Barbieheimer. Premiery w jednym dniu mają sens

grafika głowna z filmu oppenheimer

Barbieheimer, czyli konflikt płci

Gdy „Barbie” i „Oppenheimer” miały swoje premiery, ja w pocie czoła pracowałam nad podcastem „Po tej stronie”. Nie miałam czasu ani na oglądanie najnowszych produkcji, ani nawet na porządny urlop. Ale koniec tego, pięćdziesiątego roku mojego życia już jest inny. Ja też jestem po premierze. Zbieram same dobre recenzje podcastu, pracuję nad jego kolejnymi odcinkami, kończę pisać książkę, a w międzyczasie… w przerwie świątecznej, która u mnie potrwa do przyszłego roku i czuję, że jest baaardzo zasłużona, nadrabiam zaległości. Takie jak „Barbieheimer” 😉

Barbieheimer – nadrabianie zaległości

Wczoraj, w pierwszy dzień świąt, dosłownie połknęłam, mimo że trwa trzy godziny, „Oppenheimera”, a dzisiaj – już na pełnym luzie po sprzątnięciu świątecznego bajzlu – „Barbie”. Dwa filmy, totalnie różne, ale… nie dla mnie. Jako miłośniczka filmu i maniaczka wyszukiwania zbieżności nawet w totalnie niezbieżnych tematach dostrzegłam to i owo, co te filmy pozwala ze sobą połączyć nie tylko w social mediowej warstwie nazewniczej. Tym czymś jest odwieczny konflikt płci, który w „Barbie” jest głównym i oczywistym motywem, ale w „Oppenheimerze” już nie. A jednak.

Płciowe ambicje

Scena w „Oppenheimerze”, w której Robert wraca do domu i zastaje Kitty pijaną, podczas gdy gdzieś w tle słyszymy płacz małego dziecka, jest niczym innym, jak pokazaniem różnicy między światem męskim a kobiecym. Robert pyta wtedy Kitty, czy nie powinna być właśnie z dzieckiem, na co w odpowiedzi dostaje sarkastyczną uwagę, że faktycznie, może powinna i widzi, jak żona chwyta za butelkę whisky i wychodzi z kuchni. Kitty jest ambitna, inteligentna. Nie wiemy, co prawda, jakie ma ambicje życiowe (przed Oppenheimerem była zamężna z oksfordzkim naukowcem, radiologiem Richardem Stewart-Harrisonem, jeszcze wcześniej – z komunistą Johnem Dulletem Juniorem, a jeszcze wcześniej – z muzykiem Frankiem Ramseyerem), ale wiemy, że jest biolożką i botaniczką. A więc nie jest to typowa „kura domowa” ani „żona mężowi”. 

Ta scena to jest ewidentny obraz tego, jak bardzo zmaskulinizowany był XX wiek, o czym przecież wszyscy doskonale wiemy. Co więcej, po tej scenie Kitty angażuje się w karierę męża, bo wie, że poślubiła geniusza. Świadomie przyjmuje rolę „żony mężowi” i „matki dzieciom”.

Płciowe rozterki

W „Barbie” scen, w których widzimy rozterki dotyczące głównie traktowania płci żeńskiej przez męską, ale też w pewnym stopniu męskiej przez żeńską, jest od metra. W zasadzie chyba nie ma sceny, która nie byłaby właśnie o tym. W idealnym Barbielandzie rządzą kobiety, które są pewne siebie i ociekają przekonaniem, że mogą wszystko i mogą być, kim zechcą. Jednocześnie z tym przekonaniem widz dostaje obrazki, takie jak branie prysznica, z którego nie leci woda, morskie fale, które są nieruchomym i twardym plastikiem czy widok stóp Barbie, która zrzuciła buty, nie dotykając piętą podłoża. To zresztą stanie się początkiem rewolucji w Barbielandzie.

W tym wszystkim jest też Ken, który w świecie Mattela stał się „dodatkiem” do Barbie – lalki, która opanowała umysły i żądze dziewczynek na całym świecie, ale… czegoś jej brakowało. Tym „czymś” był Ken. Odkąd się pojawił, Barbie i Ken mieli być nierozłączni. I tak ten świat postrzega właśnie on. To obraz idealnego świata zupełnie inny niż ten, w którym wychowali się nawet dzisiejsi trzydziestolatkowie. Świata, w którym to on wzdycha do niej i od jej spojrzenia uzależnia swoje dobre samopoczucie. Świata, w którym jej odmowa jest możliwa i faktycznie następuje, mimo że Ken jest Kenem wyraźnie wyróżniającym się wśród innych Kenów (w końcu to Ryan Gossling, hello!).

Make …, not war

Samych filmów jako filmów porównywać nie będę, bo to totalnie odmienne gatunki. Chociaż co do „gatunkowości” też można by dyskutować, bo ani „Oppenheimer” nie jest typowym filmem biograficznym, ani „Barbie” nie jest typową komedią, dramatem czy fantasy. Oba na pewno są filmami głęboko humanistycznymi, choć co do tematyki dzieli je ogromna przepaść. „Oppenheimer” opowiada o zaangażowaniu nauki i geniuszu naukowców do budowy narzędzi masowej zagłady. „Barbie” to historia o tym, jak ludzkość buduje, wmacnia i utrwala różnice i podziały – w tym przypadku międzypłciowe. 

Symboliczna, i to dla obu filmów, jest scena z „Barbie”, w której Kenowie, zmanipulowani przez liczne zaangażowane w odzyskanie „swojego” świata Barbie, walczą przeciwko sobie, by nagle zacząć tańczyć razem w zgodzie. Jest to coś absolutnie niemęskiego, totalnie wyjętego z naszej możliwości pojmowania i rozumienia „męskości”. Potem Ken, który niedługo przedtem odkrył moc patriarchatu, zaczyna płakać, bo bez Barbie, dla której został stworzony, czuje się nikim. A na koniec Barbie mówi mu coś w stylu, że jest „Kenenough”, co zresztą zobaczymy potem na jego kolorowej bluzie. 

Dlaczego ta scena jest według mnie symboliczna dla obu filmów? No, bo… proszę Was! Jaka kobieta będzie agresywna czy zacznie wojnę? Agresja to cecha męska. I są na to badania. Wśród agresorów, zabójców kobiety to zaledwie 10 procent, pozostałe 90 procent to mężczyźni[i]

W tym miejscu i na koniec warto jeszcze dodać dwa elementy tej mojej „Barbiehaimerowej” układanki. Pierwszy – rachityczny zarząd Mattela w „Barbie”, w którym nie ma ani jednej kobiety (przy okazji szacuneczek dla marki, która współtworzyła film i to zaakceptowała) i drugi – naukowy zespół Oppenheimera pracujący nad bombą atomową w Los Alamos, o udział w którym jedyna w nim kobieta musiała sama się „upomnieć”.


[i] Abramowicz D., Wojna nie jest kobietą. Agresja to męska rzecz, Zawsze Pomorze. Niezależny Portal Regionalny, online: https://www.zawszepomorze.pl/wojna-nie-jest-kobieta-agresja-meska-rzecz, dostęp: 26.12.2023

Co jest po tej stronie?

Z drżeniem wskazującego palca, łomotem serca i duszą na ramieniu kliknęłam i opublikowałam dzisiaj pierwszy odcinek podcastu „Po tej stronie”. Droga, jaką przeszłam do tego momentu była najkrótszą i najdłuższą jednocześnie drogą do jakiegokolwiek celu w moim życiu.

Continue reading

Jak zaczęłam pisać?

Bloga prowadzę od 2014 roku, ale wszystko się zaczęło, gdy w ósmej klasie napisałam wypracowanie na temat powieści Henryka Sienkiewicza „Krzyżacy”, które na szarą myszkę rzuciło światło reflektorów czujnej polonistki, ukryte w jej ogromnych okularach.

Continue reading

Rzeczpospolita Babska

kobiety wspierające kobiety krąg dłoni

SeksMISJA (i to tak dokładnie pisana) dokonuje się w naszym kraju każdego dnia. W małych dzielnicach wielkich metropolii. Na peryferiach dużych miast. W miastach i miasteczkach. Na wsiach. Dokonuje się drobnymi dłońmi z nienagannym manicurem

Continue reading

Urwana ścieżka życia

rower na polnej ścieżce

Macie swoje ulubione ścieżki? Takie, którymi lubicie chodzić czy jeździć do pracy, spacerować, biegać, przemierzać je rowerem… Jestem pewna, że każdy takie ma. Każda z tych ścieżek ma nas zaprowadzić do określonego celu… Takiego, jak my chcemy. A co, kiedy na scenę wkracza życie i mówi, że to jest już „droga bez przejazdu”?

