy się, żeby zjeść lunch, znał tam dosłownie wszystkich. I często mu pozowali. Kazał np. dzieciom robić jakieś miny, potem robił im zdjęcia i przenosił na płótno. Genialnie!

Polecam zajrzeć na stronę muzeum Normana Rockwella http://www.nrm.org/. Warto!

3. 9/11 Memorial

IMG_0048

Kiedy samolot uderzył w pierwszą z wież World Trade Centre, byłam akurat w wysokiej ciąży i oglądając TVN24 przysnęłam przed telewizorem. Obudziłam się już w całkiem innym świecie. Każdy, kto oglądał ówczesne relacje z zamachów w Nowym Jorku, wie, o czym mówię. Odwiedzenie Ground 0 w NY, miejsca, w którym stały obie wieże WTC, nazwanego przez Amerykanów 9/11 Memorial, było dla mnie punktem obowiązkowym wizyty w Nowym Jorku.

I powiem Wam, że robi gigantyczne wrażenie. Architekci, którzy wymyślili to miejsce pamięci, nie mogli stworzyć lepszego pomnika dla blisko 3 tysięcy osób, które zginęły w zamachu. Fundamenty południowej wieży zostały omurowane, a pośrodku wbudowano jeszcze mniejszy, ciemny kwadrat, z góry, spod granitowych płyt, na których wyryto nazwiska wszystkich ofiar, spływają ulokowane centymetr jedna obok drugiej wąziutkie kaskady wody rozlokowane na całej długości, które wpływają następnie większym strumieniem do ciemnej otchłani mniejszego kwadratu. Trudno o bardziej wymowny symbol utraty, zniszczenia, tragedii… Wielki szacun dla tych, którzy taki właśnie pomnik postanowili stworzyć.

2. Boston

IMG_0200

Jest kilka miast na świecie, które widziałam na żywo i się zachwycam, ale takiego klimatu jak Boston nie miało żadne z nich. Lotnisko, z którego samoloty startują bezpośrednio nad wodami Zatoki Bostońskiej, sama zatoka z pięknymi, starymi zabudowaniami portowymi, niezliczona sieć ulic, w których naprawdę można się zgubić (y) 😉 a do tego coś, co po prostu podbiło moje serce – idealna kompozycja starych, niskich budynków ze współczesnymi wysokościowcami. Jest to tak wysmakowane, że miejscy architekci powinni być konsultantami wszystkich metropolii świata. Do tego pośpiech taki trochę jakby mniejszy… krakowski, jakbym to nazwała, czyli dużo mniejszy w porównaniu do „pośpiechu warszawskiego”, takiego, jakiego doświadczyłam w Nowym Jorku.

1. Broadway, Broadway i jeszcze raz Broadway

IMG_0073

Jeśli byłoby mi dane polecieć do USA jeszcze tylko raz w życiu, jest jedno miejsce, które wybrałabym bez oglądania się na inne, nawet te, których nie zobaczyłam, a chciałabym. To teatry Broadwayu. Szczerze mówiąc, wrażeń, jakie tam czekają na każdego, nie da się opisać, bo trzeba to po prostu przeżyć. Miałam okazję obejrzeć dwa całkiem różne musicale – „Amerykanin w Paryżu” George’a Gershwina, znany wielu z filmu z Genem Kellym i Leslie Caron, i „Upiór w operze” Andrew Lloyda Webbera, najdłużej grany spektakl w historii Broadwayu – grają go od premiery w 1988 roku! Wow!

Trudno je porównywać, bo każdy z nich to inny rodzaj muzyki, tańca, aktorstwa, inny rodzaj show. I to słowo jest tutaj idealne. To jest takie SHOW, że siedzisz przez dwie, trzy godziny jak zaczarowany i nie wierzysz, że można robić coś tak perfekcyjnie. Tam nie ma miejsca na jakikolwiek błąd, a rozmach i pomysłowość scenografów mogą przyprawić o zawrót głowy. Do tego absolutne mistrzostwo artystów, nawet jeśli grają tylko w zastępstwie… Nie ma się co dziwić, że tam po prostu NIE MA wolnych miejsc, a za najtańszy bilet na „Upiora” trzeba zapłacić 120 dolarów, prawie tyle co za wizę do USA 😉

