ROK SPEŁNIONYCH MARZEŃ

Opowiem Wam dziś bajkę… Bo trochę bajka to jest.  To bajka o spełnianiu marzeń. Która już bajką nie jest. Ale muszę się w niej na nowo odnaleźć. Nawet nie wiedziałam, że będę musiała. A jednak…

Bo co innego, kiedy marzysz o wyjątkowej, egzotycznej podróży i realizujesz to marzenie. Jesteś w bajce. Zapominasz o rzeczywistości. Ale potem wracasz i bajka staje się na nowo bajką. Taką, w której byłaś jednym z bohaterów. Ale jednak bajką.

A co innego, kiedy marzysz o tym, żeby uporządkować swoje otoczenie. Wyremontować mieszkanie, urządzić je dokładnie tak jak chcesz. Kiedy realizujesz to marzenie, nie jesteś w bajce. Jesteś w jakimś innym wymiarze i nie bardzo ogarniasz otaczającą Cię rzeczywistość, mimo że ona niby znajduje się w Twoim wymiarze. W tej bajce jesteś jej autorem. To Ty decydujesz, co się wydarzy i jak. Co i jak będzie wyglądać. To Ty widzisz w swojej wyobraźni, jaki powinien być finał. I to Ty potem w tej bajce zamieszkasz. I to Ty czujesz się trochę dziwnie w tej nowej rzeczywistości.

Ja mieszkam teraz w bajce. Każdy jeden element mojego mieszkania wygląda dokładnie tak, jak to sobie wymarzyłam, wyrysowałam, wyobraziłam, stworzyłam. Kiedy byłam w fazie kreacji i wyobrażałam sobie siebie tutaj „po wszystkim”, nawet przez sekundę nie myślałam, że to będzie trochę jak zaczynanie życia od nowa. A jest! Takie pierdoły… jak to, co i w jakiej kolejności ulokuję w szafkach. Jak to, jakie nawyki wyrobię sobie w nowej kuchni i łazience. W stuningowanym saloniku i sypialni. W moim przedpokoju, który nadal pozostał galerią fotografii i to się nigdy nie zmieni, bo się… rozwija! Tu wszystko jest PIERWSZY RAZ! Nie do wiary!

Wiem… Możecie pomyśleć o mnie, że jestem jakąś materialistką. Że przywiązuję wagę do rzeczy zbędnych. Że preferuję mieć niż być. Ale to nieprawda. Bo być w dzisiejszych czasach oznacza też trochę mieć. Bo mieć coraz częściej znaczy móc spełniać marzenia.

Jak moja tegoroczna wyprawa do Azji. Do Malezji i Indonezji. Do Kuala Lumpur i na Bali. Podróżowanie po świecie to od lat było moje marzenie. Co ja mówię!? Nadal jest. No przecież te wypady do Ameryki i Azji nie załatwiają sprawy. Jedynie rozbudzają apetyt. Ale – co najważniejsze – dają wiarę, że MOŻNA. Bo można!

W moim przypadku, w przypadku małej, wystraszonej nastolatki, która wyszła z domu z jednym, zakupionym w NRD, garnkiem do mleka, kompletem plastikowych naczyń na jedną osobę i jednoosobowym kompletem sztućców, a potem dalej przez wiele lat klepała tylko odrobinę mniejszą biedę niż w domu rodzinnym, to naprawdę coś wielkiego. Wyczyn, który wymagał bardzo ciężkiej pracy. Nie tylko w pracy, ale i po niej. Tak samo jak ten finalny, całościowy remont mieszkania.

Czy to takie ważne? Dla mnie tak. Będąc nastolatką, kiedy mało kto w Polsce miał pojęcie o istnieniu IKEI, ja w jakiś nieznany mi sposób znalazłam się w posiadaniu ówczesnych katalogów IKEI. To była moja Biblia. To księgi, które z czcią im należną przeglądałam w każdej wolnej chwili. Po sto i po tysiąc razy. Ładnie mieszkać, mieszkać tak, jak chcę, to był dla mnie przez większość życia cel nieosiągalny, głównie z powodu finansów. W tym roku to było kolejne marzenie, które spełniłam.

Spełniłam. Nie „spełniło się”. Bo dziś lepiej niż kiedykolwiek wcześniej wiem, że marzenia się spełnia. Planowaniem. Determinacją. I ciężką pracą. I nieodpuszczaniem. I zaciskaniem zębów, gdy już myślisz, że chcesz odpuścić, bo po co Ci to. Nie ma, że po co. Marzenia, jeśli się już pojawiają, są właśnie PO TO. By je spełniać. Koniec i kropka.

Dzisiaj, gdy kończy się mijający rok, jestem tego pewna bardziej niż kiedykolwiek. Tak. Marzenia się spełnia. Samemu. Ciężką pracą. I to jest TAK ZAJEBIŚCIE SATYSFAKCJONUJĄCE, że aż przykro, że to polski blog i nie mogę tego napisać po angielsku, bo po angielsku brzmi TAK ZAJEBIŚCIE SATYSFAKCJONUJĄCO, że nigdy tak nie zabrzmi po polsku 😉

To był dla mnie ROK SPEŁNIONYCH MARZEŃ. Po pierwsze, oderwałam się od wiecznego problemu z brakiem funduszy „na życie”. To dodatkowe życie. Bo na podstawy zawsze wystarczało. Po drugie, poleciałam na Bali w najcudowniejsze miejsce, jakie można tam znaleźć – w sam środek wyspy, na autentyczną balijską wieś, do ludzi, z którymi nawiązałam emocjonalne więzi, które na pewno zaowocują kolejną podróżą. Po trzecie, wyremontowałam to cholerne mieszkanie do końca, nie omijając żadnego pomieszczenia. Mam kuchnię moich marzeń i łazienkę ze snów i z obu nie chce się w ogóle wychodzić. I niemal wszystko wymyśliłam sama! Czując w sobie coraz mocniej z każdym dniem żyłkę architekta i dekoratora wnętrz. Nie, nie wymyślam. Wiem, że to coś, w czym chcę i mogę się spełnić. I nie zamierzam tego tak zostawić 😉

Asia, moja ukochana optyczka, która odwiedziła mnie na chwilę kilka dni temu, powiedziała: „Jest pięknie. Co jeszcze planujesz tutaj zrobić?” Odpowiedziałam: „Nic. Jestem już szczęśliwa”. Bo to prawda. Jestem szczęśliwa w moim otoczeniu. Uwaga… po raz pierwszy w życiu. Chodzę po domu, rozglądam się i uśmiecham się sama do siebie. ZROBIŁAM TO! I DID IT!

W dodatku po czterech latach prób zidentyfikowania, dlaczego ja – zawsze chuda – nagle przestałam być chuda, w tym roku trafiłam do superdietetyczki, która pomogła mi zrozumieć, że mój metabolizm ma już swoje 45 lat i wymaga współpracy z mojej strony. Tak więc kończę rok mniejsza o całe 5 kg niż wtedy, gdy go zaczynałam. Przede mną jeszcze kolejne pięć, bo wtedy dojdę do wagi, którą miałam przez większość życia. I wiecie co? Osiągnę to! Nie, nie jest to łatwe. Wymaga samozaparcia, bo trzeba sobie samemu gotować, nawet jeśli okoliczności nie sprzyjają. A u mnie zwykle nie sprzyjają. Ale osiągnę to. Bo tak. Bo tam sobie postanowiłam, bo wymarzyłam sobie siebie tak szczupłą jak kiedyś. Bo mogę. To ważne. Mogę.

Czy czegoś jeszcze w życiu pragnę? No jasne! Świat to za mało, że nawiążę do tytułu jednego z „Bondów” 😉 Ja zawsze chcę czegoś więcej. Tak już mam. I wiem, że gdyby nie ta cecha, jest duża szansa, że skończyłabym życie i żyłabym, praktycznie nie żyjąc, podobnie jak moja siostra, która swoje życie już przegrała, mimo że jest młodsza ode mnie, a dla jej dzieci matkami jesteśmy ja i moja mama 🙁

Ja jednak od dziecka chciałam się wykopać z bagna, w którym tkwiłam. I ten odruch już mi pozostał. Czego chcę więcej? W sumie to już nie tak wiele. Więcej podróży, więcej ciekawych ludzi dookoła i… tak… TEGO JEDNEGO ciekawego człowieka. Tylko MOJEGO człowieka, który sprawi, że za rok nie będę witać nowego roku samotnie. Czy spełnię to marzenie? Hmmm… A nie spełniłam dotychczasowych?… 😀 W nowym roku słońce wschodzi na nowo.