15 km dla mózgu

Moja ulubiona ścieżka rowerowa ma około 15 km. To akurat taki dystans, który wiem, że pokonam w niecałą godzinę. Mniej więcej tyle, ile trzeba, żeby zrzucić balast całego dnia i oczyścić umysł. Aktywność fizyczna tym właśnie dla mnie jest – oprócz tego, że pomaga budować formę i się za szybko nie rozpaść, pomaga też poukładać sobie różne rzeczy (zwykle ich nadmiar) w głowie. Choć pomaga zawsze, to jednak na rowerze czuję to bardziej namacalnie. I doskonale już znam moment, w którym ten proces się zaczyna. Bo najpierw mam chaos i mętlik i zmęczenie, ale po 2-3 km, gdzieś między odświeżającym zapachem pasty do zębów w Dolinie Colgate a powodującym mocniejszy nacisk na pedały odorem Wzgórza Wysypiska Śmieci, wszystko puszcza. I jestem tylko ja i rower. I droga. I moje słabości. Albo przeciwnie – moja siła. 

Czasem wjeżdżam pod górkę tak lekko i łatwo, że nawet nie zmieniam biegu ani nie staję na pedałach. A czasem – mam wrażenie, że koła nie jadą, tylko się na nią wspinają, jak ja w górach. Są dni, kiedy mam wrażenie, że całą trasę pokonuję w jakimś szaleńczym tempie. A są i takie, kiedy wydaje mi się, że jadę w nieskończoność. Ale gdy po powrocie sprawdzam, co mi zmierzyła Strava, okazuje się, że to są różnice rzędu minuty. Minuty! Czy tak właśnie nie jest w życiu? Jednego dnia wszystko idzie jak z płatka, a innego – mamy wrażenie, że cały świat jest przeciwko nam.

W czasie takich rowerowych przejażdżek (i gdy się przebudzam koło 4:00 nad ranem) przychodzi mi do głowy najwięcej kreatywnych pomysłów. Kiedy w drodze powrotnej z ulgą i na wdechu opuszczam odór Wzgórza Wysypiska Śmieci i wjeżdżam w świeżość pasty do zębów w Dolinie Colgate, w głowie mam już nie tylko przerobiony cały dzień, ale też różne pomysły. Na artykuł na blogu. Na podcast. Na rozwiązanie trudnej sprawy, którego nie mogłam znaleźć. A czasem nawet na życie i to, co jeszcze chciałabym w nim osiągnąć.

Droga bez przejazdu

Bo chciałabym jeszcze bardzo wiele. Moje ADHD nie pozwala mi żyć inaczej. I chyba nie chciałabym. Nawet więcej – uważam, że odpoczynek jest bardzo potrzebny, ale trwonienie życia na nicnierobienie, bo „jestem zmęczony po pracy” to jest po prostu… trwonienie życia. A ono jest tak cenne, że czasami brak słów. 

Tydzień temu poznałam pewnego przemiłego, uśmiechniętego Niemca, który osiadł w Polsce dla swojej miłości. Byliśmy na Męskim Graniu w większym gronie znajomych i jak to na nie-koncercie, stojąc z piwem w ręku, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Rozmawialiśmy też o tym, o czym dzisiaj piszę. O życiu. Przyczynkiem była moja właśnie rozpoczęta pięćdziesiątka i to, jak się czuję i że chciałabym jeszcze jak najwięcej przeżyć. Arne, nieco starszy ode mnie, przytakiwał każdemu słowu – że dokładnie tak trzeba, bo życie jest krótkie i trzeba z niego wycisnąć maksa. Mniej więcej w środku imprezy zostałam zaproszona (bo inni byli już zaproszeni wcześniej) na inaugurację basenu, który Arne i Kamila niedawno skończyli. 

Cieszyli się tym, jak dzieci. Wspólnie roztaczaliśmy tamtego wieczoru wizje wspaniałej imprezy. Niedzielne pool party. To był piątek. Wieczorem w sobotę jeszcze dostałam potwierdzenie, o której start imprezy. W niedzielę rano wstałam i zanim jeszcze zaczęłam trening, ruszyłam do kuchni, żeby zrobić wielki gar chłodnika. Bo przecież nie pójdę na imprezę z gołymi rękami. W trakcie treningu dostałam telefon od przyjaciółki, ale nie usłyszałam. Po treningu odczytałam wiadomość: „Impreza odwołana. Później Ci wytłumaczę”. Zadzwoniłam od razu. Miałam w głowie różne scenariusze, ale absolutnie nie byłam gotowa na ten, o którym usłyszałam: „Arne nie żyje”.

Arne nie żyje. Arne nie żyje… Arne. Nie. Żyje. 

Jego ścieżka dobiegła końca. Przy basenie, którym tak się cieszył, stanął znak „droga bez przejazdu”. Tego wyczekiwanego dnia Arne po prostu się nie obudził. Jak widać, życie pisze nie tylko najlepsze, ale też najgorsze scenariusze, o czym sama nie raz się przekonałam na własnej skórze. Ale jednak to jest ŻYCIE. Jedno. Nasze. I nie ma nic gorszego niż je roztrwonić na nierozwijanie się, niedoświadczanie, nieszukanie nowych doznań, nieuczenie się nowych umiejętności, niepróbowanie nowych potraw, niepoznawanie nowych miejsc, niechodzenie nieprzetartymi ścieżkami i wiele innych „nie-”. To jak za życia trochę nie żyć. Wiem, choć niemal go nie znałam, wiem, że Arne przeżył swoje życie najpiękniej jak mógł, a przez to, jaki był, mocno wyrył się w sercach całej rodziny i przyjaciół. Nawet u mnie pozostawił ślad, choć znajomość była tak krótka. To taki człowiek, z którym od razu jest „po drodze”.

Póki jeszcze mogę…

I wrócił wątek drogi. Niektóre ścieżki wydeptujemy sobie sami. Są nasze. Oswojone. Przyjazne. Miłe dla oka. Ja mam wiele takich ścieżek – dróg, które lubię bardziej niż inne, mimo że jedne i drugie prowadzą do tego samego celu. Tych alternatywnych jakoś instynktownie unikam. Najczęściej dlatego, że są brzydsze albo prowadzą przez zatłoczone miejsca. Albo z czymś nieprzyjemnym mi się kojarzą. Zdarza mi się, oczywiście, żeby trochę pobudzić mój mózg, czasami je zmieniać, wychodząc z mojej strefy komfortu, jak to się dzisiaj popularnie mówi. Ale prędzej czy później wracam na te ulubione. Z ulgą, jakbym właśnie wracała po męczącej podróży do domu. 

Ale paradoksalnie – kiedy jestem gdzieś w podróży, unikam przetartych szlaków. Uwielbiam iść w plener bez mapy i zgubić się w jakiejś uliczce, a potem szukać drogi. W takich właśnie momentach odkrywa się to, co najlepsze w miejscach, których nie znamy. Bo musimy je poznać, musimy się rozejrzeć, czasem cofnąć, czasem znowu zbłądzić, przyjrzeć się drogom, które pokazuje nawigacja, a niekiedy zwyczajnie zapytać ludzi, którzy tam mieszkają lub właśnie nas mijają w górach czy na jakimś bezdrożu.

Podobnie jak w podróżach mam w życiu – niespecjalnie lubię chodzić utartymi ścieżkami. Wolę coś sama odkrywać, nawet popełniając błędy i gubiąc się, niż pójść ścieżką, którą ktoś mi wskaże. Wolę sama nauczyć się czegoś w praktyce, niż kiedy ktoś ma mnie tego nauczyć w teorii. Bo doświadczanie i próbowanie to najlepsze formy nauki, jakie znam. Doświadczanie i szukanie nowych doświadczeń, doznań, emocji to esencja życia. 