IMG_0024

No i to by było na tyle. Mam tego więcej. Nie wspomniałam o Holyoke Mountain z niesamowitym widokiem na rzekę Connecticut, drugie po wodospadach Niagara miejsce widokowe w USA, ani o Yankee Candle – sklepie, w którym znajdziesz świeczki o zapachu wschodu słońca, a Mikołaj przez cały rok bawi się z dziećmi i gdzie wielki zegar odlicza dni do Gwiazdki. Ani o ogrodzie Larry’ego, w którym mieszkają wiewiórki drzewne i ziemne, i niesamowite, kolorowe ptaki, jak kardynał czy modrosójka błękitna, u nas nie występujące, a tam przylatujące do ogrodowego karmnika… Ani o Moście Brooklyńskim, ani o wielu innych rzeczach, które widziałam i które mnie zachwycały. Ale to już zostawię dla siebie 🙂

I <3 NEW YORK

„I like New York in June, How about you?…” Pamiętacie tę piosenkę? Śpiewa ją Robin Williams w tragikomedii „The Fisher King”, gdzie gra pogrążonego w szaleństwie po śmierci żony profesora literatury. Towarzyszy mu zakochany w sobie prezenter radiowy, grany przez Jeffa Bridgesa, który jest pośrednią przyczyną śmierci nie tylko żony profesora, ale i kilkorga innych ludzi zabitych w restauracji przez jego słuchacza. Los styka ich przypadkiem, gdy wyrzucony z radia Jack stacza się, chce popełnić samobójstwo, a ratuje go bezdomny kloszard Parry (dawniej Henry Seagan, profesor literatury). Jeśli nie pamiętacie lub nie oglądaliście, koniecznie go znajdźcie. Ale do rzeczy.

W filmie Terry’ego Gilliama, „tego od Monty Pythona”, Parry obsesyjnie poszukuje Świętego Graala, który ma go uzdrowić. Jego wrogiem i źrodłem strachu jest przerażający Czerwony Rycerz, pojawiający się w najmniej odpowiednich momentach i zmuszający do natychmiastowej ucieczki. A wszystko to rozgrywa się na ulicach współczesnego Nowego Jorku.

Nowy Jork, zwany przez Amerykanów New York City (w odróżnieniu od stanu o tej samej nazwie), odgrywa w tym filmie niemal tak samo ważną rolę co bohaterowie. To tu, w przypominającej zamek dawnej zbrojowni na Upper East Side, znajduje się według Parry’ego Święty Graal i tutaj, w niezliczonych zakamarkach Central Parku, oszalały wdowiec znajduje schronienie. Nie bez powodu w filmie przewija się wylansowana w latach czterdziestych przez Judy Garland i Mickey Rooney’a piosenka „How about you?” o tym, jak piękny jest Nowy Jork w czerwcu…

Wspominam o tym filmie i piosence, bo to właśnie wtedy pierwszy raz poczułam chęć zobaczenia Nowego Jorku. Dlaczego muzycy, filmowcy i zwykli ludzie tak wariują na punkcie tego miasta? Dlaczego uważają, że Nowy Jork to stan umysłu, jak śpiewał nowojorczyk Billy Joel? I o co chodzi z tym Big Apple? I wreszcie miałam szansę to zrozumieć.

https://www.youtube.com/watch?v=30yU6CtlWV8

WHERE ARE YOU FROM?

Nasze standardowe pytanie do taksówkarzy ze słynnych Yellow Cabs. Skąd jesteś? Bangladesz, Ghana, Pakistan, Nepal, znowu Bangladesz… Próżno wśród nich szukać Amerykanów. Jak już pisałam, nisko płatne prace wykonują tu imigranci ze wszystkich niemal stron świata. Wbrew temu, co czytałam wcześniej, daje się z nimi całkiem sensownie dogadać, choć próżno oczekiwać harwardzkiego akcentu 😉 W zasadzie są tacy, jak taksówkarze na całym świecie – jedni rozgadani do przesytu, inni milczący aż się robi nieprzyjemnie. A jednak wszyscy bardzo uprzejmi, bardzo pomocni, bardzo uczciwi,
jeżdżący czystymi samochodami (z jednym wyjątkiem, ale pewnie potwierdzającym regułę).

image

Nie bez powodu pytaliśmy taksówkarzy, skąd są. Według statystyk, w NY mówi się ponad 800 (!) językami świata i jest to najbardziej zróżnicowane etnicznie miasto na naszym globie. Ta współczesna Wieża Babel liczy ponad 8,5 mln mieszkańców żyjących na powierzchni 790 km2, co oznacza, że jest najgęściej zaludnionym miastem w Stanach i jednym z najgęściej zaludnionych na świecie.

Spotkasz tu ludzi każdej narodowości. Jesz kolację w Arturro’s w Greenwich Village, restauracji założonej przez włoskich emigrantów w latach 60., a potem wchodzisz do pobliskiego sklepu z kapeluszami, a tam za ladą Rosjanka, a przed ladą – Polak 🙂 Tak tu prostu jest.