KULTURYSTA OD KUCHNI, CZYLI JAK REMONTOWAŁO SIĘ MOJE MIESZKANIE

I znów remontuję moje mieszkanie. Znaczy już kończę, więc mam pewien obraz całej sytuacji. Poprzednie perypetie pamiętają pewnie wszyscy czytelnicy, a dla niezorientowanych, a ciekawych pod postem wrzucam linki do postów na ten temat. Tamten remont jednak był nagły, wymuszony zepsutym bojlerem i piecami, więc nieprzemyślany, a przede wszystkim bardzo połowiczny. Nie wyremontowałam ani łazienki, ani kuchni, a jak wiadomo, stanowią one serce wielu domów. W tym roku przyszedł czas na taki remont z prawdziwego zdarzenia – z wymianą wszystkiego, co wymienić należy i odnową wszystkiego, co należy odnowić. A w tym wszystkim pomaga mi… Pan Andrzej.

Pan Andrzej to szef mojej ekipy remontowej. Z moich obserwacji wynika, że głównie jednoosobowej w postaci Pana Andrzeja, bo zwykle sam rzeźbi to moje nowe gniazdko. Ale że od czasu do czasu pojawiają się także inni pracownicy, to nazywam tę formację ekipą remontową, choć zwykle określenie to dotyczy Pana Andrzeja pojedynczo 😉

Pan Andrzej to taki pan, którego znalazłam w trakcie castingu zrobionego na Oferteo.pl. Wygrał go, bo dobrze mu z oczu patrzyło, przyjechał z referencjami, wiedział, co mówi, miał własne pomysły oraz podał cenę i termin, które były w pełni akceptowalne. Pan Andrzej dojeżdża do mojego mieszkania codziennie z Brzegu Dolnego (to jakieś 40-50 minut drogi, w zależności od natężenia ruchu). Na moje zdziwienie, że „aż z Brzegu” Pan Andrzej odpowiedział: „A co to takiego? W całej Polsce się robi”.

No więc robi się też u mnie. Robi się sprawnie, robi się pomysłowo, robi się z wyczuciem i w dodatku robi się tak, jakby robiło się własne mieszkanie. Nie bez powodu Pan Andrzej ma do niego własne klucze! Hahaha 😀

Robi się też dziwnie, bo jak to w remoncie, to nie dojedzie na czas, tamtego jest za mało. Więc Pan Andrzej z cierpliwością godną Buddy przeskakuje z jednego pomieszczenia do drugiego tak, że codziennie po południu, gdy robię inspekcję, widzę zmiany i jednocześnie nie widzę postępów 😉 Wiecie, o co chodzi? Coś jest zrobione, i to nawet sporo, ale całe pomieszczenie „nie wygląda”.

No, ale już teraz jest tak, że wszystkie po kolei zaczynają „wyglądać”, a ja pakuję część swoich gratów zabranych do przyjaciółki, u której pomieszkuję przez ten czas, do kultowych niebieskich toreb IKEA (aka Balenciaga) i powoli się wwożę z powrotem do mojego gniazdka, w którym wciąż jeszcze króluje Pan Andrzej.

Pan Andrzej to człowiek-zagadka. Potrafi wszystko. Od elektryki przez instalacje wodno-kanalizacyjne, gazowe, wstawianie okien, drzwi, murowanie, tynkowanie, kładzenie gładzi, aż po kafelkowanie, układanie podłóg, malowanie i co tam sobie jeszcze wymyślicie. W dodatku wszystko to robi generalnie bezproblemowo. Po prostu przyjeżdża i robi. A w dodatku… jest bardzo pomocny, gdy trzeba odebrać coś od kuriera. I to jest historia, która sprawiła, że postanowiłam napisać ten post.

Otóż w zeszły piątek miała do mnie przyjechać dostawa dużych sprzętów – pralka, zmywarka. Zapytałam Pana Andrzeja, czy będzie na miejscu, żeby odebrać. No, jasne, że będzie. Przecież tam pracuje 😉 I w tym momencie kurier dzwoni do mnie i mówi, że dojedzie tak blisko jak do jedzie i nie wniesie sprzętu, bo transport (na koszt dostawcy) nie obejmuje wniesienia. Wypadam z pracy i wpadam do mieszkania (bo muszę się rozliczyć z kurierem gotówką). A tam Pan Andrzej SAM! O, zgrozo! No to ja do kuriera, czy może by jednak nie wniósł i że ma pomocnika. Kurier, że nie i że się spóźni, a ja już muszę lecieć do pracy. No to ja do Pana Andrzeja, że co ja zrobię, bo musze lecieć, a on, że przecież mogę zostawić pieniądze i przecież on zapłaci. No przecież jasne! Takie remonty wymagają wzajemnego zaufania. I co ja zrobię, bo kurier nie wniesie. A Pan Andrzej ze stoickim spokojem: „poradzę sobie”. Wypadam z mieszkania, jadę do pracy, a kurier dzwoni do mnie – że wypakował palety, a nikogo nie ma. No to ja do Pana Andrzeja – że kurier wypakował. No to on, że okej.

I potem siedzę i pakuję myliony paczek z Black Friday, bo wszystkie ręce na pokład, a Pan Andrzej pisze do mnie, że sprzęt wniesiony i wszystko gra. No i ja się cały weekend zastanawiam, JAK ON TO ZROBIŁ. Ale myślę sobie – nie będę gościa męczyć w weekend. Bo już się weekend zaczął. Zapytam w poniedziałek.

No i pytam SMS-em: „Panie Andrzeju, niech mi Pan jeszcze wyjaśni zagadkę, jak Pan sobie poradził z wniesieniem tych sprzętów w piątek? Do dzisiaj zachodzę w głowę”.

A Pan Andrzej: „Kiedyś ćwiczyłem kulturystykę. Jeszcze daję radę”

WHAT?!…

Takiego to mam Pana Andrzeja. Jest mniejszy ode mnie, a kto mnie zna, ten wie, że za duża to ja nie jestem. I daje radę 😀

I mam jeszcze Pana Mateusza oraz Mariusza i Marcina – moich speców od mebli. Dzisiaj przywieźli, w czwartek będą montować. Ale o nich – w następnym wpisie 🙂

A tu obiecane linki:

 

PRZYWIĄZANIE

Znacie film „Mój przyjaciel Hatchiko” z Richardem Gere? To największy wyciskacz łez niebędący klasycznym wyciskaczem łez, jaki widziałam. No, może poza „Tańcząc w ciemnościach” z Bjork, na którym od pewnego momentu już do końca filmu zalana byłam łzami. Hatchiko to imię psa, z którym Richard Gere się „zaprzyjaźnia”, z którym się nawzajem do siebie przywiązują. I których rozdziela śmierć jednego z nich. Historia o Hatchiko wydarzyła się naprawdę. Ten pies nieprzerwanie przez 10 lat, dopóki nie umarł, czekał każdego dnia w tym samym miejscu na przyjazd swojego pana na jeden z tokijskich dworców.

W mijającym tygodniu zaginęła moja kotka Roxy. Jest ze mną, podobnie jak jej brat Pompon, od 7 lat. Oba zwierzaki przeżyły ze mną najgorsze chwile w życiu. I najlepsze. Bo tak wyszło, że w ciągu tych siedmiu lat i jedne, i drugie się pojawiły. Jakieś dwa miesiące temu Roxy wypadł ząb, lewy kieł, i wygląda bez niego dość zadziornie. Ogólnie nazywamy ją z Olą „miejski dres”, bo taką właśnie ma postawę wobec życia. To ona jest dominująca w stadzie. To ona pierwsza je, mimo że jest o połowę mniejsza od Pompona. To ona ma męski głos, podczas gdy Pompon – nasz kochany futrzasty gej – piszczy jak nastolatka. Tak więc bez zęba na przedzie jest jeszcze bardziej zadziorną dziewczyną niż zwykle.