I mam tego głód tak wielki, że kiedy nawet wydaje mi się, że jest już za bardzo pod górkę i może powinnam już sobie dać odpocząć, że może wystarczy mi tego wiecznego zachłystywania się życiem, że jestem zmęczona, to jednak i tak, jadąc pod tę górkę staję na pedałach, żeby szybciej zobaczyć, co jest z jej drugiej strony. I cieszyć się tym, cokolwiek to będzie, póki jeszcze mogę… Bo przecież pewnego dnia także na mojej i na każdej drodze stanie ten właśnie znak. Droga bez przejazdu…

Post Scriptum

Dziś rodzina i przyjaciele pożegnali Arnego. Wczoraj wieczorem rozmawialiśmy o nim i o tym moim felietonie przez telefon. Kochani, jeszcze raz ściskam Was mocno i jestem pewna, że prędzej czy później, jak zawsze, okaże się, że nawet ta bezsensowna śmierć była PO COŚ <3, chociaż dzisiaj wydaje nam się tak absurdalna.

Niemęskie Granie

koncert Żywiec Męskie Granie

Możliwe, że za ten wpis zostanę ukamienowana, ale nie mogę się powstrzymać. Męskie Granie to nic więcej, jak doskonale pomyślana i zorganizowana machina marketingowa marki Żywiec, z której najlepsze są płyty. Same koncerty to nic więcej, jak kolejny letni piknik i festiwal foodtrucków, tyle że z muzyką na żywo w tle. I to dosłownie w tle, bo jeśli na koncercie da się rozmawiać bez podnoszenia głosu, trudno o koncercie mówić.

Pierwszy i ostatni raz

Męskie Granie jest doskonałym przykładem tego, jak zbudować potrzebę i ją wykorzystać, żeby sprzedawać jak najwięcej. Ludzie czekają na coroczny hymn, dyskutują „zachwyca/nie zachwyca”. Kupują kolejne płyty – czasem lepsze, czasem gorsze. Dla wielu być na koncercie, zwłaszcza finałowym, to jedno z marzeń do spełnienia. A wielu jest takich, dla których to coroczne letnie must have czy raczej must be, jeśli chodzi o imprezy muzyczne. Tylko czy Męskie Granie faktycznie jest imprezą muzyczną? Byłam w piątek we Wrocławiu. Pierwszy raz w życiu i jako ktoś, kto kocha muzykę i potrafi docenić dobry koncert, zwłaszcza na żywo, już wiem, że był to mój pierwszy i ostatni raz.

Wykreowana potrzeba

Nie będę recenzować koncertów, bo nie o tym ma być ten wpis. Na pewno fajnie, że na tzw. scenie Ż (dla niezorientowanych mniejszej) mogą zaprezentować się szerszej publiczności młodzi artyści, jeszcze nie tak popularni jak muzyczni seniorzy czy juniorzy. I fajnie, że co roku powstaje utwór wiodący, tzw. hymn Męskiego Grania. Fajnie też, że są wydawane płyty, bo dobrych zbiorówek dobrych polskich wykonawców zawsze miło posłuchać. 

Żywiec stworzył machinę marketingową, która z jednej strony promuje markę, z drugiej – napędzana jest już mniej przez markę, a bardziej przez potrzebę, która została przez nią wykreowana. 

Muzyka w tle

Ta potrzeba rośnie w ludziach, również takich jak ja, dzięki świetnemu pomysłowi marketingowemu. Wiadomo, że w sprzedaży jedną z najlepszych metod jest podarowanie klientom emocji. A muzyka jest jednym z najlepszych generatorów emocji. Dlatego i ja co roku mówiłam sobie, że chciałabym być na Męskim Graniu. No i wreszcie byłam. I co zobaczyłam? 

Pierwsze wrażenie było całkiem przyjemne. Ludzie w bardzo różnym wieku, często całe rodziny, nawet z zupełnie małymi dziećmi w wózkach, wielu fajnie poubieranych, wielu ładnych, więc było na co popatrzeć. Siedzą na dostępnych (jeśli się odpowiednio wcześniej przyszło) leżakach, ławkach, krzesłach, huśtawkach, na kocach, kurtkach, bluzach czy po prostu na gołej trawie. Popijają piwo, wodę, czasem coś jedzą. Rozmawiają, śmieją się, niektórzy śpiewają, bo w tle tego wszystkiego leci muzyka na żywo. „W tle” to moje słowo-klucz.

Męskie Granie vs. Miejski Piknik

Bo oczywiście, mogłabym pójść pod jedną czy drugą scenę, jak całkiem spory tłum tych, którzy przyszli przede wszystkim dla muzyki. I być może wówczas poczułabym atmosferę koncertu czy muzycznego festiwalu, choć wcale nie jestem tego taka pewna. Niestety, mój kręgosłup nie wytrzymuje takiego wielogodzinnego stania, więc wolałam siedzieć lub przechadzać się nieco dalej (choć wcale nie tak daleko), gdzie jednak muzyka już mieszała się z rozmowami, wybuchami śmiechu, dymem papierosów i marihuany, której było wokół tyle, że można było się ujarać samymi oparami. I mieszała się ta muzyka z coraz bardziej gęstniejącą atmosferą, przypominającą coraz mniej koncert, a coraz bardziej festyn czy piknik organizowany latem w niemal każdej wsi, mieście i miasteczku w kraju. Na tych imprezach zwykle jest też jakaś muzyka na żywo, często są foodtrucki lub jakaś inna gastronomia, są też kolejki do toalet i pijani imprezowicze. A jak wójta czy burmistrza stać, to nawet całkiem niezłych artystów opłaci. 

Różnice są trzy:

  1. na Męskim Graniu gra więcej artystów
  2. na Męskim Graniu jest większa frekwencja
  3. zasadnicza różnica – za wejście na piknik czy festyn, w odróżnieniu od Męskiego Grania, nie trzeba płacić. 

Bilet na jeden dzień to koszt 239 zł, a na dwudniowe granie – 419 zł. Suma rośnie, jeśli wybieramy się w parze czy rodzinnie. Rośnie jeszcze bardziej, jeśli musimy skorzystać z noclegu. Jeszcze bardziej – jeśli będziemy głodni albo spragnieni. Za piwo trzeba zapłacić 16 zł, a za jedzenie dwu-, a nawet kilkakrotnie więcej. I żeby było jasne – kiedy jestem na dobrym koncercie, nie ma znaczenia, ile zapłaciłam za bilet i ile wydam dodatkowo. Ale trasa Męskiego Grania to nie jest koncert. To piknik. Festyn. Okazja do spotkania z przyjaciółmi i znajomymi. I powtarzam – świetna machina marketingowa, a jeszcze dodam, że również naprawdę doskonale zorganizowana.

Puenta, czyli Niemęskie Granie

Męskie Granie, mimo wielu wad, ma też jedną zaletę. Mianowicie jest doskonałym pretekstem, aby spotkać się przyjaciółmi i z znajomymi. Tylko czy do takich spotkań potrzebny jest pretekst? Szczerze mówiąc, wolałabym te pieniądze wydać niemęsko, a bardzo damsko – idąc z przyjaciółmi do dobrej restauracji. Jest nawet całkiem spora szansa, że nie tylko wydałabym tych pieniędzy mniej, ale też zyskałabym znacznie więcej. Zarówno emocji, jak i wspomnień. 

PS No, dobra, jeszcze jedna zaleta Męskiego Grania – dzięki wykreowanej powszechnie potrzebie bycia tam, łatwiej niż we własnym mieście spotkać na tej imprezie przyjaciółkę, z którą bezskutecznie próbujesz umówić się od dwóch lat. Ale na tym koniec zalet.

Kurs kursowania przez życie. Bezpłatny e-book

Codziennie w mediach społecznościowych wyświetlają mi się propozycje kursów tego, kursów tamtego, webinarów o tym, jak sprzedawać nie mając co sprzedawać, jak zostać milionerem dzięki sztucznej inteligencji, jak w trzy miesiące zrzucić 10 kilo, jak pisać skuteczne posty do social mediów, jak się modnie ubierać, jak ładnie mówić, jak pisać książki, jak czytać 10 książek w tygodniu, czego nie jeść, żeby schudnąć, co jeść, żeby przytyć, jak spać, chodzić, siedzieć, leżeć, sikać, uprawiać seks… I myślę sobie… że Internet i media społecznościowe uczyniły z nas nieoczekiwanie społeczeństwo domorosłych ekspertów z jednej strony i społeczeństwo pozornie inteligentnych debili z drugiej, którzy za takie rady, szkolenia i kursy są w stanie nawet płacić.

