UWAGA, CZŁOWIEK!

Carlos ma świetną pracę. Co wieczór obtańcowuje dziewczyny w jednym z wrocławskich klubów w rytm swoich ulubionych latynoskich melodii. Carlos jest tam DJ-em i klubowym McGyverem. W swoim plecaku znajdzie wszystko, co może być potrzebne zbłąkanym w Mieście Spotkań prowincjuszkom. A w gorący sobotni wieczór produktem pierwszej potrzeby może okazać się nawet taśma klejąca…

Carlos jest mały, chudy, śniady, długowłosy, absolutnie latynoski i mówi trochę po polsku. Ale bardziej po angielsku. Kiedy widzi w tańcu kilka niezajętych kobiet, szybko wypada zza swojego DJ-skiego stolika i tańczy z nimi. A potrafi, oj, potrafi – wiadomo, ma to we krwi.

Carlos jest uśmiechnięty, wesoły i trochę nachalny. Musisz mu jasno i wyraźnie powiedzieć, żeby z czymś przystopował. Najwyraźniej niektóre laski lubią „ostrzej”. Ale kiedy powiesz, Carlos Cię posłucha. Chociaż wolałby, żebyś mu niczego nie zabraniała 😉

juan-griego-139401_1280

A kiedy zmęczona usiądziesz na krześle, zdejmiesz uszkodzone przez jakiegoś króla parkietu sandały i wyłożysz na sofie uszkodzoną przez obcas jakiejś królowej parkietu stopę, Carlos przybiegnie Ci ją pomasować. I lepiej, żebyś mu szybko zabroniła. Na szczęście, posłucha 😉

I wtedy Carlos usiądzie koło Ciebie i powie, że przeprasza, ale jesteś taka piękna, że nie może się oprzeć, żeby do Ciebie nie podchodzić. Wiesz, że mówi to co najmniej co trzeciej wpadającej na tańce kobiecie, ale kiedy tak Carlos koło Ciebie przysiada, coś Ci każe zapytać go, skąd jest…

I wtedy dowiadujesz się, że Carlos jest z Wenezueli. Że lepiej niż po polsku, mówi po angielsku (więc płynnie przechodzicie na angielski). Że ma dyplom MBA. Że przyjechał do Polski pięć lat temu za Polką, którą poznał w Wenezueli, gdzie oprowadzał wycieczki. Że następnego dnia (a właściwie to już dzisiaj, bo jest sporo po północy) jego córeczka o co najmniej trzech imionach, których na pewno nie zapamiętasz, kończy pięć lat. I że cała rodzina szykuje się do wielkiej urodzinowej imprezy.

Wtedy też dowiadujesz się, że Carlos co najmniej dwa razy do roku zabiera do swojego kraju, który bardzo kocha, zorganizowane grupy, aby pokazać im uroki Wenezueli. Słyszysz, że denerwuje go, kiedy ludzie opowiadają o jego ojczyźnie bzdury. I że chce im pokazać, jaki to wspaniały kraj.

maracaibo-173563_1280

Pytasz go, jak mu się żyje w Polsce. Mówi, że świetnie, że ma fantastyczną pracę, bo jaki facet nie chciałby co wieczór obtańcowywać pięknych kobiet? Powtarza, że świetnie, ale… dlaczego my tak ciągle narzekamy? Dlaczego jesteśmy tacy nietolerancyjni?…

I kiedy Carlos odchodzi od Twojego stolika spoglądając na Twoje stopy i wzdychając: „ja jestem fetisista”, Ty myślisz: „Kurczę, przecież to zwykły człowiek”. Emigrant. Dobrze wykształcony. Jak my, Polacy, w Irlandii, Anglii, Australii, Danii, Niemczech, RPA, USA, Kanadzie i gdzie tam jeszcze nas polskie oczy poniosły. Jego zauroczone Polką oczy poniosły akurat do Polski. Jego nowym miejscem do życia stał się Wrocław. W gorącą sobotnią noc w mieście, w którym – jak nigdzie w Polsce – fiesta trwa do białego rana, Carlos musi się czuć jak u siebie. I takie właśnie sprawia wrażenie.