Roxy to naprawdę MOJA kotka. Właściciele zwierzaków zrozumieją to, co teraz napiszę. Łączy nas szczególna więź. Dla Roxy ja jestem najważniejsza. Może kochać Olę i też nie szczędzi jej czułości, ale to ja jestem dla niej najważniejszym człowiekiem w domu. Dla równowagi Pompon zdecydowanie jest Oli 🙂 Nie szczędzi mi czułości, ale to Ola jest dla niego najważniejszym człowiekiem w domu.

Roxy ze mną rozmawia. Przekomarza się. Odpowiada mi na to, co do niej mówię, tak jakby rozumiała, co mówię. Czeka na mnie pod drzwiami razem z Pomponem, kiedy słyszy, że idę po schodach, mimo że normalnie boi się podchodzić do drzwi. Kategorycznie żąda pieszczot i nie ma dyskusji, kiedy ŻĄDA. Taka właśnie jest Roxy.

Jest! Bo znalazłam ją. Po trzech dniach prawie-że-żałoby. Tak, nie boję się użyć tego słowa. Przywiązanie potrafi być naprawdę silne. I sama nie wiem, czy bardziej zwierzęta przywiązują się do nas, czy my do nich.

Na co dzień na nie psioczymy, denerwuje nas wszechobecna sierść, to że wymiotują (tak, koty wymiotują, bo myją się same, językiem, i muszą jakoś oczyszczać układ pokarmowy), to że są zbyt przylepne (albo dla odmiany, jak kot mojej przyjaciółki, za mało przylepne czy wręcz wredne). Ale kiedy nagle są w stanie zagrożenia, np. są chore albo właśnie, tak jak Roxy, zaginą, uświadamiamy sobie, jak bardzo są dla nas ważne. Jaką istotną przestrzeń wypełniają w naszym życiu.

Roxy zaginęła w trakcie remontu mojego mieszkania. To remont niegroźny dla kotów, choć duży. Mają swoje miejsce i są w swoim domu. To ważne. Choć po tej akcji skapitulowałam i dałam je na przechowanie siostrzenicy. Nie znoszą tego najlepiej, ale ja przynajmniej wiem, że są bezpieczne. Ja mieszkam tymczasowo u mojej przyjaciółki. Ale pracuję w Świdnicy i codziennie po pracy jadę do kotów, karmię je, przytulam i uspokajam. Przy okazji kontroluję po pracy postęp remontu. Kiedy mimo intensywnych nawoływań i poszukiwań w poniedziałek nie znalazłam Roxy, cały wieczór przepłakałam. To było niezależne ode mnie. Płakałam już w mieszkaniu, kiedy pojęłam, że jej tam nie ma. Płakałam informując o tym rodzinę, przyjaciół i znajomych. A do mojej noclegowni u Ani jechałam przez 18 km dosłownie zalana łzami. Niebezpieczne.

Ktoś, kto nie ma zwierząt i nigdy nie miał, pewnie nie jest w stanie tego zrozumieć. Ale przywiązanie do zwierząt w zasadzie niczym nie różni się od przywiązania do ludzi. Może jedynie tym, że szybciej się z niego otrząsamy i trauma jest mniej dotkliwa. Wiem z doświadczenia, bo już jednego psa i kota straciłam.

I tak sobie myślę, po tym wszystkim, że nasz poziom empatii chyba wyznacza nasz stosunek do zwierząt. Istot, które – te udomowione – zwykle są zdane na naszą łaskę i niełaskę. Zależne od nas w taki czy inny sposób. Waleczne, ale w gruncie rzeczy bezbronne. Bez nas i naszego wsparcia narażone są na bardzo trudne dla nich sytuacje. Jeśli to rozumiemy, to naprawdę jesteśmy ludźmi przez duże L. Jeśli nie, to znaczy, że coś nas w życiu ominęło. Coś ważnego. Nie bez powodu psychologowie mówią, że dzieci powinny mieć zwierzęta, bo to uczy je empatii. Uczy je jeszcze czegoś ważnego. Doświadczania straty. Bo zwierzęta żyją krócej.

Ja przez trzy dni w tym tygodniu żyłam jak w żałobie. Doświadczałam straty. Nie po raz pierwszy po zwierzaku. Ale po raz pierwszy tak intensywnie, bo nigdy wcześniej aż tak mocno nie przywiązałam się do żadnego zwierzęcia. I teraz, gdy odwiedzam moje koty u siostrzenicy, i dopiero, kiedy ja przychodzę i z nimi rozmawiam, zaczynają się czuć „swojo”, rozumiem, jak wielkie może być takie przywiązanie.

Historia zaginięcia Roxy zakończyła się happy endem. Kotka i jej pani znów są razem. No, prawie. Jeszcze ze dwa tygodnie remontu i tak właśnie będzie. Ale była to dla mnie ważna lekcja. Po pierwsze tego, jak bardzo zwierzęta potrafią wypełnić i NAPEŁNIĆ nasz świat. Swoim urokiem, czasem charakterkiem, potrzebą przytulania czy obecnością po prostu. Zupełnie jak ludzie. Jeszcze do niedawna myślałam, że kiedy Roxy i Pompon umrą, nie będę chciała więcej żadnych zwierząt. I w sumie nie wiem, czy będę chciała, czy nie. Ale wiem, że jeśli nadal będę sama, to TAK! Będę chciała mieć w domu zwierzaki. Bo wypełniają pewien rodzaj emocjonalnej przestrzeni, który całkiem pusty po prostu jest bolesny.

Bo tak zwierzak, jak i człowiek to zwierzęta stadne 🙂

PS A jeśli chcecie się dowiedzieć, jak odnalazła się Roxy, to wklejam tutaj odpowiedź na to pytanie zadane przez pewnego znajomego kolegi Inżyniera na moim prywatnym profilu na FB:

A więc tak, Panie Inżynierze… Melduję posłusznie, że było to tak. Otóż… dzisiaj ekipa remontowa poszukiwała kotki m.in. w piwnicy, która nie jest jakąś tam sobie zwykłą piwnicą, ale składem wszystkiego, co zgromadzili moi nieżyjący lub niemieszkający w budynku sąsiedzi. Normalka… puszki po piwie, butelki po wódce, wózek dla lalek, stare ubrania dla każdego 😂resztki węgla i drewna. Co Pan sobie tylko wymarzy w potrzebie… I oto na kontroli inwestycji rozprawiam z szefem ekipy remontowej o sprawie zaginionej kotki, a tenże szef mówi mi, że wydawało mu się, że podczas pobytu w rzeczonej piwnicy słyszał kota. Zapowiedział, że powróci tam jutro z lepszą latarką. Myślę sobie „Jaką, qrwa, lepszą latarką? Ta z ajfona nie ogarnie?” I w te pędy do piwnicy. Oczywiście elegancko ubrana, jak na panią inwestor przystało. Jasny płaszczyk, zamszowe kozaczki, gustowne rękawiczki… 100% klasy w klasie 😎👛 Wpadam do tej piwnicy oświetlając sobie drogę ajfonową latarką i zawoływuję, również elegancko, nie rozpaczliwie, jak na damę przystało: „Roxyyyyy, Roxulkaaaaa, Łokaaaa, Łokusiuuuu”, chodząc po tych piwnicach jak mama Mareczka nad Bałtykiem w ostatnim odcinku „Czterech pancernych i psa” i jako i ona wołając. Z tym, że ona wołała „Maaaareeek, Mareeeeczkuuu”, a nie „Roxyyyy, Roxuuulkaaa”, Aż tu nagle na moje zawoływanie nastąpiło odwoławcze, słabowite i nieśmiałe, ledwo słyszalne i niemalże nieuchwytne, ale jak się tak człowiek, znaczy dama, przysłuchała między zawołaniami, to nabrała przekonania graniczącego niemal z pewnością, że to, co słyszy, to nie jest jakieś tam byle jakie „piii-piii” ani też prostackie „hau-hau”, tylko wyrafinowane i pełne wdzięku „MIAUUUUU”. Rzuciłam się zatem w tę stronę, z której owo miau dobiegało, potęgując moje zawoływania i oto oczom moim ukazała się przecudnej urody artystyczna instalacja złożona ze wspomnianych już puszek, butelek, wózków, odzieży, węgla, drewna, kurzu, brudu i chuj wie, czego jeszcze, spod której to instalacji dobiegało owo, tak już znajome, miau. Rzuciłam się więc na tę hałdę i dawaj ją rozgrzebywać, rozkopywać. Do diabła z instalacją i zamysłem artysty. Kota tam uwięził! Mojego kota! A własność to dla mnie priorytetowa sprawa. Więc w tym jasnym płaszczyku, w tych zamszowych kozaczkach, tymi gustownymi rękawiczkami dawaj rozwalać artystyczny nieład więżący moją kotkę. Prawie leżąc na tej hałdzie utorowałam wreszcie biednemu, wystraszonemu, głodnemu, miauczącemu nieszczęściu drogę, by wyskoczyło z pułapki i padło w moje ramiona.
PS Steve Jobs byłby dumny, do jakich bohaterskich celów wykorzystywane są jego sprzęty 😉

 

CZYM JEST WOLNOŚĆ?