Fake it ‘till you make it!

Ta pierwsza grupa też jest zróżnicowana, bo nie chcę generalizować i od razu powiem, że jest w niej wiele osób wartościowych, które naprawdę osiągnęły sukces w swojej dziedzinie i mogą oraz chcą się podzielić z innymi swoją wiedzą, doświadczeniem, pomysłami. Chociaż prawda jest taka, że prawdziwa wiedza i doświadczenie nie musi się lansować w internetach. 

Ale… mimo wszystko, oddajmy tym internetowym, że faktycznie TO COŚ mają. Poznacie ich po tym, że albo udostępniają swoje treści bezpłatnie, albo – jeśli zbudowali markę osobistą i ogromne zasięgi, to ludzie płacą im po prostu za tę markę i za wiedzę, która nie jest powszechna. Ale cała pozostała reszta – nie ma się co oszukiwać – robi to, bo po prostu chce osiągnąć korzyści finansowe, najczęściej nie będąc ekspertem wcale albo będąc nim tylko we własnym mniemaniu.

A że Internet i media społecznościowe przyjmą dzisiaj wszystko, poza nagością i ściśle określonymi niedozwolonymi treściami, to YOLO! Publikują jak opętani wierząc w zasadę „fake it, ‘till you make it”, czyli „udawaj, że się uda [aż się uda]”. To angielski aforyzm, który opisuje sytuację, w której ktoś udający pewność siebie, posiadanie kompetencji i regularnie to manifestujący (czy też dzisiaj upubliczniający, bo aforyzm jest starszy niż ja, na pewno sprzed 1973 roku[i]) tę swoją „wiedzę”, „doświadczenie” i „kompetencje”, może realizować swoje cele.

Fake it!

„30 dni do bikini”? Proszę bardzo! Jedyne 49,99 zł. 

„5 tygodni do zapięcia guzika od spodni”? Nie ma sprawy! Tylko 5 zł za jeden tydzień. 

„3 miesiące i będziesz liczył pierwsze tysiące”. Kupuj szybko. Dzisiaj za jedyne 199,99 zł. 

„Jak zarabiać na życie leżąc na plaży w San Pedro?” Już dziś zapisz się na bezpłatny webinar.

„W dwie godziny pokażę Ci, jak zapewnić dobrobyt Twój i Twojej rodziny”. Pobierz e-booka. Tylko dwie godziny czytania! Dziś w promocyjnej cenie 39 zł. Cena regularna 339 zł. Nie przegap takiej okazji!

„Co jeść na płaski brzuch? 105 porad eksperta”. Zapisz się do newslettera, a otrzymasz bezpłatnego e-booka.

Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Obserwuję to wszystko od pewnego czasu, a im bardziej obserwuję, tym bardziej, rzecz jasna – dzięki ciasteczkom – jestem atakowana podobnymi reklamami, postami sponsorowanymi, linkami sponsorowanymi w Google i pewnie na wiele innych sposobów, których nie zauważam, bo w niektórych miejscach w sieci mnie po prostu nie ma albo patrząc na ekran skupiam się na czymś innym.

Untill you make it!

I zastanawiam się, czy jest tak, dlatego że staliśmy się społeczeństwem, które zna się dosłownie na wszystkim, czy przeciwnie – nie znamy się kompletnie na niczym, nie mamy własnego zdania na żaden temat i do niczego nie potrafimy dojść sami bez tutoriali, tipów, kursów, poradników, podpowiedzi „ekspertów” i stąd właśnie taki ich ogromny wysyp. Bo w końcu to popyt napędza podaż. Czy może nie?

Czy może jest jeszcze gorzej, czyli ktoś się czegoś nauczył, ma tupet/parcie na szkło/żądzę pieniądza, więc wywołuje potrzebę i wmawia innym, że to jest też ich potrzeba, którą koniecznie muszą zaspokoić? Za jedyne 9,99 zł!

Czy może po prostu jeszcze bardziej cynicznie – taki jeden czy taka jedna sprawdza, czego ludzie najczęściej szukają w wyszukiwarkach i – tadam! – ogłasza, że ma rozwiązanie Twojego problemu!

Miejsce w szeregu

Żeby było jasne – nie mam nic przeciwko tipom, poradom, a nawet sama nie raz brałam udział w kursach, webinarach, szkoleniach i przez całe życie chętnie korzystam z wiedzy i doświadczenia osób, które w jakiejś dziedzinie są mądrzejsze ode mnie. Ale znam swoje miejsce w szeregu.

I chociaż napisałam w życiu tysiące artykułów na przeróżne tematy, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, jak dobry był mój warsztat dziennikarski, jak dobre miałam tzw. dziennikarskie pióro, ile naprawdę świetnych artykułów (ale też dziennikarzy) wyszło spod mojej ręki i jak dużą mam wiedzę na ten temat, to nigdy nie przyszło mi do głowy napisać o tym płatnego e-booka czy organizować kurs online za 29,99 zł. Dlaczego? Dlatego że wiem, że są lepsi i mądrzejsi ode mnie (włącznie z tymi dziennikarzami, którzy wyszli spod mojej ręki). I to oni mają prawo dzielić się tak wiedzą, a nie ja. 

Dokładnie tak samo jest z copywritingiem, w którym jak widzę artykuły czy posty, które wiem, że są wygenerowane przez sztuczną inteligencję i nawet niemuśnięte ludzką ręką, to też widzę swoją przewagę. Bo dla mnie AI, którą – żeby nie było – jestem równie mocno zafascynowana jak większość światłego świata i z której też korzystam, to jednak tylko narzędzie pomocnicze, researcher, który jest o niebo szybszy niż ja, ale który nie widzi niuansów, nie zadaje dodatkowych pytań, pisze w punktach, nie bawi się w grę słów, nie wgryza się w marki i ich produkty, nie „czuje klimatu” i nie wymyśla kreatywnych tytułów. 

A jednak – chociaż wiem, jak pracuję, jakie mam doświadczenie i świadomie widzę siebie w porównaniu z innymi, też nie odważyłabym się „sprzedawać” tej wiedzy i doświadczenia innym. Nie dlatego, że nie chcę się tym dzielić, bo to jakaś „wiedza tajemna”. Ale dlatego, że są w tym też lepsi ode mnie i dlatego, że dobry copywriter wie, że choć pisanie to umiejętność, którą można sobie wyćwiczyć, to jednak pisanie z tak zwanym polotem, wszechstronność tematyczna, zanurzanie się w temacie, zatapianie w języku, gry słowne, niedopowiedzenia czy przeciwnie – dopowiedzenia jest darem, talentem. I tego absolutnie nie da się wyćwiczyć ani wyuczyć. Tak jak ja nigdy nie będę dobrym matematykiem, tak też ktoś, kto nie ma wrodzonego daru pisania i słuchu do języka, nigdy nie będzie dobrym autorem tekstów. Dla mnie to bezdyskusyjne.

Kto mi kupi kawę? ☕️ 

Ale, moi drodzy, w końcu fake it, ‘till you make it! Jest więc coś, co i ja, mogę i nawet chcę Wam sprzedać, bo ja też, na tej fali samozwańczych ekspertów od różnych rzeczy, mam ochotę podzielić się z kimś swoją wiedzą i doświadczeniem. I oczywiście na tym zarobić! Oferuję Wam zatem kurs kursowania przez życie. To bezpłatny e-book, który zamierzam napisać wspólnie z Wami – Wy będziecie mi zadawać życiowe pytania, prosić o porady, tipy itp., a ja poszukując odpowiedzi i zapisując je, będę tworzyć ten wyjątkowy poradnik. Skoro bezpłatny, to jak na tym zarobię? To proste. Zbierając od Was pytania będę gromadzić Wasze dane, np. adresy mailowe, i albo od razu, albo po jakimś czasie wykorzystam je, oferując Wam coś absolutnie wyjątkowego, wykreuję potrzebę, która będzie też Waszą potrzebą, tak wielką, że obojętnie, czy 9,99 zł, czy 599 zł, ale będziecie chcieli zapłacić za tej potrzeby zaspokojenie.