STATE OF MIND

Czasem to samo słowo określa dwie różne rzeczy, rzadziej się zdarza, że dokładnie tak samo jest w dwóch różnych językach. Jak stan, ang. state, który oznacza zarówno stan jako nazwę jednostki terytorialnej w USA, jak też stan człowieka, np. stan ducha czy właśnie stan umysłu.

Rację miał Billy Joel śpiewając, że jego rodzinne miasto to stan umysłu. To takie miejsce, które albo od razu pokochasz, albo znienawidzisz. Jest przytłaczająco wielkie, nigdy nie zasypia (to prawda!), ludzie żyją tu szybko i w wiecznym pośpiechu, nawet turyści, bo w krótkim czasie chcą zobaczyć jak najwięcej. Potężny ruch samochodowy, co chwila klaksony samochodów, zwłaszcza taksówkarzy, silny gwar ludzkich głosów na ulicach mogą dać w kość każdemu miłośnikowi ciszy i spokoju. W upalne dni, tak jak wtedy, kiedy my zwiedzaliśmy NY, to potężne blokowisko kumulujące ciepło bywa nie do wytrzymania, zwłaszcza że nawet w metrze, mimo że jest pod ziemią, jest gorąco jak w piekle, więc tym bardziej doceniasz, kiedy wsiadasz wreszcie do klimatyzowanego wagonu.

Z drugiej strony jest tak prosty topograficznie, że Boston czy Wrocław przy nim to prawdziwe labirynty. Z południa (downtown) na północ (uptown) prowadzą aleje, z których najbardziej znaną jest piąta – Fifth Avenue, a z zachodu na wschód i odwrotnie – ulice nazwane po prostu numerami, np. West 70th Street (czyli Siedemdziesiąta Zachodnia), na której były nasze apartamenty, wynajmowane na co dzień artystom z Broadway’u. Wyjątek stanowi Broadway – najstarszy nowojorski szlak, który jest jednocześnie aleją (biegnie z południa na północ), jak i ulicą (z zachodu na wschód). Tak wyglada centrum, bo dalej ulice mają już klasyczne nazwy. Tak samo proste jak to, co nad ziemią, jest nowojorskie metro, czyli Subway. Jedziesz albo Uptown, albo Downtown. Proste? 🙂

Słynny Times Square, który bardziej jest ulicą niż placem, ze wszystkimi tymi gigantycznymi billboardami, neonami, światłami i tysiącami turystów powoduje za pierwszym razem ból głowy tak silny, że chcesz uciekać jak najdalej. Ale kiedy tam wracasz i na przykład wychodzisz ze spektaklu na Broadway’u nocą w taką jasność, że nie wiesz, czy to dzień, czy noc… Bezcenne!

image

No i Central Park… 341 hektarów (!) zieleni, krętych ścieżek, starych drzew, pięknych trawników, skwerków, alejek, fontann, mostów i tajemnic… Jak toto uchowało się w samym środku tej betonowej dżungli, nie pytajcie. Grunt, że się uchowało, bo nie ma drugiego takiego miejsca na świecie. I nic dziwnego, że tak często „występuje w filmach” 🙂

BIG APPLE

Dopiero w Nowym Jorku dowiedziałam się, dlaczego nazywają go Big Apple. Wcześniej przyjmowałam, że to ma jakiś związek z topografią (dwie połówki jabłka czy coś w tym stylu), ale jak widzicie wyżej, nic z tych rzeczy.
Nazwa ta pochodzi od… wyścigów konnych (!), a konkretnie nowojorskiego toru, który przez dżokejów z całego kraju był w latach dwudziestych nazywany Big Apple. Podsłuchał to dziennikarz „New York Morning Telegraph”, niejaki John J. Fitz Gerald, i tak nazwał swoją kolumnę na temat wyścigów konnych – „Around Big Apple”. Wkrótce taka nazwa NY weszła do słownictwa potocznego nowojorczyków. A spopularyzowali ją w latach trzydziestych muzycy jazzowi (a jakże!) z Harlemu, jednej z dzielnic NY. Potem nazwę trochę zapomniano, ale w latach siedemdziesiątych zaczęto lansować hasło „I <3 NEW YORK” oraz dawne „przezwisko” miasta – właśnie Big Apple, które pojawiło się wtedy dosłownie na wszystkich materiałach reklamowych NY. I zostało do dzisiaj.