Pewnie nie powinnam pisać puenty, ale bardzo chcę. Kochani, nie przypinajcie ludziom łatek, zanim ich nie poznacie. Niech przyświeca Wam zawsze myśl: „Uwaga, człowiek!” 🙂

ŻYCIE TO… BŁĄD! I TO JEST PIĘKNE! ;)

Jedną z lepszych rzeczy, jakie daje nam życie, jest popełnianie błędów i robienie głupot. Gdybyśmy nie przewrócili się podczas nauki chodzenia, czy wiedzielibyśmy, jak zachować pion? Gdybyśmy nie rozwalili sobie kolana podczas biegania, czy wiedzielibyśmy, jak uniknąć kolejnego upadku? Gdybyśmy się nie sparzyli, czy wiedzielibyśmy, że ognia trzeba unikać? Gdybyśmy nie mieli pierwszych miłości, drugich miłości, trzecich i kolejnych, czy wiedzielibyśmy, czego tak naprawdę pragniemy w związku?… Przykłady można by mnożyć.

Jednym z moich najgłupszych wybryków było zainicjowanie wśród znajomych dyskusji na temat słomianego zapału naszego wspólnego kolegi Radka. Radek ciągle powtarzał, że coś zrobi, czymś się zajmie, do czegoś będzie dążył… I nigdy nic z tego nie realizował. Kiedy pewnego dnia zakomunikował nam, że skoczy na bungee, pokiwaliśmy głowami i każdy rozszedł się do swoich zajęć 😉 Jakiś czas później, gdy rozprawialiśmy na temat naszych postanowień, zainicjowałam temat Radka i jego planów, z których żaden nie został zrealizowany. Największą wesołość wzbudził w nas ów skok na bungee, więc zaczęliśmy sobie dorabiać do tego przeróżne historie.

I kiedy już darliśmy z Radka łacha na maksa, a ja w tym przodowałam, on nagle wyszedł ze znajdującej się tuż obok toalety…

Z uśmiechem powiedział „cześć”, bo wcześniej się nie widzieliśmy, minął nas i poszedł dalej. Nie będę teraz roztrząsać, co musiał czuć, ale wiem, co ja czułam. Wstyd, zażenowanie, przemożną potrzebę cofnięcia czasu. Przeżywałam to kilka dni. Dziś mamy z Radkiem całkiem dobre kontakty, kiedy już się widzimy. Wielokrotnie później współpracowaliśmy. I myślę, że darzymy się szacunkiem. Dlaczego? Bo i on, i ja wyciągnęliśmy wnioski z tej mojej i kolegów wpadki. Radziu, jeśli to czytasz, pozdrawiam i przepraszam 😉

Drugi mój najgłupszy wybryk wydarzył się jakieś dwa lata temu. Robiąc materiał o rozpoczęciu sezonu motocyklowego i motocyklistach dałam się namówić (co ja mówię – nie trzeba mnie było namawiać!) na przejażdżkę z Piotrkiem Betlejem na jego ścigaczu. Dla niezorientowanych – Piotrek jest pierwszym i jedynym jak dotąd Polakiem, który brał udział w legendarnym wyścigu na Wyspie Man. Nie mając pojęcia, z czym to się je, jak w ogóle trzymać się tego człowieka, który wiezie za plecami moje życie (instrukcja trwała jakieś… dwie minuty), ze źle zapiętym kaskiem, który przez pół drogi urywał mi głowę, pędziłam (przepraszam, byłam wieziona) jak na skrzydłach wyobraźni ;), a żeby mi pokazać cały fun z tej jazdy, Piotrek nawet kilkakrotnie latał na gumie! (znawcy wiedzą, co to znaczy) 😉 Wrażenia były nieprawdopodobne, niezapomniane i wręcz transcendentalne. Ten pęd, podczas którego czujesz, że rozdzierasz powietrze, dla kogoś, kto pędzi tylko za kółkiem swojego opla, który przy 130 km na godzinę wpada w turbulencje, był przekroczeniem własnych granic.

Euforia trwała i trwała… Dopóki pewnego dnia nie uświadomiłam sobie, że na ten szalony eksperyment zdecydowałam się ja – wdowa wychowująca samotnie nastoletnie dziecko. Absolutne szaleństwo, graniczące z bezmyślnością. Tylko czy potrafiłabym ich, tych motocyklistów, zrozumieć, gdybym nie poczuła tego, co oni sami czują? Nie ma takiej opcji.