Oczywiście, to żart. Nie zamierzam pisać żadnego poradnika, zwłaszcza o życiu i kursowaniu przez nie, bo absolutnie nie czuję się kompetentna. Chociaż na tym blogu zdarzyło mi się napisać trochę zaobserwowanych i doświadczonych prawd o życiu. Na przykłada taką, że jest tylko jedno albo taką, że nikt naszego życia nie przeżyje za nas, więc jebać ich oceny i opinie… Włącznie z tą moją oceną i opinią na temat samozwańczych ekspertów 😅 

Ale pisząc ten felieton, miałam naprawdę niezły fun. A jeśli Wy też, to może faktycznie zechcecie kupić mi kawę (tak robią przeróżni eksperci, więc się uczę 😎). Specjalnie przeszłam całą procedurę na buycoffe.to, gdzie nie można wpisać daty ważności dowodu osobistego, tylko trzeba się przeklikać przez wszystkie lata od urodzenia, więc doceńcie to, że musiałam wyklikać aż 50 lat!  🤣

Poniżej link do kawy. To oczywiście też dla żartu. Najlepsza kawa to ta wypijana z przyjaciółmi w kawiarni albo z Olą w domu, z ekspresu kupionego wiele lat temu z dotacji na założenie firmy Fabryka Słowa, którą mam szczęście prowadzić do dzisiaj.

Ale no… słowo się rzekło, więc link jest https://buycoffee.to/anitaodachowska Need coffee ☕️ 🤣🤣🤣


[i] Źródło: https://en.wikipedia.org/wiki/Fake_it_till_you_make_it (dostęp: 9.08.2023)

Podróż wysokoprocentowa

Uważaj, czego sobie życzysz, bo jeszcze się spełni… Gdybym w piątek wiedziała, jak będzie wyglądał mój poniedziałek, pewne słowa nigdy nie wyszłyby z moich ust. A teraz siedzę na walizce w pociągu relacji Poznań Główny – Bielsko-Biała i wykorzystuję resztki baterii laptopa, żeby podładować telefon i opisać moje spełnione życzenie. A zaczęło się od tego, że losowałam ze Słowomatu słowa do podcastu…

Uważaj, czego sobie życzysz

Powiedziałam, że scenariusz będę pisać w pociągu wracając z Warszawy z koncertu p!nk i że liczę na ciekawe przygody, żeby móc Wam o nich opowiedzieć. Voila! Mówisz i masz. Moja przyjaciółka Ania, z którą tam pojechałam jej służbówką, musiała zostać, więc ochoczo zaplanowałam sobie podróż powrotną komunikacją publiczną. I to był błąd. Trzeba było pojechać i wrócić samej swoim starym Peugeotem 🤦‍♀️

Pociąg Warszawa Gdańska – Berlin Hauptbanhof, do którego wsiadałam na samym początku drogi, spóźnił się, kilka minut. A w PKP stracone minuty w jakiś cudowny sposób nabierają dodatkowej wartości procentowej, jakby ktoś do nich wsypał drożdży. I fermentują nabierając mocy całkowitego wypaczania ludzkich planów. 

Zatem przez całą drogę w tym pociągu czas mojej podróży stawał się coraz bardziej wysokoprocentowy. Ale że miałam spory (przynajmniej tak mi się wydawało, gdy planowałam powrót z Warszawy) zapas tego czasu na przesiadkę na pociąg Poznań Główny – Wrocław Główny, nie panikowałam. Zaczęłam, kiedy dojeżdżałam już do Poznania, bo przyznam, że całe wieki nie jeździłam kolejami dalekobieżnymi, więc nie wliczyłam tego ślimaczego tempa, jakiego pociągi „nabierają” tuż przed samym dworcem. Zupełnie, jakby nagle odechciewało im się tam zaparkować. Stałam w korytarzu z walizką i plecakiem, a przed moimi oczami jak w slow motion przesuwał się ten charakterystyczny budynek przed każdą stacją kolejową, na którym po raz pierwszy widzi się, co to za stacja. Poznań Główny. Wreszcie! Wysiadłam i zaczęłam pędzić na drugi pociąg. I tu zaczęły się przygody, których przecież sama sobie zażyczyłam – raz decydując się na podróż komunikacją publiczną, a drugi raz – wypowiadając życzenie na temat przygód… 😅🤣

Poznański mind-fuck

Na stacji Poznań Główny nigdy nie byłam, choć nie raz jako dziecko i w młodości przejeżdżałam. Dlatego nie miałam najmniejszego pojęcia, że to jest taki dworzec typu dwa w jednym. I Główny wcale nie jest główny, bo główniejszy jest Poznań Zachodni, który wychodzi prawie bezpośrednio na Targi Poznańskie. Ma więcej peronów, w miarę porządne kasy i nawet McDonalda, a wiadomo, że na każdym szanującym się dworcu jest McDonald. W Warszawie Gdańskiej na przykład nie ma.

No więc ja w tym pędzie poleciałam w pierwszą stronę, na której widziałam, że stał jakiś pociąg, i niestety, to był błąd. Bo nagle znalazłam się na dworcu Poznań Zachodni i przez dłuższą chwilę miałam niezły mind-fuck, bo przecież widziałam wyraźnie, gdzie wysiadam i był to na sto procent Poznań Główny. Zanim się zorientowałam, o co chodzi w tej łamigłówce, mój pociąg zdążył już odjechać. A więc ahoj, przygodo! 😎

Czas na kolejne procenty

W przejściu między peronami spotkałam miłą konduktorkę z poprzedniego pociągu, która powiedziała, że w takiej sytuacji muszą zaakceptować mój bilet w kolejnym pociągu, tylko że… tam nie ma miejsc. Doradziła jednak, żeby pójść do kasy na dworcu Poznań Zachodni (mówiłam, że jest główniejszy?) i dopytać. Kolejna miła pani w kasie powiedziała, że nie ma miejsc, ale że na pewno do pociągu wejdę i może się znajdzie jakieś wolne miejsce. 40 minut czekania wykorzystałam na powiadomienie rodziny i przyjaciół oraz wysuszenie się, bo po tym bieganiu z obciążeniem i po niejednych schodach w trzydziestostopniowym upale między dwoma poznańskimi dworcami, które są właściwie jednym poznańskim dworcem, ale ktoś, kto trafia tutaj po raz pierwszy, nie może tego wiedzieć, byłam mokra jak po ostrym treningu. Udało mi się też opisać moje przygody na Instagramie, bo musiałam z siebie to jakoś wypuścić! Oznaczyłam oczywiście PKP Intercity, które nawet wszystkie relacje obejrzało, ale pewnie z miną tej małpki, co wie, ale udaje, że nie wie 🙈🙉🙊

PKP oglądając relacje podróżnych pokazujących ich wszystkie fackupy

Jak można się domyślać, pociąg Nie Wiem Skąd do Bielska-Białej też się opóźnił, i to jakieś ponad 10 minut, co spowodowało, że nagle nie byłam sama ze swoim problemem. Kilka osób, mimo że wsiadały w Poznaniu, ma też kolejne przesiadki i konduktor, który też był bardzo miły, robił zdjęcia ich biletów, żeby wysłać kierownikowi, żeby kierownik sprawdził, co da się zrobić. Ale nie mógł obiecać, że coś się da. I tak oto siedzę na podłodze, znaczy na mojej walizce i piszę ten artykuł…

________________________________________________________________________________________________

Podróż wysokoprocentowa

Kończę artykuł już w domu. Ponad godzinę później niż planowałam dotarłam wreszcie do Wrocławia. Do wyboru miałam czekać kolejną ponad godzinę na szynobus, na który bilet kupiłam planując podróż albo przemóc się i pójść na busa PWHD czy HWDP, jak zwał, tak zwał, chociaż dzisiaj to jestem bardziej w opcji „huj [błąd celowy] w dupę przewoźnikom”. Pragnąc ze wszystkich sił znaleźć już się w domu, wejść pod prysznic i zmyć z siebie ten brud publicznej komunikacji, wybrałam wersję hardcore, czyli ponadgodzinną podróż busem (bez klimy, co wiedziałam od mojego dziecka, które jako młodzież często podróżuje w ten sposób), a upał się nie zmniejszał. Nie miałam ze sobą gotówki, do czego jeszcze wrócę, więc musiałam jeszcze cofnąć się do dworcowego bankomatu, żeby ją wypłacić. Nadal pędziłam, ale tym razem wiedziałam, że zdążę. Co by nie powiedzieć o tych busach PWHD-HWDP, w przeciwieństwie do PKP są punktualne. Ale to jedna z dwóch dobrych rzeczy, jakie można o nich powiedzieć. Druga to taka, że w ogóle jeżdżą i są dostępne niemal co godzina.