Jestem Polką. Mogę się tego wypierać, kiedy wstydzę się widząc, co robią moi współrodacy. Mogę się chcieć wyprowadzić. Częściej podróżować, aż wreszcie z któreś podróży nie wrócić i zostać gdzieś, na przepięknej indonezyjskiej wyspie bogów, która skradła moje serce. Mogę nawet być obywatelką Europy czy świata. Ale zawsze będę Polką.

Mogę kochać obce języki. Czuć je i uczyć się nawet tych martwych, jak łacina czy starocerkiewnosłowiański. Nawet biegle w nich mówić. Ale zawsze moim ojczystym językiem będzie polski. A granice mojego języka będą granicami mojego świata, jak mówił słynny językoznawca.

Więc zawsze będą Polką.

Mogę kochać obce kraje. Chcieć je zwiedzać i jak najdłużej nie wracać. Mogę dać się porwać ich kulturom, tradycjom, ludziom i temu, jacy są wspaniali (bo przecież moi rodacy nie są ;)). Ale zawsze będę ciągnąć za sobą moją kulturę, nasze tradycje, moje wychowanie i granice mojego świata zamknięte w języku, gdzie niebo ma wiele znaczeń i tak trudno zrozumieć, czemu Anglicy rozróżniają heaven i sky – mimo że wydaje się to bardzo piękne. Ale jestem Polką. I wszystko dla mnie jest niebem. I to niebieskie, czy czarne, gwiaździste, które widzę, jak podniosę głowę, i to nieokreślone, religijne, boskie.

I mogę wstydzić się tego, co robią moi współrodacy, załamywać ręce i nie chcieć oglądać na własne oczy marszów nienawiści, czytać o  przemocy czy słuchać w wiadomościach, jak jątrzą się antagonizmy. Ale nadal – chcę czy nie chcę – jestem częścią tego narodu. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Z byciem Polką drugiego sortu. Samotną matką, której nie należy się żadna pomoc od państwa, które woli wspierać patologie, bo patologie płodzą więcej dzieci, a ja spłodziłam zaledwie jedno. Z niechęcią do części własnej nacji, której nienawiści do wszystkiego, co inne, odmienne, nigdy nie zrozumiem, bo od dziecka

nie toleruję nietolerancji.

Mogę to wszystko. Kochać obce kraje, obce języki, wstydzić się działań moich współrodaków, wściekać na państwo, że wzmacnia patologie. Mogę to wszystko, bo żyję w wolnym kraju. I oni też mogą. Nienawidzić obcych krajów, obcych języków, być dumni ze swoich pełnych nienawiści działań. Bo żyją w wolnym kraju.

I mnie, i im tę wolność ktoś dał.

Nie wzięliśmy jej sami. Nie wywalczyliśmy w powstaniach, na wojnach, w okupacji, w okowach komunistycznego reżimu. Dali nam ją ludzie, z których dzisiaj tak wielu jest narażonych na pomówienia, oszczerstwa, brak szacunku. Bo dali nam kraj, w którym panuje wolność, także wolność słowa. I każdy ma równe prawo do wyrażania swoich poglądów. Nawet wobec tych ludzi. Każdy. To kraj, w którym Maria Peszek może śpiewać „Nienawidzę Cię, Polsko”. Bo ma do tego konstytucyjne prawo.

Jeśli więc komukolwiek odmawiasz z jakichkolwiek powodów prawa do mówienia tego, co chce,  to przykro mi to mówić, ale nie szanujesz tego, o co walczyły dla tego kraju całe pokolenia. Tym właśnie jest wolność.

Szanuję ją, jestem z niej dumna. I cokolwiek myślę o moich rodakach, wiem, że większość z nich to wspaniali, mądrzy, dobrzy i piękni ludzie. Przynajmniej ja mam wokół siebie właśnie takich. Z tego też jestem dumna, bo podobno każdy otacza się ludźmi podobnymi do siebie.

A z okazji Narodowego Święta Niepodległości

życzę Wam wszystkim MĄDREJ WOLNOŚCI.

To prawdziwy wyczyn, ale wierzę, że potrafimy go urzeczywistnić.

JAK TO JEST BYĆ (MŁODĄ) WDOWĄ – kontynuacja

Dwa lata temu w sierpniu popełniłam na tym blogu wpis, który rezonuje do dzisiaj. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że opisując własne trudne doświadczenia o tym, jak zostałam MŁODĄ WDOWĄ, stworzę miejsce dla osób, które mają doświadczenia takie jak ja albo podobne. Mimo upływu dwóch lat, ciągle, z mniejszymi lub większymi przerwami, ktoś komentuje i najczęściej dziękuje mi za mój wpis. To miłe, ale nie sądziłam, że jeszcze wrócę do tematu, zwłaszcza że jak widzicie, rzadko tu ostatnio bywam. Ale niedawno K, 40-letnia wdowa, spowodowała swoim komentarzem, że postanowiłam wrócić do tego tematu i w ogóle na bloga. Już nie taka młoda, ale nadal wdowa, mam dzięki tym osobom, które poszukując pomocy trafiły na mój wpis, dużo szerszy pogląd na to wszystko…

Mimo że mam już 45 lat, według społeczeństwa nadal jestem wdową MŁODĄ. No bo przecież wdowy to babcie, nasze 60-letnie mamy, których mężowie odeszli po chorobach. Każda wdowa niebędąca babcią jest młoda. A jak młoda, to podejrzana. Tak! Podejrzana. O to, że nie zajmowała się mężem jak należy. Jak chorował, to na pewno ona źle go karmiła, pozwalała się przepracowywać, ogólnie nie dbała o niego, tak jak mamusia by zadbała. Jak miał wypadek, to trudno znaleźć argument przeciwko niej, ale od biedy można powiedzieć, że na pewno w momencie wypadku zadzwoniła i czymś go zdenerwowała. Jak sam sobie odebrał życie, to definitywnie go gnębiła, nie doceniała itd. Generalnie w większości przypadków młoda wdowa zawsze jest w jakiś sposób winna śmierci swojego męża. Ale nikt jej tego nie pokaże wprost.

Będą robić to naokoło. Będą krytykować to, jak zajmuje się dzieckiem. Będą prześwietlać jej wdowie życie. Będą wiedzieć lepiej, co powinna, a czego nie powinna. Będą szybciej niż ona wiedzieć, że ma jakiegoś nowego faceta. Często (tak było u mnie) rodzina męża nagle zapomni, że kiedyś byli rodziną, a gdy ona pójdzie na cmentarz przed 1 listopada w roku śmierci męża, zastanie na grobie pomnik, który na pokaz zamówił jej szwagier bez informowania jej ani konsultacji z nią, podczas gdy ona w tym czasie próbowała ratować swój świat z gruzów, w których finansowo pogrążył ją mąż, i nie mając kompletnie głowy do jakichś pomników, bo zastanawiała się, co zrobić, żeby dziecko miało co jeść…

Ogólnie – w naszym społeczeństwie to społeczeństwo wyznacza, jak ma się czuć, zachowywać, myśleć i żyć młoda wdowa. Choć pewnie to można przenieść na wiele innych grup społecznych – doprawdy, „prawo” społeczne bywa gorsze niż prawo dżungli. Działa dokładnie tak samo. Eliminuje. Ale nie Ciebie. Ty możesz sobie żyć. Byle z jak największym poczuciem winy. Eliminuje wszystko wokół Ciebie. Nagle rodzina męża, która przez kilkanaście lat (nawet jak jeszcze nie byliście małżeństwem) była także Twoją rodziną, decyduje, że przestaje być Twoją rodziną. Pół biedy, że Twoją. Ale przestają też być ciociami i wujkami Twojego dziecka, któremu przecież też nagle świat się wywraca do góry nogami i potrzebowałoby w takiej sytuacji trochę normalności, czegoś stałego. Nagle Twoi znajomi postanawiają, że możesz stanowić zagrożenie dla ich małżeństw, bo jesteś samotna i kto wie, co Ci strzeli do głowy. I wynoszą się z Twojego życia. Nagle rozglądasz się i naprawdę tylko nieliczni zostają z Tobą tak naprawdę, szczerze i z potrzeby.