Przed i po było wiele innych, mniejszego kalibru, ale równie głupich wybryków i doświadczeń. A trzeci – może jest w trakcie, a może dopiero przede mną…

Ale czym byłoby życie bez doświadczania, upadania, głupich decyzji, ryzykowania i błądzenia? Kim bylibyśmy bez prób i błędów?

Dziś natknęłam się w sieci na cytat z mało znanej, a odpowiedzialnej za powstanie tak fantastycznego czasopisma, które krzewiło luz i satyrę nawet w czasach peerelu – „Przekrój” – Janiny Ipohorskiej: „Wymieniaj doświadczenia. Ale tylko na lepsze!” Tak jest! Bo ważne, żeby z tych potknięć, upadków, ran, prób i błędów i popełnianych w ciągu życia głupstw wyciągać wnioski. I wymieniać je na lepsze 🙂

I jeszcze jedna złota myśl – genialnego Oscara Wilde’a: „Doświad­cze­nie – naz­wa, jaką na­daje­my naszym błędom”.

A Wy? Jakie głupstwa w życiu popełniliście? Podzielcie się!

ŁYK ŻYCIOWEJ FILOZOFII

Filozofia życia. Macie ją? Czy jeszcze jej szukacie? A może uważacie, że wcale Wam niepotrzebna? Moja jest prosta i banalna jak kromka chleba na śniadanie przeciętnego Polaka.

Żyj i daj żyć innym. Nikt nie jest lepszy i nikt nie jest gorszy.

Okazuje się, że można ją jednak rozumieć inaczej. Wczoraj poznałam Gianfranco – Włocha mieszkającego w Krakowie z żoną Polką i małym, 10-miesięcznym synem. Gianfranco handluje maszynami do wyciskania mleka z tego, w czym nam się wydaje, że mleka nie ma, na przykład z orzechów. Jest weganinem.

Weganinem Gianfranco stał się tak. Najpierw kochał mięso. Nie było opcji na bezmięsny posiłek, a gdy zamawiał stek, to nie jeden 😉 „Kochałem mięso!” – przekonywał mnie wczoraj. Rok temu Gianfranco był w Azerbejdżanie. W pewnej wiosce wśród pasterzy widział, jak jeden z nich wyrzucił nowo narodzone cielę do śmietnika, bo krowa była hodowana po to, żeby dawać mleko. Gianfranco był w szoku. Nie mógł sobie z tym poradzić, zwłaszcza że on i jego żona właśnie spodziewali się dziecka.

I tak mięsożerny Gianfranco został weganinem. Myślał, że będzie trudno. Myślał, że nie da rady. Ale chciał spróbować. I okazało się to zaskakująco łatwe.

Poznałam wczoraj wielu wegan. Była ku temu okazja, więc postanowiłam ją wykorzystać na próbę zrozumienia tego całkiem egzotycznego dla mnie świata. Na drugie śniadanie zjadłam więc wegańskiego hot-doga, którym raz po raz zajadali się sami jego sprzedawcy. Szczerze mówiąc, po tym niedokończonym posiłku pewna byłam jednego: nigdy nie zostanę weganką!

Myślę, że gdyby ktoś mający pojęcie o przyprawach podał mi mielony papier w bułce z warzywami, prędzej zostałabym papierianką ha ha 😉

I mimo że burger od Krowarzywa, najlepszej burgerowni w Polsce, która w rankingach i konkursach wygrywa nawet z tymi mięsnymi, był genialny, pewna jestem, że nigdy nie zostanę weganką. Zaczęłam jednak rozumieć i szanować ich filozofię, zwłaszcza po rozmowie z Gianfranco, którą odbywaliśmy przy butelce świeżo wyciśniętego mleka z nerkowca 😉

Bo Gianfranco jest weganinem, choć był mięsożercą. Bo jego żona jest wegetarianką i on nie ma z tym problemu. Bo ich dziecko, kiedy jest u dziadków, je wszystko, a rodzice absolutnie mu tego nie zabraniają. Bo jak mówi Gianfranco – jego syn sam znajdzie własną drogę. Bo nie można nikogo siłą zmuszać do przyjęcia jakiejś filozofii. Ona musi wypływać z naszych doświadczeń.