image

Cóż… Wielkie Jabłko jest tak wielkie, że gdziekolwiek ugryziesz, smak jest inny. Dlatego nie zanudzam, bo do opowieści o NY jeszcze na pewno wrócę. Może już jutro, w samolocie powrotnym do kraju nad Wisłą?…

OBRAŹCIE MNIE! ;)

Czasem żeby dotknąć historii, nie trzeba zwiedzać obiektów, muzeów, galerii i famous places, jak mawia Larry. Czasem wystarczy spotkać człowieka, który sam w sobie jest historią, jak Geena, kelnerka w jednej z najstarszych bostońskich restauracji Durgin Park, która pracuje tam… czterdzieści lat!!!
A Geenę poznałam tak.
Kiedyś przy kolacji, na którą wpadła Jennifer, córka naszego gospodarza, wywiązała się rozmowa o naszej planowanej wycieczce do Bostonu. Oboje, ojciec z córką, uznali, że absolutnie koniecznie musimy zjeść lunch w Durgin Park, gdzie kelnerki mają być dla klientów, jak to określiła Jennifer, niemiłe. „Muszę tam pojechać!” – zadecydowałam natychmiast. No i cóż… było to kolejne rozczarowanie 😉

Nikt na mnie nie krzyczał, nikt mnie nie obraził, nikt nie był niemiły. Co za zawód!

Larry uprzedzał co prawda, że „aż tak źle nie jest” i żebym się nie spodziewała zbyt wiele, ale jednocześnie opowiedział historię związaną ze wspólnymi stołami, których w Durgin Park jest wiele i siada się tam przysiadając do nieznajomych. Otóż pewnego razu on i jego brat, który miał konferencję w Bostonie, spotkali się tam na obiad. Niewiele było miejsca, więc usiedli przy wspólnym stole z jak się pózniej okazało farmerami z Teksasu, małżeństwem z dwójką dzieci oraz parą, która właśnie odbywała miesiąc miodowy i miała nadzieję na intymny wieczór we dwoje 😉 Wszyscy trochę się zdziwili, po czym świetnie się razem bawili.

image
Przy okazji muszę wcisnąć małą dygresję.
Do przyjazności ludzi tutaj wobec całkiem obcych ludzi my w naszej pełnej nieufności i wycofania Polsce będziemy dochodzić jeszcze kilka stuleci. Poziom ich socjalizowania się, chęci pomocy, wsparcia i absolutna swoboda i szczery, niewymuszony uśmiech, z jakim to robią, sprawia, że nawet w sklepie ze zbyt dużym wyborem produktów czujesz się po chwili, jak u siebie.

Dystans znika dosłownie w trzy sekundy. Tyle dokładnie trzeba, żeby wypowiedzieć „How are you?”

Polacy, co zawsze zauważał Larry, są nieufni, niechętni obcym. Żeby nie szukać daleko – ja sama taka byłam, zanim nie poznali nas oficjalnie wspólni znajomi, mimo że od kilku miesięcy siedziałam w pokoju nauczycielskim dokładnie naprzeciwko tego staruszka z Ameryki 😉
Wracam jednak do Bostonu, Geeny i Durgin Park. Zdziwieni, że nikt na nas nie krzyczy, nie próbuje obrazić, wręcz przeciwnie – Geena i w większości latynoska reszta obsady byli przemili. O co chodzi? Wreszcie Larry postanowił zwierzyć się Geenie, która nas obsługiwała, że przywiózł tam przyjaciółkę z Polski pełną nadziei, że ją ktoś zwyzywa, a tu nic! 🙂
Kelnerka opowiedziała nam wtedy historię Durgin Park. Kiedy jeszcze nie było nas na świecie (nas, czyli także Larry’ego), zresztą tak się właśnie reklamuje DP – restauracja, która powstała, zanim się urodziłeś – a Boston był tylko rybacką osadą, rybacy, którzy pracowali nocami, wracali głodni na śniadanie, czasem zostawali na lunch. To właśnie serwowała pierwotna knajpa portowa Durgin Park – śniadania od 6.00 rano i lancze.

image
Rybacy, jak to rybacy, próżno wśród nich szukać osób dystyngowanych i okrzesanych. Byli to prości ludzie, niestroniący od alkoholu i nieprzebierający w słowach. I właśnie od słowa do słowa się zaczęło… Jak rybacy zaczęli obrażać obsługę, obsługa, też nie w ciemię bita, zaczęła obrażać swoich klientów. Tak narodziła się wielowiekowa tradycja wzajemnego obrażania w Durgin Park, z której (oprócz bajecznie dobrego jedzenia, oj, potwierdzam!) zaczęła słynąć portowa knajpa, ściągając więcej i więcej klientów.
I co się z nią stało, z tą tradycją? Zapytałam po usłyszeniu tej historii jeszcze bardziej zawiedziona. „Cóż – powiedziała Geena. – Młodzi ludzie tego nie rozumieją. Dla nich obsługa musi być miła, żeby przetrwać w konkurencyjnym świecie”.