Zapuszkowani za kasę

Sama podróż takim busikiem w ponad trzydziestostopniowym to już jest inna bajka. A raczej to nie bajka. To dość ekstremalne doświadczenie. Nie ma się co dziwić, że ludzie płacą, żeby je przeżyć. W końcu nawet milionerzy płacą gruby hajs za możliwość zanurkowania w kapsułce po antybiotyku, żeby zobaczyć wrak Titanica. Więc można powiedzieć, że te busy PWHD to jest taki Ocean Gate Titan polskiego transportu publicznego. I koniec takiej podróży jest równie niepewny, a i widoki niezgorsze. 

Wyczytałam dzisiaj przy drzwiach tego busa, że może on pomieścić 20 osób siedzących i 13 (!) osób stojących (chyba w bagażniku!!!). Ja usiadłam na jednym z trzech ostatnich miejsc siedzących. Ci, którzy weszli po mnie albo dołączyli do tej wyprawy śmiałków później, mieli więcej szczęścia, bo mogli doświadczyć większego ekstremum – jazdy busem bez klimy w upale i w tłoku. Warte każdych pieniędzy! Zwłaszcza, że ludzki kręgosłup nie jest przystosowany do siedzenia, a w dodatku oni mogli się obracać we wszystkie strony i podziwiać wszystkie krajobrazy. 

Natomiast jedno doświadczenie wszyscy mieliśmy wspólne – pławienie się w niepowtarzalnych wyziewach potu i osobistych zapaszków każdego z nas, które wypełniły nieklimatyzowanego busa, wypchanego ludźmi niczym ich własny sos zalewa sardynki w puszce, na której czytamy „sardynki w sosie własnym”. Aaa i jeszcze hit! Żeby wysiąść wcześniej siedząc gdzieś z tyłu, trzeba w takim busie odwalić niezły dirty dancing! Czy to nie wspaniałe doświadczenie?!

Gdzie są nasi rzecznicy?

Dla mnie wspaniałe, bo wiem, że już nigdy go nie powtórzę i że mój stary Peugeot stał się dla mnie z powrotem bardzo cenny. Bo daje mi wolność i niezależność od takich absurdalnych sytuacji, jakich byłam świadkiem. Najgorsze, że ludzie się na to godzą, bo nie mają innego wyjścia. 

Ale, ludzie! Przecież to powinno podlegać jakimś przepisom! Rzecznik praw człowieka i rzecznik praw konsumentów powinni odbyć jakieś konsylium w sprawie komunikacji publicznej i prywatnej. Żeby w XXI wieku nie można było sobie zaplanować podróży pociągami, które są nowocześniejsze niż Twoje auto? Żeby konduktorka w tym nowoczesnym pociągu mówiła Ci bez cienia wstydu (wiedząc, że spędzisz w nim ponad dwie godziny i że czekałaś na niego w upale, bo się spóźnił), że klima nie działa (chuj, że jest 35 stopni i ludziom się wszystkie białka zaczynają ścinać)? Żeby trzeba było jeździć w upale busami bez klimatyzacji, którym trzeba mimo wszystko oddać, że dobrze, że są, bo pociągi i szynobusy nie jeżdżą tak często… Albo żeby były dwa dworce w jednym i nikt w żadnej informacji, gdy kupujesz bilety, nie zająknął się, żeby zwrócić na to uwagę? Wiem, że setki tysięcy ludzi tak podróżują na co dzień. Ale ja jestem w totalnym szoku.

Zdarzyło mi się kilkakrotnie korzystać z pociągów we Włoszech – w kraju, który – wydawałoby się – ma znacznie bardziej wyjebane podejście do punktualności, a dopo i dolce far niente to ich creda narodowe. Ale nigdy nie zdarzyło mi się tam żadne opóźnienie.

Gdzie są nasi rzecznicy? To przecież jest jakiś skrajny absurd, że mimo że opóźnienia polskich pociągów są regularnym tematem memów, żartów i narzekań, nikt nie zrobi z tym jakiegoś systemowego porządku. W kraju, w którym niby władza dba o obywatela, ten obywatel, żeby się przemieszczać, jeśli nie ma własnego samochodu albo akurat nie może z niego skorzystać, jest narażony nie tylko na to, że znajdzie się na dzień czy dwa w czymś w rodzaju Latającego Cyrku Monty Pythona, ale jeszcze na ekstremalne przeżycia, które opisałam, jak opisałam jedynie z powodu wrodzonego sarkazmu. Bo nie ma się co oszukiwać, że to chujnia straszna. I człowiek wysiada z takiego busa z ulgą, ale też z przemożną potrzebą przeżycia jakiegoś natychmiastowego katharsis, żeby ten cały syf z siebie strzepnąć. Nikt mi nie powie, że to jest normalne i tak powinno być.

Post scriptum

Na koniec ciekawostka i coś całkiem pozytywnego. W tę podróż wyjechałam bez portfela, w którym były dokumenty i karty płatnicze. Byłam tak skupiona na tym, żeby zabrać bilet na koncert P!nk, który był w formie papierowej, bo był moim urodzinowym prezentem, i laptopa, bo chciałam pracować w drodze powrotnej, że nie skupiłam się na wrzuceniu do plecaka portfela. Inna sprawa, że tuż przed wyjazdem przerzuciłam go na szybko do innej torebki, a każda kobieta wie, jakie to może mieć konsekwencje… W każdym razie udało mi się przejechać kawał Polski bez gotówki i fizycznych dokumentów, mimo że w pierwszym pociągu musiałam pokazać dowód. Udało mi się zrobić coś, co uważam, że powinno być normą. Żyjemy w czasach, gdy wszystko przechodzi w świat wirtualny, a sztuczna inteligencja naprawdę zaczyna wyręczać człowieka. I ja będę się trzymać określenia, że „wyręcza”, czyli pomaga, wspiera, oszczędza czas, podpowiada, a nie „zastępuje”. Może by tak poprosić AI o to, żeby zaplanowała polski transport publiczny tak, żeby był punktualny i przyjazny dla pasażerów, a jednocześnie poprosić rzeczników, żeby wyeliminowali takie absurdy jak puszki wiozące ludzi jak sardynki, choć przyznam, że wożą faktycznie tanio…

50 lat czy to dużo?

dziewczyna na polu golfowym w czapce z daszkiem i rękawiczce do golfa

Tytułowa fraza „50 lat czy to dużo”, wpisana w wyszukiwarkę Google, pokazuje ponad 60 milionów wyników! Temat osiągania tego wieku najwyraźniej mocno nurtuje sporą część ludzi na świecie. Czy 50 to dużo? Czy mało? Dziś, z okazji wkroczenia przeze mnie 4 lipca w tę część mojej własnej osi czasu, postanowiłam go bardziej zgłębić.

Niedawno, również z powyższej okazji, robiłam przegląd archiwum moich zdjęć. Wśród nich znalazłam fotkę mojej mamy z małą, mającą zaledwie kilka dni Olą. Mama wygląda na tym zdjęciu jak babcia, czyli prawidłowo, bo w końcu trzyma na nim swoją wnuczkę. Ale jak Ola, która zobaczyła to zdjęcie, zapytała mnie, ile babcia miała wtedy lat, i zaczęłam liczyć, to okazało się, że była rok młodsza ode mnie teraźniejszej. I to był szok dla nas obu.

Kiedyś ludzie starzeli się inaczej

Weźmy takiego Stefana Karwowskiego z kultowego serialu „Czterdziestolatek”. Przecież nie tylko wtedy, gdy oglądałam go jako dziecko, ale i teraz – gdy patrzę na wizerunek tej postaci jako osoba starsza od niej o dziesięć lat – on tam po prostu wygląda staro. Może Magda, jego żona, nieco lepiej, ale mimo wszystko – ubiór, fryzura, sposób bycia, życia i ogólnie wszystko, na co patrzymy, sprawia, że nawet z perspektywy pięćdziesięciolatki nadal patrzę na nich jak na ludzi starszych.