A więc… żyj i daj żyć innym. Nie oceniaj. Nie zmieniaj. Towarzysz. Rozmawiaj. Wymieniaj się poglądami. Ucz się od innych. Pokazuj im swój świat. Bo najpiękniejsza w świecie jest różnorodność. Bo każdy jest inny. Bo każdy jest jakiś. Bo Gianfranco jest weganinem, a ja okropnym, nieetycznym mięsożercą, a przy tej butelce mleka z nerkowca (niesfermentowanego ha ha :D) rozmawialiśmy, jak… ludzie, mimo że ja piję mleko od krowy, a on wyciska je z nasion i orzechów 🙂

#ANITAMUSISZ

Ile czasu od odniesienia sukcesu trzeba, żeby zacząć się jarać własną samozajebistością? Normalnie baaardzo dużo. Właściwie każdy, kto sukces odniesie, wie, że to dopiero początek drogi. Drogi, by jak ta gołębica w gnieździe nie usiąść zbyt mocno tyłkiem na laurach. Sukces wymaga. Pracy, uwagi, wyrzeczeń. Nie tylko przed. Ale i po. Wymaga mądrości, pracowitości, wzniesienia się ponad.

Wie o tym doskonale Stanisław Dzierniejko, pomysłodawca i dyrektor Festiwalu Reżyserii Filmowej, którego pierwszą edycję zjechałam z góry na dół, nazywając Festiwalem Odgrzewanych Kotletów. Panu Staszkowi było przykro, ale przyznał mi rację. A dziś jesteśmy dobrymi znajomymi. Bo on pracował na swój sukces, a ja na swój. I pracujemy ciągle. Czasem nawet wspólnie 🙂

Owszem, byłam na Festiwalu Reżyserii Filmowej w Jeleniej Górze (qrczę, słabo to brzmi nawet, ale co robić?). Tak, widziałam tłumy zadowolonych jeleniogórzan, a wśród nich wielu stęsknionych świdniczan i mieszkańców okolic (podobno ze Świebodzic pojechał cały autokar). Tak, rozmawiałam z gwiazdami. I… tak –

wszystkim poza mieszkańcami i władzami Jeleniej Góry – jest festiwalu w wydaniu świdnickim żal.

Ale ja nabrałam dystansu i myślę sobie, że w sumie to i tak już jest inna Świdnica i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Sami sobie świdniczanie zgotowali ten los, więc niech będzie tak, jak chcieli.

Tak sobie myślę stojąc za kulisami Teatru im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze i nagle – jak grom z jasnego nieba – spada na mnie imperatyw #anitamusisz. Co? Że co? Ja nic nie muszę! Muszę wrócić bezpiecznie do Świdnicy z całą ekipą, w tym jedną ciężarną – to muszę na pewno. Imperatyw odpływa.

Tak jak inni, biję brawa Janowi Jakubowi Kolskiemu, którego kina jestem od lat tak wielką fanką, którego „Jańcia Wodnika” uwielbiam, a „Jasminum” – jedyny w całej światowej kinematografii film, w którym czuć zapach – kocham, i który odbiera nagrodę Złotego Dzika. Odbiera ją na Festiwalu Reżyserii Filmowej. „W Jeleniej Górze czy w Świdnicy – jakie to ma znaczenie?” – mówię sobie.

Ano, ma. Bo potem wracam do mojego miasta. Jadę te 66 km i przypominam sobie, jak pieszo wracałam po ostatnich świdnickich galach do domu, i znów w głowie ten sam imperatyw #anitamusisz. Nie… no, błagam. Jestem zmęczona, muszę spać. Ooo, właśnie – spać muszę. #anitamusiszspać

Wchodzę na fejsbuka, wrzucam słodkie focie, jest miło, ogarniam pracę na jutro. I natykam się na coś o jakiejś Pracowni Miast (czy mówili o tym w ogólnopolskiej TV?), coś o lokalnych mediach, że ktoś im niby płaci, bo inaczej by widziały, co się dzieje (a co się dzieje?), coś o tym, że władza jest z mieszkańcami „in touch” (sprawdzam to od jakiegoś czasu, ale w sprawie tak ważnej dla pewnej grupy mieszkańców, że lepiej, żebym nie była zmuszona robić wpisu na ten temat)… I COŚ mi tu nie gra.