Jakie to smutne… Ci młodzi to żadnej świętości nie potrafią uszanować ha ha ha 😀

Na koniec jednak trochę optymizmu. Geena, której podziękowaliśmy sowitym napiwkiem, do Larry’ego powiedziała na koniec kilkakrotnie my dear, a do mnie honey. Czyż to nie słodkie, nomen omen? Można zapamiętać do końca życia, nawet bez obrażania 😉

OSIOŁKOWI W ŻŁOBY DANO…

Wczoraj była sobota i wreszcie zrozumiałam, dlaczego Amerykanie spędzają tyle czasu na shoppingu. Ale zanim Wam o tym opowiem… opowiem o 4 lipca, 4th of July, The Independence Day…

A więc poszliśmy na ten festyn… Larry, emerytowany psychoterapeuta, nie zażywał takich plebejskich rozrywek od jakichś trzydziestu lat. Ale że były to moje urodziny, a ja chciałam koniecznie zobaczyć „prawdziwą Amerykę”, zaaranżował, żeby znajoma podrzuciła nas na miejskie stadiony. Postanowiliśmy tam coś zjeść i się zabawić. Wśród atrakcji zapowiadanych w „Amherst Gazette” był pokaz żonglera, turniej jedzenia apple pie i wiele innych. Będą farmerzy i lokalny band i jakieś wyścigi z sianem… Yeah! Będzie amerykańsko! Myślałam.

Cóż… Wyobraźcie sobie teraz moje zdziwienie na widok budek z żarciem takich jak u nas, karuzel, zjeżdżalni, strzelnic takich jak u nas, organizacji tak słabej jak u nas, braku chętnych do konkursów zupełnie jak nas, żonglera tak słabego, że chciałam podejść i mu pomagać, a na okrasę… Foodtruck z polską kiełbasą, gołąbkami, plackami ziemniaczanymi i… wielkim zdjęciem Krakowa na wozie!!! Doprawdy, gdyby nie to, że wszędzie była trawa, prawdopodobnie najciekawszą częścią całej imprezy byłyby harce boiskowe mojej opadniętej ze zdziwienia szczęki 😂 Z drugiej strony… przecież skądś musieliśmy w Polsce czerpać wzorce plebejskich uciech ha ha ha 😀

Jedyna nadzieja na urodziny z prawdziwego zdarzenia była w lodach u Bertucciego i wieczornych fajerwerkach. Niestety, Bertucci tego dnia też postanowił świętować, zamknąwszy uprzednio swój przybytek przy Pleasant Street na cztery spusty. Odbiliśmy się więc od drzwi, poszliśmy zakupić trochę wody, mleka i soków w sklepie czynnym do świątek, piątek czy niedziela i w celu obejrzenia fajerwerków poszliśmy na wzgórze w kampusie uniwersyteckim, jedno z najwyżej położonych miejsc w Amherst. Czekaliśmy pół godziny, bo nie opłacało nam się wracać do domu, by… obejrzeć błyski fajerwerków za drzewami. Tadam! Mój 4 lipca anno domini 2016 uważam za wyjątkowo nieudany, a jednocześnie tak samo wyjątkowo ciekawy i pouczający. Zresztą cały dotychczasowy pobyt to jedno wielkie wsiąkanie w tutejsze życie, ze wszystkimi jego zaletami i wadami.

Ale wróćmy do zakupów. Otóż jest to doświadczenie wyjątkowo frustrujące. Larry żyje prostym życiem emeryta. W dodatku emeryta niedowidzącego, co oznacza, że kupuje rzeczy proste, łatwe w przyrządzeniu, często prefabrykowane. Niestety, ja takich rzeczy nie jadam, a że staruszek lubi moją kuchnię, to z radością gotuję. Niestety, kończy się to i owo, więc trzeba uzupełniać zapasy. I to jest challenge!