Bardzo trudno jest opisać to, co dzieje się, gdy odchodzi ktoś, z kim przeżyło się kilkanaście lat i kto był obecny ciągle. Po prostu był. Ale chyba niemożliwe jest opisanie, co czujesz, gdy nagle też cały Twój dotychczasowy świat postanawia się z Tobą z jakiegoś powodu rozprawić. Dlatego po korespondencji z K postanowiłam otworzyć na Facebooku grupę wsparcia dla osób, które przeżywały, przeżywają lub (to smutne, ale „nowi” też będą) przeżywać podobne do naszych doświadczenia. Zapraszam Was. Będzie nam łatwiej TUTAJ

Spotkania z Azją. Welcome to Polandia*

Wsiadamy z Anią do autobusu, który wiezie nas na ostatni samolot w długiej drodze powrotnej – z Doha do Warszawy. Jesteśmy ostatnimi pasażerami, bo wyluzowane po balijskiej przygodzie, czillowałyśmy w quiet roomie trochę za długo 😉 Pani z obsługi  lotów w hidżabie bordo, który jest częścią z uniformu Qatar Airways, mówi do mnie wesoło: „Jesteście ostatnimi pasażerami”. Uśmiecham się i przepraszam. A ona uśmiecha się do mnie. Tak po prostu. I tak kończy się nasza azjatycka przygoda 😀 Bo w autobusie po raz pierwszy od dłuższego czasu słyszymy polszczyznę z innych niż nasze ust. To nas orzeźwia. Cieszy. Ale rozglądamy się wokoło z uśmiechem, którego… nikt nie odwzajemnia. Wszyscy zajęci sobą, tylko zerkają spod oka albo wręcz rzucają spojrzenia mówiące „idiotki, śmieją się jak głupie, a przecież się nie znamy”. Ten brak uśmiechu jest jak kubeł zimnej wody. „Jesteśmy w Polsce” – mówię do mojej przyjaciółki, mimo że suniemy właśnie autobusem po lotnisku w stolicy Kataru.

Najbardziej uniwersalny język świata to uśmiech. To nie ja wymyśliłam, ale lubię to powtarzać. Bo to prawda. Ale dlaczego Polacy są smutasami? Na roztrząsaniu tych i podobnych kwestii upłynęła wczoraj krótka towarzyska część mojego pierwszego dnia w pracy po powrocie z innego, lepszego (nie mam co do tego wątpliwości) świata. Opowiadałam moim najbliższym współpracownikom o tym, jakie wrażenie zrobili na mnie Azjaci. Że są pogodni, nawet jeśli żyją w biedzie. Że się uśmiechają, bo… można. Bo czemu nie? Bo po co się smucić, jak można się nie smucić. „To przez słońce” – powiedział Tomek. „Ja też tak myślę, popatrzcie na południe Europy. Tam wszyscy są zadowoleni” – odpowiedziałam. „Ale Szkoci też się ciągle uśmiechają i są dla siebie uprzejmi” – zepsuła naszą koncepcję Martyna, która trochę mieszkała w Szkocji, więc wie, co mówi. Co więc o tym decyduje? Co decyduje o tym, że uśmiechasz się po prostu dlatego, że możesz? Do obcych też.

Robię zdjęcia straganiarce na street foodzie w Gianyar, a ona do mnie macha przyjaźnie z uśmiechem. U nas… już dawno schowałaby się pod ladą albo posłała mi złowrogie spojrzenie. Proszę Wayana, żeby przetłumaczył moje pytanie, czy mogę tej albo tamtej osobie zrobić zdjęcie, a on mówi: „możesz!”. Bez pytania. Dziwię się, ale po angielski i językiem ciała pytam sama. I naprawdę mogę. A wręcz osoby, którym robię zdjęcia, pozują, „wchodzą w rolę”. Nawet jeśli, tak jak żebrak z plaży w Karangasem, się na nich nie uśmiechają, to są autentyczni, prawdziwi, przecudnie ludzcy. Bez glamuru, blichtru, szpanu. Tacy, jacy są. Jakimi zostali stworzeni. Gary’emu, mieszkańcowi Kuala Lumpur, z którym umawiamy się jednego popołudnia na „zwiedzanie z lokalesem”, też uśmiech nie schodzi z ust. Siedzimy w jego samochodzie, rozmawiamy o zwyczajach, religiach i zwyczajnym życiu Malezyjczyków i potrafimy się śmiać z własnych żartów, a nawet z siebie nawzajem, mimo że znamy się ledwie parę godzin, a na co dzień dzielą nas tysiące kilometrów.

Uśmiech jest dla Azjatów czymś naturalnym. Dla nas – czymś, co wymaga wysiłku. Uczymy się pozytywnego nastawienia, uśmiechając się do siebie w lustrze. Sama zalecam tę metodę. A przecież byłaby zupełnie niepotrzebna, gdybyśmy potrafili uśmiechać się tak, jak oni. Po prostu. Bo możemy. Bo fajnie witać innych ludzi z uśmiechem. Bo wspaniale uśmiechać się do świata. Bo uśmiech potrafi czasem czynić cuda, a śmiech – czyni je zawsze. Ale żeby nie przypisywać tej cechy tylko Azjatom to przejdę na inną szerokość geograficzną. Dwa lata temu byłam w Stanach. Też relacjonowałam tę podróż na blogu. Tak samo pisałam o otwartości Amerykanów, która była jedną z 10 rzeczy, które zrobiły na mnie w USA największe wrażenie. Może nie dotyczyło to śmiechu jako takiego, ale życzliwości i otwartości. I pogody ducha. Powtórzę. Ci, którzy mnie znają, ewentualnie czytają mojego bloga, wiedzą, że nie lubię być z ludźmi na “pan/pani”, że nie lubię tworzyć sztucznych dystansów, że mam alergię na wiecznie niezadowolonych sprzedawców i urzędników, zrozumieją, jak dobrze mi tam było. “How are you?” Fine! 🙂

Śmiech  to zdrowie i to też nie moje powiedzenie. Ale naprawdę ma odzwierciedlenie w rzeczywistości. I – dla niedowiarków – w badaniach też. Co więcej, w świecie nauki dziedzinę zajmującą się badaniami nad śmiechem nazwano. To gelotologia. Bada i śmiech, i jego wpływ na zdrowie człowieka. Bo śmiech jest najprzyjemniejszym lekarstwem na świecie. Rozładowuje napięcie, więc pomaga walczyć ze stresem. Wzmacnia odporność. A ten najgłębszy uaktywnia mięśnie brzucha i przyczynia się do spalanie kalorii!!! Dlaczego więc nie wykorzystujemy tego, czym obdarzyła nas natura? Co stoi na przeszkodzie, żeby też wychodzić do świata z uśmiechem na ustach? Czemu oni mogą, a my nie?

Pisząc to wszystko trochę oczywiście przesadzam. Znam mnóstwo osób, które potrafią się uśmiechać i śmiać tak po prostu. Sama do nich należę i mam szczęście do otaczania się takimi ludźmi. Ale jako narodowi naprawdę wiele nam jeszcze brakuje. Zwłaszcza w takich kontaktach „ulicznych”. Opowiadałam o tym Sebastiano, właścicielowi hotelu, w którym mieszkałam na Bali. Zapytał: „Ale są ponurzy czy może nieśmiali?” No właśnie. Jak myślicie? Bo nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. A jeśli nieśmiali, to co powoduje, że Azjaci i Amerykanie mogą być… śmiali. Oto i kolejne filozoficzne pytanie 😉

PS Zdjęcie główne jest symboliczne. I Made Ada to najsłynniejszy rzeźbiarz w Indonezji. Zna prezydentów tego kraju, poznał prezydenta Kennedy’ego, sam był pokazywany w CNN-ie, a jego prace reprezentowały Indonezję na Expo w Hiszpanii w 1992 roku. Ma wiele powodów do „bycia celebrytą”, zamykania się przed światem, otaczania murem. A on siedzi u progu swojej galerii, pogodny, zapraszający i uśmiechnięty jednym z najbardziej zaraźliwych uśmiechów, jakie spotkałam w życiu. Można?