W czasach peerelu, ale też jeszcze w latach 90. XX wieku, a nawet w pierwszej dekadzie XXI wieku nie przywiązywaliśmy aż tak bardzo wagi do zdrowego stylu życia i wyglądu, jak to jest teraz. Oczywiście, były wyjątki, sama do nich należałam, choć nie zawsze konsekwentnie. Ale mimo wszystko – trendy na zdrowe odżywianie, fitness, uprawianie sportów, bieganie i wiele innych związanych z dbaniem o swoje ciało aktywności trendami stały się dopiero po dwóch dekadach ogarniania się w nowej, postkomunistycznej rzeczywistości. Ewa Chodakowska i Anna Lewandowska swoją publiczną działalność popularyzującą bycie fit i zdrowe odżywianie zaczęły w 2013 roku, czyli zaledwie 10 lat temu. Oczywiście, już wcześniej było dostępnych wiele zajęć fitness (Jane Fonda w latach 80. jednak zrobiła swoje). Ja sama długo chodziłam na aerobik, podobnie jak część moich koleżanek. Ale trudno to było nazwać trendem w dzisiejszym rozumieniu tego słowa.

Wiek to jest stan umysłu

Nie można się z tym nie zgodzić. Ja sama jeszcze siedem lat temu, kiedy znajomy zaprosił mnie na swoją pięćdziesiątkę, szykując się na nią, nie mogłam wyrzucić z głowy wrażenia, że wybieram się na jakieś party seniorów. A przecież to znajomi, z którymi spędzałam sporo czasu i byłam na niejednej imprezie czy wyjeździe, i którzy nie zachowywali się jak seniorzy. W głowie jednak tkwiła mi taka zdemonizowana i wyolbrzymiona myśl, że pięćdziesiątka to – ooo, panie! – przejście na drugą stronę.

A przecież mało kto z nas w tym wieku nie tylko nie przechodzi na drugą stronę (w sensie śmierci), ale też nikt nie zaczyna drugiej połowy życia, bo statystycznie patrząc Polak osiąga wiek średnio 74 lat, a Polka – 82 lat, więc pięćdziesięcioletni panowie mają już za sobą jakieś 67 procent na liczniku, a panie – 60 procent. Zabrzmiało pesymistycznie, jednak to tylko statystyki, więc pięćdziesięciolatki – looz 😉 Ale jak ktoś Wam życzy 100 lat, to nie bierzcie tego na poważnie i nie szykujcie się, jak serialowy Czterdziestolatek „na drugie tyle”. Bierzcie, bierzmy, ile los nam zechce dać. A zwłaszcza… bo już mamy tę, wiecie, pewną wiedzę i jakieś doświadczenie, bierzmy to i wykorzystajmy jak najlepiej.

Choćby i tak jak całkiem nowi influencerzy! Od jakiegoś czasu obserwuję, że Internet zalany jest profilami kobiet (ale i mężczyzn) po pięćdziesiątce, a nawet sześćdziesiątce, którzy udowadniają – w większości z niezłym skutkiem – że wiek to tylko liczba, a to, jak wyglądamy, jakie mamy ciało, czy jesteśmy zdrowi, jak się ubieramy, zależy w ogromnym stopniu od nas samych. Dokładnie tak jak to, jakie mamy nastawienie do siebie, ludzi i świata. Choć nie ma się co oszukiwać, że robią to dla zdobycia popularności, to z drugiej strony – robią to na dokładnie takiej samej zasadzie jak Chodakowska czy Lewandowska popularyzując fitness i zdrowy styl życia. Dlatego jeśli pięćdziesiątki czy sześćdziesiątki i nawet siedemdziesiątki mają zdobywać fanów jednocześnie zmieniając podejście swoich rówieśników do tych tematów, to ja jestem za i podpisuję się pod takimi działaniami całym moim pięćdziesięcioletnim ciałem.

Umysł swoje, a ciało swoje

A skoro o ciele mowa… To tutaj już może być różnie, bo choć wiek to stan umysłu, ciało – nawet jeśli bardzo o siebie dbamy – podlega naturalnemu procesowi starzenia się, planom naszych genów, kaprysom anatomii, a w dodatku nie wybacza naszych różnych młodzieńczych wybryków, gdy mówiąc dzisiejszym językiem – maksymą większości z nas było YOLO! (dla niezorientowanych YOLO to skrót od angielskich słów You Only Live Once, czyli żyjesz tylko raz, masz jedno życie, więc – w domyśle – nie ma się co ograniczać).

Po tylu latach eksploatacji nasze ciało jest jak stary (przepraszam za to słowo) samochód – nie tylko upomina się o gruntowny przegląd, ale często też porządną renowację, a niekiedy nawet wymianę tej czy innej części. I tu już nie zawsze możemy mieć wpływ na wszystko, choć ci, którzy zadbają, na pewno pojadą na swojej osi czasu dłużej niż ci, którzy nie zadbają.

Ja zetknęłam się z ograniczeniami ciała już kilka lat temu. Najpierw, gdy nie mając o tym pojęcia weszłam w menopauzę i nagle przytyłam 10 kilo, mimo treningów, zdrowego jedzenia i eksperymentów dietetycznych. To na szczęście udało mi się opanować – myślę, że już teraz na tyle świadomie, że będzie to na dobre.

Mniej więcej w podobnym czasie dowiedziałam się, że nie dosłyszę. Było to dość absurdalne i abstrakcyjne orzeczenie lekarskie (bo przecież słyszę), a jednak odkąd o tym wiem, to też rozumiem, że to nie ludzie za cicho mówią, tylko ja za głośno nie słyszę. Według diagnozy nie dosłyszę na częstotliwościach ludzkiej mowy, co powoduje, że gdy rozmów wokół jest kilka albo rozmowa jest jedna, ale dookoła jest hałas lub po prostu gra muzyka, ja mam problemy z wyłowieniem niektórych słów albo docierają one do mnie z opóźnieniem, więc w rezultacie nie do końca rozumiem, co się mówi. Uprzedzając pytania – oczywiście, że testowałam aparaty słuchowe! Ale najfajniejszą ich funkcją było to, że mogłam sobie słuchać muzyki albo rozmawiać przez telefon nie podnosząc ich do ucha. Bo ta wada słuchu nie jest jeszcze (na szczęście!) tak zaawansowana.

O tym, że ciało nie wybacza, przekonują mnie moje problemy z kręgosłupem. Tak zwana praca siedząca niemal od zawsze, i to często wielogodzinna, a do tego jeszcze wszystkie moje traumy zawiesiły mi się w układzie kostno-stawowym. I tak oto dorobiłam się rwy kulszowej i jeszcze paru innych przypadłości, nad którymi na szczęście nauczyłam się panować i z nimi żyć, a nawet być – mimo nich – aktywna fizycznie. Ale wiem, że nie wiem, jak długo tak będę nad tym panować (chociaż może jak będę paniować, to będzie skuteczniejsze) 😉

Jak by tego było mało, pewnego dnia w zeszłym roku po powrocie z Rzymu zauważyłam, że mój mały lewy palec jest jakiś taki… grubszy w stawie. A potem zaczął od czasu do czasu boleć. Po paru miesiącach dotarło do mnie, że boli najczęściej na tzw. zmianę pogody. To jest dopiero starcze! No i diagnoza nie była fajna. Bo to po prostu początki RZS (reumatoidalnego zapalenia stawów), którego postęp teraz staramy się z lekarzami jak najbardziej odwlec w czasie. Oby do czasów, o których piszę poniżej.

YOLO!

Ale czy mnie to ogranicza? A w życiu! YOLO! Jak boli, to przestanie. Tylko że jeszcze do tego te wszystkie zmarszczki, bruzdy, tłuszczyk, nad którym – mimo aktywności – trudno czasem zapanować. Jak żyć?!

Po prostu – żyć, i to jak najpełniej. Bo nikt z nas nie wie, czy będzie jakieś drugie życie ani jakie będzie, jeśli w ogóle będzie. Ja jeszcze mam taki fajny punkt zakotwiczenia w tym życiu, że kocham nowoczesne technologie. Jaram się wszystkimi nowymi urządzeniami, wynalazkami, sztuczną inteligencją. To jest dla mnie dowód tego, że jako gatunek jesteśmy naprawdę fascynujący.