Bo Amerykanom nie wystarczy, że mają różne marki i jakości takiej na przykład oliwy z oliwek. Oni jeszcze każdą podzielą na tę do smażenia i tę do sałatek, tę do marynat i tę do pieczenia… I stoisz oto, polska pierdoło, przed gigantyczną półką pełną butelek oliwy z oliwek szukając po prostu oliwy z oliwek extra virgin albo przed półką soków („no pulp”, „some pulp”, „lots of pulp”) albo chleba, którego są setki, ale i tak każdy smakuje tak samo słodko-plastikowo, i rozkładasz ręce, a w głowie neurony zapieprzają tam i z powrotem jak szalone, próbując pomóc Ci podjąć jakąś sensowną decyzję. Wreszcie z randomowo wybranym produktem i lots of pulp w głowie idziesz zrezygnowana, by wrzucić go do koszyka i wyruszyć na równie frustrujące poszukiwania kolejnego. I jak tu się dziwić, że ludzie tutaj całą sobotę spędzają w sklepach 😉

Doprawdy, zakupy tutaj są jak w tej bajce Fredry o osiołku, który w jednym żłobie miał owies, a w drugim siano i zdechł, nie mogąc się zdecydować, co najpierw zjeść. Można stać godzinami i wciąż nie wybrać tego, czego naprawdę się szuka… I niby mają wszystko. A nie mają Majonezu Świdnickiego. Kolejne rozczarowanie! 😂

Ale… znalazłam tu też polski sklep prowadzony przez córkę jednej z założycielek, śliczną, uśmiechniętą brunetkę, która nawet całkiem znośnie mówiła po polsku. Ten nie zawiódł mnie nic a nic. Była i kiełbasa, i gołąbki, i półki pełne zniczy (jak polski, to polski)… No, może pełne to za duże słowo. Pełniejsze niż w peerelu, a to już coś, biorąc pod uwagę wyciągnięty dokładnie z tamtej epoki, tak jak go zapewne stworzyli właściciele, wystrój. Była i musztarda Kosciusko (!), i musztarda Babci Jadzi (who to hell is Babcia Jadzia?), i nawet Kubuś i Tarczyn i faworki, którymi zajadają się teraz moi amerykańscy przyjaciele 🙂

image

image

I na koniec kolejny polski akcent – szynka z Krakusa w Atkins Farms, najładniejszym spożywczym supermarkecie, jaki widziałam w życiu!

image

WELCOME TO AMERICA

– Welcome to United States of America – powiedziała jedna z nielicznych nie-Afroamerykanek na lotnisku Newark. Zanim wylądowaliśmy, z pokładu Lufthansy, zobaczyliśmy rzekę Hudson i słynne wieżowce Manhattanu. Na ten widok, tak znany z filmów, czekałam, odkąd regularnie byłam zapraszana do USA przez Larry’ego, mojego przyjaciela, którego poznałam w Świdnicy prawie 20 lat temu i któremu regularnie odmawiałam, bo ciągle coś… Tym razem sama zaproponowałam, że przylecę.
Ameryka. Ziemia Obiecana milionów ludzi z całego świata, którzy przybywali tu za chlebem i w poszukiwaniu lepszego życia. Kraj kultur i tradycji tak wielu, że z jednej strony trudno to ogarnąć, a z drugiej – kiedy w supermarkecie Big Y znajdujesz opakowanie bułek (ang. rolls) o wdzięcznej nazwie Bulkie albo pijesz wodę mineralną ze źrodła Poland Springs, czujesz, że także i “nasi” mają w tej tradycji i kulturze swój spory udział.

image
Samolot po polsku powiedziałabym „podmiejskiej” 😉 linii United z Newark do Hartford (Connecticut) przylatuje z dwugodzinnym opóźnieniem. Siedzimy w hali odlotów obserwując setki ludzi przemierzających ją w rożne strony świata, walcząc ze zmęczeniem i uświadamiając sobie, że jesteśmy na nogach od blisko 24 godzin, z niewielkimi przerwami na spanie, mimo wielkiej wygody Airbusa 340-600, którym dziewięć godzin przez Atlantyk wiozła nas Lufthansa.
Jakiś Afroamerykanin ogarnia liczne śmietniki, nie mniej czarnoskóra kobieta wozi pasażerów i bagaże, inny czarny mężczyzna obsługuje pobliski bar. Wsród obsługi lotniska doprawdy próżno szukać ludzi rasy – powiedzmy – europejskiej. (-Well, they don’t pay much, so the most of these jobs are taken by people from Jamaica and places like this – wyjaśni mi kilka dni pózniej Larry. Nie płacą tam zbyt dobrze, więc większość takich prac wykonują ludzie z Jamajki i podobnych miejsc).
Wreszcie poruszenie naszych przyszłych współpasażerów i posłuszne ustawienie się w kolejkę do wejścia na pokład daje nam do zrozumienia, że czas już zgarniać naszą uśmiechniętą różową torbę podręczną i resztę bajzlu i też stawać w kolejce. Wchodzimy do samolotu tak zmęczone, że gdy tylko zapinamy pasy, wszystko nam jedno, co się dzieje wokół. Nawet start samolotu, a wierzcie mi, że airbus to to nie był 😉 ani lodowata klimatyzacja nie zakłóciły nam snu. Dopiero jak podeszliśmy do lądowania, z ociąganiem zaczęłyśmy zbierać rzeczy i siebie.
Ale na lotnisku w Hartford czekali już Larry i jego córka Jennifer, więc zmęczenie ustąpiło miejsca ekscytacji. Godzina drogi do Amherst w Massachusettes, naszej bazy wypadowej, minęła na pilnym, mimo że było już chwilę po północy lustrowaniu drogi, budynków, znaków drogowych, ograniczeń prędkości podawanych w milach i rozmowie. Aż wreszcie Jennifer wyrzuciła nas przed uroczym, parterowym domem swojego ojca, położonym jak wiele domów w Amherst przy drodze, ale jakby w lesie. Niesamowite miejsce. I co ciekawe – kolejny mój przyjaciel okazuje się mieszkać w domu przy cmentarzu. To musi coś znaczyć 🙂