*Polandia to indonezyjska nazwa Polski. Indonezja to ten kraj, który ma odwrotną flagę niż Polska. W herbie Indonezji też jest orzeł. Nazywają go Garuda – I Made Ada słynie z rzeźbienia Garudy 😀

Spotkania z Azją. Yogi i Wayan

Yogi i Wayan wydają miesięcznie 4 mln rupii na ofiary. To 80% tego, co zarabiają. – Owoce są tanie, ale młode liście kokosa, z których robi się ofiary, są drogie – opowiada nam Yogi, gdy wracamy z Gianyar z wieczornego marketu ze street foodem. – Ci, którzy mają obok domu palmy, są szczęśliwi. Nie muszą na to wydawać pieniędzy. My musimy je kupować. Czy ci około 30-letni Balijczycy, mieszkańcy wioski Sebatu, kiedykolwiek pomyśleli, że mogliby nie składać swoim bogom codziennych ofiar? To pytanie nie na miejscu. Nikt na Bali nie myśli w ten sposób. To część kultury, w której wyrósł tu każdy. Jest jak codzienne jedzenie posiłków.

Yogi i Wayan to młode małżeństwo. Poznali się w hotelu, w którym oboje pracowali. Pobrali się trzy lata temu. Za ślub ich rodziny musiały zapłacić 70 mln rupii. To równowartość ponad 18 tys. zł. Z naszego, polskiego punktu widzenia nie wydaje się to aż tak dużo za wesele, na które przyjedzie 400 osób (Wyan i Yogi zaprosili 700, ale tylko 400 mogło przybyć :D). Ale przyłóżmy to do pensji. Przeciętna pensja w Indonezji to od 500 tys. do 2 mln rupii miesięcznie, a Balijczycy większość wydają na ofiary.

Yogi i Wayana mieszkają teraz w Sebatu z rodzicami Wayana. Są szczęśliwi, bo za miedzą mają własną ziemię, na której w przyszłości wybudują wymarzony dom. A ziemia na wyspie jest bardzo droga. Cena działki znacznie przewyższa koszt budowy domu. Za 1 ar trzeba tutaj zapłacić 100 mln rupii, czyli ok. 26 tys. zł (!) a na budowę średniej wielkości domu, w którym znajdą się świątynia, dom dla osób starszych, dom dla pozostałych i kuchnia, potrzeba 10 arów. Budowa całego domu pochłonie w zależności od tego, w jakim będzie on stylu, od ponad 100 mln rupii za styl balijski (bardziej ozdobny), do 50-80 mln za styl nowoczesny (mniej ozdobny).

Zanim jednak Yogi i Wayan wybudują swój dom, muszą bardzo dużo pracować i długo odkładać pieniądze. To trudne, gdy większość z nich przeznaczają na ofiary. Dlatego rok temu Wayan zrezygnował ze stałej pracy w hotelu, na raty kupił samochód i został kierowcą-freelancerem. Tak właśnie się poznaliśmy. Czy teraz mu lepiej? – Znacznie lepiej – uśmiecha się szeroko. Teraz może współpracować z każdym hotelem, który tylko wyrazi na to chęć. Wcześniej był przywiązany do jednego i uzależniony od jednej pensji. Teraz, dzięki zmianie, mimo że spłacają kredyt na samochód, są jednak w stanie po trochu odkładać na budowę domu. Gdyby musieli jeszcze kupić działkę, prawdopodobnie czekaliby na dom w spadku po jednych albo drugich rodzicach…

Wayan został nie tylko naszym kierowcą, ale też stał się świetnym przewodnikiem i kumplem. Przed wyjazdem na Virgin Beach zaproponowałyśmy mu więc, żeby na plażę zaprosił swoją żonę. Tak właśnie poznałyśmy Yogi, przemiłą, otwartą, ciepłą i uśmiechniętą dziewczynę. Yogi nadal pracuje w hotelu, choć w innym niż ten, w którym poznała męża. Jak mówi, pracuje „in hospitality” (dosłownie: w gościnności – bardzo podoba mi się ta nazwa :D).

„W gościnności” na Bali nie ma weekendów ani wakacji. Szczerze mówiąc, „wolne” w naszym rozumieniu mają na wyspie tylko pracownicy https://anitaodachowska.pl/wp-content/uploads/2023/11/anita-main-red-wb-1.jpgistracji. – Wolne mają każde święta – opowiada z nutą zazdrości Yogi, której udało się „utargować” jeden dzień na wypad z nami na plażę. Przeciętny Balijczyk pracuje codziennie przez cały rok, za wyjątkiem Nyepi, kiedy na całą dobę wszystko na wyspie zamiera. Wolne mają oczywiście po pracy. Niemniej przemierzając rankiem wioski i miasta (a wczoraj zrobiłyśmy prawie 7 km pieszo!) nie sposób zobaczyć ludzi, którzy by czegoś nie robili. Często przez cały dzień.

Otwierają sklepy i nawet jeśli przyjdzie jedna osoba dziennie, jest to ich praca, której się oddają całymi sobą, tak jak i składaniu ofiar. Otwierają warsztaty i małe manufaktury i nawet jeśli akurat nic nie robią albo tylko sprzątają obejście, są w pracy i za chwilę do niej wrócą. Nawet jeśli wydaje Ci się, że ten mężczyzna, którego mijasz w drodze do Świętej Wody, leży na ławce, a przecież powinien aktywnie sprzedawać bilety do świątyni, jesteś w błędzie i musisz bliżej poczuć tę wyspę. W tym klimacie, zwłaszcza w porach, kiedy jest bardzo gorąco, a słońce praży niemiłosiernie, ludzie po prostu się kładą i dają swojemu organizmowi odpocząć. Miejsca do odpoczynku znajdziesz tutaj dosłownie wszędzie. Na podwórku każdego domu, na tarasach ryżowych, w warsztacie, w sklepie, dosłownie wszędzie. O ciało trzeba dbać, bo według wierzeń Balijczyków jest ono darem od Boga.

Kiedy Yogi i Wayan zbudują dom, będziemy mogły zatrzymać się u nich i nie będziemy musiały płacić za hotel. Yogi i Wayan bardzo chcieliby, żeby tak było. To część ich balijskiego ducha. Ludzie tutaj są niezwykle gościnni. W gościnności specjalizują się każdego dnia. Podczas naszej wczorajszej 7-kilometrowej wędrówki „hello” krzyczały nawet dzieci, które ledwie odrosły od ziemi. Nie wiem, czy dobrze mówiły już w swoim własnym języku, ale „hello” krzyczały na całe gardło, już z daleka na nasz widok. Ludzie tutaj są niesamowici. Otwarci, uśmiechnięci i pogodni. Ale co najważniejsze – bije z nich niesamowity spokój, który w cudowny sposób spływa też na Ciebie, gdy z nimi przebywasz choćby przez chwilę.

A przy tym – są tacy, jak my. Yogi i Wayan uwielbiają Avengersów. Raz na parę miesięcy z zaoszczędzonych pieniędzy pozwalają sobie na zakup płyty DVD z nowym filmem. Średnio dwa razy w roku jeżdżą do kina. Najbliższe jest w Denpasar, od półtora do dwóch godzin drogi. Ale to nie odległość ich powstrzymuje tylko cena. Kino na Bali to luksus dla bogatych. Raz w miesiącu po wypłacie jadą do Ubud do swojej ulubionej lokalnej restauracji Janggar Ulam. Tym bardziej cieszymy się, że wracając z Virgin Beach możemy się tam razem zatrzymać i zaprosić ich na obiad. Yogi jest bardzo szczęśliwa. Zamawia kurczaka. Wayan, jak zwykle, zamawia tradycyjne indonezyjskie danie nasi goreng. Nie widziałam go jedzącego inne danie 😉

Na koniec pięknego dnia zabieramy ich na Coffee Luwak, najdroższą podobno kawę świata. Sami nigdy by sobie na to nie pozwolili, mimo że najbliższa plantacja jest kilka kilometrów od ich wsi. My też próbujemy tej kawy po raz pierwszy. Yogi ogólnie za kawą nie przepada, ale za to może potestować z nami aż 12 rodzajów herbaty (!), a Wayan – owszem i Luwak mu nawet smakuje. – Ja za to będę teraz mogła opowiadać gościom o tej kawie i porównywać jej smak – cieszy się Yogi.