Ludzie! Albo to ja żyję w matrixie, albo Świdnica pogrążyła się w oparach jakiegoś pełnego poczucia własnej samozajebistości smrodku…

Poprzednia władza, zanim zaczęła robić festiwale, kongresy i inne cuda, które według ówczesnej opozycji, a dzisiejszych rządzących, były permanentnym robieniem sobie selfie, najpierw ciężko harowała. Harowała na to, żeby był chleb. Bo już od czasów rzymskich igrzyska są ważne – ale potem… potem trzeba móc wrócić do domu i zjeść ten chleb, na który się pracowało. A żeby pracować, trzeba mieć gdzie. A żeby mieć gdzie pracować w mieście ze strukturalnym bezrobociem, trzeba żeby władze „zrobiły dobrze” inwestorom. I tak było. A teraz… teraz władze najwyraźniej też robią dobrze, tyle tylko, że nie inwestorom, a… sobie.

I teraz już wiem, czemu to #anitamusisz mi siedziało w głowie.

Musiałam 😉

OKRUCHY ŻYCIA

W życiu ważne są emocje, smaki, zapachy i… okruchy. Te ostatnie zbiera się jak jagody do koszyka, czasem podjadając, ale zwykle idąc dalej z sukcesywnie zapełniającym się koszykiem. Permanentne szczęście bowiem nie istnieje. Prędzej czy później zacznie Ci brakować tego czy owego. Emocji, smaków albo zapachów. Ale jakiś okruch trafi się zawsze. Jest jak ta jagoda, którą zamiast wrzucić do koszyka, postanowisz jednak zjeść.

Trzeba przyznać, że moje życie nie szczędzi mi jagód, które aż proszą się o podjadanie. Idziesz przez ten las i trafiasz na sytuacje tak wyjątkowe, że aż trudno z nich nie czerpać. Jestem w pracy. Ale to żadna praca, bo przynosi mi tylko radość i satysfakcję. Jestem szczęśliwa biegając po schodowych labiryntach Teatru im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze, dokąd przeniosły się gale Festiwalu Reżyserii Filmowej, poznając kolejnych artystów, świetnych aktorów, robiąc sobie selfie z Sonią Bohosiewicz (przepraszam, ona robiła, ja się uczyłam ;)), myśląc raczej o pracy, gdy nagle trafia się okruch…

Oto wchodzi do garderoby wybitny aktor, polski amant wszech czasów, ale przede wszystkim przemiły człowiek i fantastyczny facet, z którym już miałam nie raz okazję rozmawiać, z którym przed chwilą ustalałam szczegóły makijażu, rozmowy, tematów itd., który w kuluarach gada z innymi facetami o parametrach auta, którym akurat jeździ…

Ten facet… Artur Żmijewski…, w którym jako pasjonatka kina podkochiwałam się już wtedy, kiedy grał w „Stanie posiadania” Zanussiego, podchodzi bezpośrednio do mnie, wręcza mi muchę i mówi: „Sam sobie z tym nie poradzę…”

Czujecie?! To nawet nie była borówka amerykańska, tylko gigantyczna, wyhodowana „na denaturze”, jak mówiła śp. babcia Kazia, po której mam mieszkanie w Rynku, JAGODA-GIGANT! Oczywiście, podkochiwanie dawno przeszło, ale…

No, fakt – potem przy najbliższej okazji zrobiłam sobie z panem Arturem zdjęcie. No, fakt – dostałam za nie wiele lajków i miłych komentarzy na FB. Ale nic nie przebije tego momentu, kiedy wiązałam mu muszkę przed galą FRF.

ON (wręczając mi muszkę): – Sam sobie z tym nie poradzę…

JA (w myślach): Qrwa, a czy ja sobie poradzę?

ON: (pachnie…)

JA: I jak? Dałam radę?

ON (po zerknięciu do lustra): Perfekcyjnie!

JA: Ufff, robiłam to pierwszy raz w życiu.

ON: Świetnie, dziękuję.