image
A więc jestem… Odpoczywam przed kolejnymi wojażami, bo przed nami i Boston, i Nowy Jork, i wiele innych ciekawych miejsc. I poznaję. Ludzi, kulturę, zwyczaje, Amherst… Szlifuję język, próbuję tutejszych potraw, z których chyba największym zaskoczeniem był popover u Judie’s – coś w rodzaju wytrawnego puddingu, który rwie się na kawałki, smaruje masłem, mimo że w procesie produkcji masła mu nie żałowano, albo Apple butter – masłem jabłkowym, znaczy po prostu marmoladą z jabłek. I można wcinać go sobie np. do sałatki. Warto spróbować!

image

Jak tu jest? Bo mnie o to pytacie. Poza tym, że odległości mierzy się w milach, paliwo i lody sprzedaje w galonach, w sklepach rzadkością jest gazowana woda bez smaku, a Connecticut, nazwę sąsiedniego stanu i rzeki, wymawia bez środkowego C, to zupełnie jak u nas. Tak jak u nas, są bezdomni i pijacy, których codziennie rano spotykam na swojej drodze biegając. Tak jak u nas ludzie spotkają się w restauracjach, barach, knajpach, robią zakupy, żyją codziennym życiem. My z Olą, dzięki temu, że nasz host wkrótce skończy 86 lat, wiedziemy – jak to nazwała Ola – spokojne życie emeryta. I baaardzo nam to teraz pasuje. Zbieramy siły, wygrzewamy się na patio, czytamy książki, spacerujemy po pobliskim starym cmentarzu, gdzie wczoraj znalazłyśmy bliskie naszemu nazwisko Dahowski, a dzisiaj – jak wszyscy Amerykanie – będziemy świętować Independence Day, no i moje urodziny, rzecz jasna. Idziemy na miejski festyn, z zawodami farmerów w jedzeniu apple pie, z pokazami żonglera, występem lokalnego bandu (a jak! Na bogato!) oraz całym tym amerykańskim stuffem, okraszonym na koniec fajerwerkami. Yeah!!!

STATE OF MIND

Nie blokujcie mojego fanpejdża ani profilu na fejsbuku, kiedy będę w mojej podróży życia do USA, tylko kierujcie się w stronę własnych marzeń. Jeśli chcielibyście opłynąć glob statkiem, pomagać chorym i samotnym, zjeść najdziwniejsze potrawy świata – to działajcie! Nie ma rzeczy, które mogą Was powstrzymać przed realizacją tych pragnień. Wiem, wiem – myślicie, że są. Bo za dużo myślicie! Wszystkie przeszkody są wyłącznie w Waszej głowie.

Pamiętacie jak byliście dziećmi? Pewnie średnio. Ale na pewno pamiętacie, jak mogliście godzinami bawić się na dworze z kolegami, bez względu na warunki atmosferyczne. Nieważne, że w czasie upałów spływaliście potem. A zimą, gdy wracaliście do domu z sanek przemarznięci do kości, wystarczyło „ogrzać” dłonie pod strumieniem zimnej wody. Czy ktoś się w ogóle przejmował jakimikolwiek trudnościami?!

Że daleko, że ciasno, że mokro, że sucho, że mroźno, że pada, że śniegu za mało, że śniegu za dużo… Nie było opcji. Liczyła się tylko dobra zabawa.