Spotkania z Azją. Bali

Najpiękniejsze wierzenie Balijczyków wiąże się z Nyepi – Dniem Ciszy. Tego dnia cała wyspa zamiera. Dosłownie. Mieszkańcy wyspy zamykają sklepy, warsztaty, bary, biura i urzędy. Nieczynne jest nawet lotnisko. Sami zamykają się w domach. Nie wolno im tego dnia pracować ani nawet zapalić światła. Spędzają dzień w ciszy i modlitwie. Chowają się przed złymi duchami, które tego dnia krążą nad całym światem. Wierzą, że jeśli zobaczą, że na małej wyspie Bali nie ma żadnych oznak życia, pomyślą, że jest ona wymarła i ominą ją. A wtedy Balijczycy będą mogli w spokoju przeżyć kolejny rok. Tak zaczyna się balijski nowy rok.

Moje spotkania z Azją w Kuala Lumpur były spotkaniami z ludźmi. Tutaj też. Ale najpierw muszę napisać o wyspie. Bo Bali jest człowiekiem. Pełna życia, wyjątkowa, nieprzewidywalna, dobra, ciepła, hojna, niezwykła. Bali jest jak człowiek. Jej życie wyznaczają fazy księżyca, a codzienne obowiązki – wschody i zachody słońca. Bali jest ludźmi, którzy tutaj żyją. To oni, pozostając w symbiozie z naturą i swoimi bogami oraz w zgodzie ze sobą nawzajem, tworzą niepowtarzalny klimat tego jedynego na świecie miejsca, którego mieszkańcy – otoczeni przez muzułmański świat całej Indonezji – stworzyli swoją własną religię, podporządkowując jej życie nie tylko pojedynczego człowieka, ale społeczności i całej wyspy.

Hinduizm balijski jest jedyny w swoim rodzaju. Mieszkańcy nazywają go Agama Tirtha (religia świętej wody). Jest to odmiana hinduizmu, która zachowała się do tej pory na tylko na tej indonezyjskiej wyspie. Oprócz hinduizmu, zawiera wiele elementów buddyzmu i lokalnego animizmu, czyli wiary, że ludzie, zwierzęta, rośliny, zjawiska przyrody, gwiazdy, planety, rzeki, lasy, góry, jeziora, a nawet określone miejsca czy martwe przedmioty to istoty duchowe, mające duszę i przez to mogące wchodzić w relacje z innymi istotami duchowymi – mogą na siebie oddziaływać, reagować i wywoływać pewne działania.

Religia wyznacza życie mieszkańców na równi z fazami księżyca czy wschodami i zachodami słońca. Podporządkowany jest jej każdy dzień. Bo każdego dnia Balijczycy składają bogom ofiary i modlą się. Sama nazwa wyspy prawdopodobnie pochodzi od słowa „ofiara”. Canang sari, maleńkie dary z kwiatów ułożonych na uplecionych w rodzaj koszyczka liściach palmowych, składa się tutaj wszędzie – znajdziesz ja na progu domu, w samochodzie, w biurze, warsztacie, barze, przy drodze, w domowej kapliczce. I oczywiście w świętych wodach, które są w każdej miejscowości.

Święte wody, od których balijską nazwę wzięła ta religia, pomagają mieszkańcom oczyszczać się z całego zła, które się w nich, jak w każdym człowieku, zbiera. Ten niby prosty rytuał poruszy jednak każdego cudzoziemca, który będzie miał szczęście go dostąpić. Uwierzcie mi na słowo! Oczyszczanie polega na składaniu canang sari dla świątyni, które znajdują się po drodze do świętej wody, czyli dla bogów, dla natury, i dla człowieka. Te trzy sfery mają tu znaczenie. Trzykrotnie obmywasz głowę, trzykrotnie obmywasz usta i trzykrotnie pijesz wodę ze źródeł. Rytuał kończy się trzykrotnym zanurzeniem pod lodowatym wodospadem. Przeszłam go i na pewno przed wyjazdem jeszcze zawitam do Świętej Wody, do której tutaj, w Sebatu, mam 5 minut drogi. Dlaczego? Nie wiem. Po prostu czuję potrzebę. Nie powiem Wam, że coś się zmienia. Że wyszłam z tej wody jako inny człowiek. Że nagle świat stał się inny i zaczęłam myśleć inaczej. Albo wierzyć w balijskich bogów. A jednak sam rytuał w połączeniu z tym, jak wielka jest wiara Balijczyków w to, że woda naprawdę oczyszcza, a składane ofiary naprawdę pomagają pozyskać przychylność bogów i uspokoić złe duchy czy nieczyste dusze błąkające się po ziemi, sprawia, że nie można przejść obok tego obojętnie. Co poczułam? Spokój. Coś, czego mi najbardziej w życiu brakuje. Wyciszenie. Coś, czego żyjąc w zachodniej cywilizacji nigdy nie mogę dostąpić. I jeszcze coś, czego nie potrafię jeszcze nazwać. Może uda mi się, kiedy powrócę do źródła. Albo kiedy powrócę na Bali, bo że tak będzie, nie mam wątpliwości.

Powrócę tu dla przyrody i ludzi. W Polsce, kiedy przemierzasz jakąś miejscowość czy ulicę w mieście ludzie w najlepszym razie omijają Cię w milczeniu. Tutaj każdy się do Ciebie uśmiecha, pozdrawia „hello”, „good morning”, „how are you”. Nie mówią po angielsku. Przynajmniej większość mieszkańców wsi. Ale nauczyli się tych kilku słów, żeby móc uprzejmie pozdrowić przyjezdnych, tak jak pozdrawiają codziennie siebie nawzajem. Są przyjaźni, otwarci i piękni w swoich „od czapy” zachodnich T-shirtach, podniszczonych sarongach i japonkach (bo tanie, wygodne i łatwo zdjąć klękając w świątyni czy u Świętej Wody).

Symbolem pogody ducha Balijczyków jest ich stosunek do zmarłych. Kiedy umierają, nikt nie płacze. W domu odbywa się mały, wesoły rytuał w kapliczce. Potem zmarli są niesieni na cmentarz, gdzie chowa się ich płytko pod ziemią, by czekali na pogrzeb. Pogrzeby odbywają się nawet i co dwa lata, bo są po prostu bardzo drogie. A drogie są, bo muszą mieć odpowiednią oprawę. Pogrzeb to wielka impreza, na którą zaprasza się całą wieś i rodzinę z dalszych miejscowości. Pełna radości, tańców, śpiewów i pysznego indonezyjskiego jedzenia. Zwłoki zmarłych są palone na stosie wypełnionym kwiatami, a prochy zbierane do kokosa (Wayan, zwany też przez przyjaciół Boem, powiedział mi, że może do tego służyć tylko żółty kokos). Kokos umieszcza się w zbudowanej specjalnie w tym celu przydomowej świątynce. Znajdziecie je tutaj przy każdym domu. Chowają się za odrębnymi murami. Wstęp jednak mają tam tylko Balijczycy. Mnie, dzięki Boemowi, udało się przynajmniej wetknąć tam obiektyw.

– Wy po prostu mieszkacie razem ze swoimi zmarłymi – zauważyłam po takiej wizycie.

– Tak, oni są częścią nas – odpowiedział Boem.

Bali jest jak człowiek. Bali jest człowiekiem. Bali jest ludźmi, którzy tu żyją i tworzą tę niesamowitą, jedyną w swoim rodzaju kulturę. Najlepsza rozrywka Boema to oglądanie filmów. Tak jak ja i moja córka, i miliony ludzi w całym zachodnim świecie, uwielbia Avengersów. Ale uwielbianie Avengersów nie przeszkadza mu codziennie składać ofiar, uczestniczyć w rytuałach i wozić canang sari na przedniej szybie samochodu. Co więcej, myślę, że żyjąc tak blisko bogów Boem, o którym opowiem Wam jutro, patrzy na Avengersów całkiem inaczej niż cały zachodni świat. Bardzo mu tego zazdroszczę 🙂 Ale tak… po balijsku, pozytywnie.