Dlatego jaram się nie tylko technologiami ułatwiającymi życie i prace, ale też laserami, falami radiowymi, akustycznymi, elektromagnetycznymi, ultradźwiękami i innymi cudami, które można wykorzystać w salonach urody, żeby trochę opóźnić proces starzenia się.

I cały czas wierzę, że będzie coraz więcej dostępnych, i to powszechnie, technologii, które pomogą nam trochę ten nasz czas na Ziemi wydłużyć. Ale nie tak, że wszystko już nam będzie szwankowało, ale jeszcze – jak taki czarny pokiereszowany, ranny charakter z thrillerów czy horrorów – uczepimy się życia ostatkiem sił, żeby coś jeszcze z niego wyssać. Tak bym zdecydowanie nie chciała. Ale chciałabym tak, że po prostu zrobimy ten przegląd, potem małą albo większą renowację, a może i wymianę paru części, właśnie po to, żeby móc się jeszcze nacieszyć tym życiem.

Ja jestem go ciągle głodna, bo tak wielu rzeczy jeszcze nie robiłam, tylu miejsc nie widziałam i tak wielu doświadczeń nie przeżyłam, że kibicuję całemu światu naukowemu. Jestem jego największą fanką i najaktywniejszą cheerleaderką, nawet gdy dokucza mi moja rwa kulszowa.

Językowe post scriptum

Rozwijam mój językowo-rozrywkowy podcast Fabryka Słowa, więc od dzisiaj w każdym niejęzykowym artykule będzie „Językowe post scriptum”. Dziś o wieku, latach, nastolatkach i roku.

Dlaczego mówimy rok, ale liczba mnoga to lata?

Słowo rok pochodzi od słowa rzec (powiedzieć), a jego znaczenie wiązało się z umową zawartą na jakiś okres, najczęściej właśnie tyle, ile dzisiaj trwa rok, czyli 12 miesięcy. Zwykle to sformułowanie odnosiło się do spraw sądowych, w których jeśli przesuwano jakieś np. płatności, to robiono to na 12 miesięcy, czyli właśnie na rok. I tak już zostało, że określenie 12 miesięcy w liczbie pojedynczej to rok. Od tego dziś pochodzą słowa takie, jak wyrok czy odroczyć albo orzeczenie.

Ale dlaczego w takim razie nie mówimy w liczbie mnogiej roków, tylko lat?

To z kolei słowo wiąże się z porą roku zwaną latem. Od około X wieku Polacy liczyli 12 miesięcy, czyli rok, od lata do lata. A z czasem utarło się, że te 12 miesięcy to po prostu lato. I o ile w liczbie pojedynczej został ten sądowy rok, o tyle w liczbie mnogiej, choć słowo wyrok odmieniamy wyroków, to jednak nie mówimy roków, tylko lat. Takie tam… językowe łamigłówki. Dobrze, że nie jesteśmy cudzoziemcami i nie musimy się ich uczyć.

Skąd się wzięło słowo wiek i dlaczego mówimy, że ktoś jest wiekowy, a nie letni, skoro mówimy pięćdziesięcioletni albo nastoletni?

Wiek pochodzi od prasłowiańskiego słowa *věkъ (< *voi̯ku-), które oznacza przejawianie, okazywanie siły, a także siłę, moc, życie, czas życia, okres życia. Zgodnie ze źródłem, oznacza jakiś okres, może ważny. Dlaczego mówimy wiekowy? Może dlatego, żeby podkreślić, że ktoś lub coś już przeżył naprawdę sporo czasu i jest w tym jakaś moc?

Top 10 doświadczeń mojego życia. Chwile magiczne

Niewiele jest w życiu, nawet najpiękniej przeżywanym, chwil pod każdym względem magicznych. Takich, w których czujemy się trochę nie z tej ziemi, trochę, jakbyśmy lewitowali, a trochę spoglądali na siebie i swoje życie z zewnątrz, ale jednocześnie byli sobą. Trudno to wytłumaczyć. Ale ja miałam szczęście kilka takich chwil doświadczyć.

Jak ważna jest muzyka?

Nie wiem, jak ważna jest dla Was muzyka, ale dla mnie to nierozerwalna część życia. Towarzyszy mi ciągle i słucham bardzo różnej, bo jakim strasznym marnotrawstwem czasu, życia i twórczości muzyków byłoby zamykanie się w jednym gatunku?! Uwielbiam musicale i czasami marzę sobie, że moje życie na chwilę w taki musical się zamienia. Choć nie umiem tańczyć, a los nie obdarzył mnie głosem do śpiewania, ani też talentem do grania, to cóż… za marzenia nikt przecież nie karze, prawda?… Odsyłam Was przy okazji do mojego podcastu O bogaczach, skąpcach i marzycielach.

Żyć jak w musicalu

I ja te swoje małe musicalowe marzenia naprawdę spełniam! Bo w dzisiejszych czasach jest to tak proste, że wręcz trzeba. Wystarczy założyć słuchawki na uszy i włączyć muzykę z telefonu, żeby poczuć się jak w musicalu. I wtedy idziesz ulicą, odcięta od świata, bo w Twoich uszach dźwięczy to, czego akurat tego dnia chcesz posłuchać. Albo jedziesz samochodem otoczona dźwiękami, które kochasz (i nie jest to silnik tego samochodu, chociaż niektóre silniki brzmią naprawdę sexy). Albo… jedziesz rowerem i wybierasz sobie muzykę do jazdy i jeszcze do nastroju.

Nieskazitelny dzień

Ja dzisiaj miałam piękny, wręcz nieskazitelny dzień! A bardzo dawno takich nie miałam. Przed południem razem z moją przyjaciółką Anią byłyśmy na kolejnej lekcji w szkole golfa w Brzeźnie, a potem, po powrocie, miałam plan na trochę porządków w szafach i popołudniowy chill. Tylko że… golf to trudna, ale też mało aktywna gra. A ja bez aktywności nie żyję. Musiał więc po południu wjechać rower, a wraz z nim wybór tego, co będę słuchać podczas jazdy. I ten wybór przyszedł do mnie dzisiaj wręcz magicznie. Po prostu usłyszałam kilka dźwięków w uszach i już wiedziałam!

Możecie to uznać za zboczenie, ale naprawdę potrafię na okrętkę słuchać w czasie jazdy jednego utworu. Nie zdarza mi się to często, ale czasem się zdarza. I dzisiaj to był właśnie ten dzień. Dzień „Gramofonu” Eugena Dogi. Ten walc mnie swego czasu, kiedy gdzieś na YouTubie znalazła go moja Ola, dosłownie rozwalcował. Co to jest za finezja i granie na emocjach!!! Sami posłuchajcie…

Lot bociana

I wiem, jak w przypadku wszystkich moich magicznych chwil, że KTOŚ gdzieś tam w równoległej czasoprzestrzeni dobrze mi to wszystko zaplanował, bo gdy z tym przecudnym walcem, którego trudno przestać słuchać, wyjeżdżałam za miasto, czekał tam na mnie… bocian. Spacerował sobie przy ścieżce rowerowej. Trudno powiedzieć, czemu. Nie znam się na zachowaniach ptaków (choć nieźle się poznałam w pierwszym odcinku mojego podcastu na zachowaniach seksualnych kur). Ale mimo że na zakręcie, zanim go zobaczyłam, mijałam się z rowerzystami z naprzeciwka, to przede mną zaczął uciekać (a może wylądował tam po tym, jak już oni przejechali?). Nie ma co roztrząsać. Grunt, że tam był i że zdążyłam wyciągnąć telefon, żeby nagrać, jak pięknie się wznosi w powietrze…

To są te właśnie chwile magiczne. Jechałam jak dziewczyna w musicalu, całkowicie zatopiona w tym pięknym walcu Eugena Dogi i za zakrętem zobaczyłam takie zjawisko… No, nie ma opcji, żeby to był przypadek. Że to wszystko się po prostu zdarzyło. Powiem Wam więcej – ja już wychodząc na ten rower miałam poczucie jakiejś niesamowitej magii i że po prostu muszę pojechać. Czy ktoś z Was też tak kiedyś miał?