Pamiętam największą reprymendę, jaką dostałam od rodziców w całym moim życiu. Miałam może z 4-5 lat i starsze koleżanki (jakaś pierwsza-druga klasa podstawówki, ale dla mnie były absolutnie dorosłe). Koleżanki (zawsze byłam lubiana przez takie „starsze”, byłam ich maskotką) rozmawiały przy mnie o tym, że idą nad rzekę się pluskać i opalać. Ja też chciałam! I poszłam! Wzięłam niebiesko-biały koc w kotki (który potem w czasie stanu wojennego rodzice zostawili w pociągu relacji Łomża – Warszawa) i jakiś ręcznik z kuchni (łazienki nie mieliśmy). I poszłam! I było cudnie! Pierwszy raz w życiu byłam NAD WODĄ (nic to, że były to brudne nurty rzeki Bystrzycy, choć wówczas jeszcze wypełniającej dość mocno swoje koryto). Pierwszy raz w życiu się opalałam na kocu! Pierwszy raz w życiu poszłam gdzieś sama bez rodziców…

Tyle że… nie bardzo miałam pojęcie, że powinnam im o tym powiedzieć.

Mama była prawdopodobnie w pracy. Tato możliwe, że u sąsiadów, bo nikt mnie nie zatrzymał w czasie przygotowań do tej mojej wielkiej wycieczki. Ale jednak ktoś zauważył. I gdy wróciłam (trudno powiedzieć, po ilu godzinach, bo z poczuciem czasu to dzieci niespecjalnie sobie radzą), dostałam to, na co zasłużyłam. W właściwie sama to sobie zafundowałam. Bo nagle wchodząc do bramy zrozumiałam, że powinnam była rodzicom powiedzieć, zapytać o zgodę. Usiadłam więc na schodach i w ogóle bałam się wejść do domu. Moje starsze koleżanki już dawno były w swoich domach, a ja… wciąż siedziałam, wydłużając czas nieobecności. Wreszcie jedna z nich wyszła wyrzucić śmieci. I zobaczyła mnie. „A co ty tu Anitka robisz?” – zapytała. „Boję się iść do domu” – powiedziałam. „Ale musisz, już wieczór” – usłyszałam. A jednak strach był silniejszy. Wreszcie pojawiła się bezpośrednia sąsiadka rodziców, która niemal siłą zaprowadziła mnie do domu strofując: „Dziecko, przecież Twoi rodzice wariują, co się z Tobą stało”.

Owszem, wariowali. Krzyki mamy, klapsy taty – pamiętam to do dzisiaj. Czy trafiły? Chyba tak. Zrobiłam się karna i nigdy już, nawet jako zbuntowana nastolatka, nie poczyniłam ważnych kroków bez poinformowania/poradzenia się rodziców (potem już tylko mamy). Ale… nigdy nie przestałam marzyć. I nigdy tak naprawdę nie żałowałam tamtego wypadu nad rzekę. Wręcz przeciwnie, częściej wspominam właśnie to pluskanie się i leniwe wygrzewanie się na trawie niż późniejszą reprymendę rodziców.

Bo… ostatecznie to już wtedy było MOJE życie, moje wspomnienia i moje wybory. I moje błędy. I moja radocha, że „poszłam w świat”. Bo chciałam.

I tak mam przez całe życie. Czasem boję się, ale to i tak mnie nie powstrzymuje przed tym, żeby iść dalej, marzyć i szukać sposobów, żeby te marzenia spełniać. A są! Tylko trzeba się uważnie rozglądać.

A więc… na dosłownie pięć dni przed moją podróżą życia, podczas której odwiedzę kawałek Stanów Zjednoczonych, bo urodziłam się jak USA 4 lipca i zawsze chciałam tam właśnie świętować swoje urodziny, jeszcze raz proszę – nie blokujcie mnie na FB, tylko sami znajdźcie sposób, żeby zrealizować własne marzenia. Bo one są jak Nowy Jork. To stan umysłu 🙂 Jak w tej piosence Billy Joela [wrzucam najbardziej amerykańskie wykonanie ever Springsteen&Joel) 😀

PS Czemu ja o tym blokowaniu piszę? Bo od kilku osób w sympatycznych żartach usłyszałam komentarz, że na czas mojej wyprawy do USA zablokują mnie na FB 😉 Wiem, że tego nie zrobią. To były tylko żarty i nieźle się z tego śmiałam. Ale też wiem, że powinnam nie tylko te osoby, ale i każdego, kto to czyta, zachęcić – weźcie się za realizację własnych marzeń. To wcale nie jest takie trudne 🙂