Spotkania z Azją. Teme

Na Teme (czyt. Timi) wpadamy na Jalan Alor. I to dosłownie. Zachodzi nam drogę, co jednak robi bardzo uprzejmie i później stwierdzę, że też z niezwykłą gracją. Uśmiecha się szeroko i proponuje, żebyśmy zjadły kolację w restauracji jego szefa Noi. Oferują kuchnię tajską. Teme jest jednym z dziesiątek, jeśli nie setek naganiaczy zatrudnianych przez właścicieli tamtejszych restauracji i barów, aby przyciągali klientów. Naganiacze nie są jednak tylko od tego. Pełnią również rolę kelnerów. I to tak nadskakujących klientom, jak nigdzie indziej. Wiadomo – zadowolony klient wróci. A nawet poleci innym. Niezadowolony – przeciwnie.

Wiek Temego określam jako… nieokreślony. Jego ostre rysy twarzy i szczupła sylwetka utrudniają ocenę. Teme nie ma rodziny. Mieszka ze znajomymi. Trudno z nim zresztą porozmawiać. W restauracji jest bardzo zajęty. Wszędzie go pełno. Myje stoliki, ustawia krzesła, przyjmuje zamówienia. Nasze zapisuje bardzo uważnie. W tym tłumie gości łatwo o pomyłkę. Ta z kolei może go drogo kosztować.

Kiedy udaje mi się z nim chwilę porozmawiać, dowiaduję się, że pochodzi z Tajlandii. W Kuala Lumpur mieszka od 12 lat. Od dwóch pracuje u Noi. Jest bardzo zadowolony. Mówi, że tej pracy nie zamieniłby na inną. Dlaczego? Spotyka ludzi. Lubi Jalan Alor. Lubi ten tłum i swoją pracę. Cieszy się z każdego namówionego klienta i… to widać!

Sposób, w jaki nas obsługuje, jest szokujący. Biegając między ciasno ustawionymi stolikami, obsługując wraz z kolegą i koleżanką jeszcze od kilkunastu do kilkudziesięciu gości, i tak zauważy, że w naszych szklankach kończy się piwo i jak spod ziemi wyskoczy, żeby go dolać. Jego uwadze nie umknie żadna brakująca serwetka. Albo że postanowiłyśmy jeść krewetki rękami. W 10 sekund na naszym stoliku ląduje miska z wodą i plastrami cytryny. Nie tylko on jest tak niesamowity. Jego koleżanka stojąca za ladą zauważa, że z gorąca co chwila podnoszę włosy na karku, jakbym chciała je związać, wychodzi zza lady i podaje mi gumkę-recepturkę. Niesamowite!

 

Jedzenie u Noi jest pyszne. Teme wspaniały. Ale Jalan Alor jest baaardzo długa. Gdy po obfitej kolacji wędrujemy dalej, postanawiamy, że jutro spróbujemy czegoś innego. Niestety, następnego dnia tłum jest tak dziki, że nie sposób znaleźć kawałka wolnego stolika. Idziemy więc do Temego, licząc, że będzie nas pamiętał. Pamięta. U Noi tłum równie dziki, ale w 3 minuty nagle pojawia się dodatkowy stolik, a Teme, szczęśliwy, że ma kolejnych gości, którym będzie mógł wystawić rachunek, od którego ma prowizję, obsługuje nas z jeszcze większym poświęceniem niż dzień wcześniej. Dostaje napiwek. Dla takich właśnie chwil stara się każdego dnia.

Spotkania z Azją. Gary

Gary to moja pierwsza znajomość zawarta przez aplikację Showaround. Appka skupia ludzi z całego świata, którzy zarobkowo albo dla przyjemności oprowadzają innych po swoim mieście, wsi, kraju itd. Z doświadczenia wiem, że miejsca najlepiej poznaje się przez ludzi. I nie chciałam, żeby to było przypadkowe. Gary’ego wybrałam, bo miał dobre recenzje i oprowadzał za darmo. Nie żebym na to skąpiła. Po prostu uznałam, że jeśli ktoś robi coś takiego dla przyjemności, to po prostu to lubi 🙂 I miałam rację.

Gary, tak jak Ariff, ma żonę i troje dzieci, tyle że prawie dorosłych – najmłodszy syn ma 15 lat. Najstarsze dziecko – 23. Gary może być mniej więcej w moim wieku, choć wygląda młodziej, jak zresztą większość Azjatów. Żona Gary’ego, tak jak żona Ariffa, też nie pracuje. Kiedy go spotykamy, jest właśnie na urlopie w… Korei. Bo tam chłodniej. Faktycznie, Kuala Lumpur to jedno z najgorętszych miast w Azji.

Gary jest – jak mówi o sobie – chińskim Malezyjczykiem. Chińczykiem, którego już trzecie pokolenie mieszka w Malezji. Pracuje jako doradca inwestycyjny w dużej, międzynarodowej firmie. Żyje na całkiem innym poziomie niż Ariff. Dużo podróżuje. Dotychczas był w ponad 30 krajach świata. Właśnie wrócił z USA, a gdy ja wypoczywam na Bali, on już jest w Singapurze. Mieszka z rodziną w 200-metrowym mieszkaniu na dużym osiedlu w Kuala Lumpur. Jeździ nie Produą, tylko dużą, komfortową Toyotą Avanza.

Z Ariffem ma jeszcze coś wspólnego. W trakcie naszej wycieczki pokazuje nam na telefonie wycinek z gazety. Właściwie nie wycinek, tylko zdjęcie okładki biznesowego magazynu, na której jest on z kolegą – doradcy inwestycyjni. W środku – cały artykuł napisany z ich udziałem. Gratulujemy mu, wchodząc właśnie do przepięknej chińskiej świątyni Thean Hou, do której zabrał nas zaraz po tym, jak wspólnie wspięliśmy się po 272 schodach do hinduskiej świątyni Sri Mahamariamman niosąc po wiadrze z piaskiem służącym do jej renowacji.

Przed kolacją poprosiłyśmy go jeszcze, żeby pokazał nam Putra Raya, nowe centrum https://anitaodachowska.pl/wp-content/uploads/2023/11/anita-main-red-wb-1.jpgistracyjne stolicy Malezji, gdzie urzęduje premier kraju. „Nowe” to raczej określenie umowne, bo do Putra Raya https://anitaodachowska.pl/wp-content/uploads/2023/11/anita-main-red-wb-1.jpgistracja rządowa przeniosła się w 1999 roku. To ogromna dzielnica, pełna nie tylko biurowców, ale też mieszkań dla pracujących w nim urzędników. Putra Raya jedynie objeżdżamy samochodem, bo jest naprawdę wielkie, a zaczynamy robić się głodni. Ale mam okazję porozmawiać w tym czasie z Garym o tym i tamtym.

Dopytuję więc o to współistnienie narodowości, które tego dnia miałam okazję poznać poprzez świątynie. Malezja to Malajowie, Chińczycy i Hindusi. W procentach wygląda to mniej więcej tak: 54%, 25%, ok. 8%. Gary opowiada różne ciekawostki. Że rodowity Malezyjczyk z mocy prawa musi być muzułmaninem. Że Malezyjczycy, choć bardzo otwarci na świat i tolerancyjny, wcale nie są aż tak „święci” i też, jak to się dzieje w wielu innych krajach, nie wyłączając Polski, dyskryminują pozostałe dwie mniejszości. Dostają gorsze prace, zarabiają mniej. Widziałam to na lotnisku, kiedy wylądowałam. W utrzymaniu czystości pracują głównie Hindusi. Tak jak na lotniskach w Nowym Jorku Hindusi i czarni nie-Afroamerykanie.

Gary jest też w mniejszości, jeśli chodzi o religię. Jest chrześcijaninem. Z wyboru. Protestantem. Bo może. Tego nikt mu tutaj, w tym muzułmańskim kraju, nie zabrania…

Dzień kończymy kolacją na Jalan Alor, ulicy ze streetfoodem. Gary nie jada tam za często. Mówi, że to miejsce dla turystów. No cóż, my płacimy więc musi przecierpieć. Ale gdy na stół, cudem wyczarowany dla nas przez poznanego dzień wcześniej kelnera i naganiacza klientów Teme (Timi), wjeżdżają pyszne tajskie dania, zajada tak jak i my – ze smakiem i zachwytem. A Teme będzie bohaterem jutrzejszej historii 🙂