Bo nawet jeśli wiesz, że „ci aktorzy” to przecież ludzie tacy jak Ty. Nawet jeśli wiesz, bo – tak jak ja – przeprowadziłaś z nimi tyyyyle wywiadów, że prowadzą normalne życie, rozmawiają o samochodach, kosmetykach, biżuterii, butach, ciuchach, sklepach, miastach itd., to jednak zawsze coś takiego jest w Tobie, że – jak ja wczoraj – mówisz do Sonii Bohosiewicz: „Kurczę, to ciekawe doświadczenie gadać o pierdołach z osobą, którą zna się z kinowego ekranu”. I nawet kiedy ona odpowiada: „Przestań”, to myślisz dalej: „Jest zajebiście!” 😀

Bo jest. Bo czasem sobie nie zdaję z tego sprawy, ale moimi przeżyciami mogłabym obdzielić kilka osób. I wiecie, co jest najlepsze w moim życiu? Że jeszcze dwa, trzy lata temu mówiłabym, że tymi złymi przeżyciami. I też byłaby to prawda. Ale dziś – także tymi dobrymi. Dzielę się z Wami więc i… NA JAGOOOODY!!!!! 😀 Wkrótce sezon.

PS Czemu ten wpis tak strasznie „selfistyczny”? Bo cała akcja z Arturem Żmijewskim i to, jak mocno mnie przyciągnął do siebie (kto się teraz dziwi temu uśmiechowi?) w czasie tego najlepsiejszego jak dotąd w moim życiu zdjęcia, uświadomiła mi, jak wiele jest jeszcze ważnych i niesamowitych rzeczy przede mną. Tyyyle jagód do zebrania 🙂

KIM CHCESZ BYĆ, KIEDY DOROŚNIESZ?

Dziś Dzień Dziecka. Właśnie mija, więc przez cały dzień miałam okazję oglądać na Facebooku zdjęcia moich znajomych z dzieciństwa. Nie żebym potępiała tę akcję. Ale to zawsze przywołuje wspomnienia, a ja chyba dlatego zaczęłam się zastanawiać, czy akurat przy Dniu Dziecka nie warto pomyśleć, co to dziecko osiągnęło. Kim chcieliśmy być, a kim dziś jesteśmy? Czy jesteśmy z tego zadowoleni? Czy odczuwamy szczęście? Czy to dziecko, którym wtedy byliśmy, wciąż z nami jest? Czy jest zadowolone z tego, jak żyjemy?

Każdy z nas kiedyś odpowiadał na pytania dorosłych, kim chce być, kiedy dorośnie. Ja najdłużej chciałam być… archeologiem i podróżnikiem!

Pieprzonym Indianą Jonesem w spódnicy chciałam być. Mieć przygody i zdobywać świat. Bałam się tego jednocześnie jak jasna cholera. Ale oczytana na maksa przygodowo-historycznymi książkami, karmiona przygodami Indiany Jonesa, zakochana po uszy – jak 99,9% dziewczyn w latach 80. – w Harrisonie Fordzie, wyobrażałam sobie siebie siedzącą w jakichś ruinach gdzieś w północnej Afryce czy dalekiej Azji, grzebiącą w ziemi w poszukiwaniu jakichś skarbów, które dziś nazwałabym po prostu skorupami. Archeologia miała się wiązać z moją drugą pasją – również wywołaną czytaniem książek – podróżowaniem. Ale to skorupy przede wszystkim i grzebanie się w przeszłości było przedmiotem mojej niegasnącej przez lata fascynacji.

Pamiętam, jak mój tata, krótko przed śmiercią, zapytał mnie, kim chciałabym być w przyszłości. Kiedy usłyszał, że archeologiem, za wszelką cenę postanowił mi to wybić z głowy. Nie pamiętam, jakich używał argumentów, ale najwyraźniej bardzo racjonalnych, bo na szczęście, nie spełniłam tego marzenia, z czego dziś bardzo się cieszę 😉

Potem, kiedy już byłam w liceum i profesor Grześkowiak mnie samej udowodnił, bo nie wierzyłam, że mam talent do pisania, chciałam zostać dziennikarzem. Nawet poszłam na jakieś dziennikarskie zajęcia do MDK-u, gdzie okazało się również, że mam talent do szybkiego pisania na komputerze (wtedy to się w tagu robiło – ktoś pamięta? :D). I nawet jakieś dwa moje teksty (jeden o kolesiu, który wlazł na dach mojego liceum i rzucał dachówkami, a drugi – o żołnierzach sowieckich, których codziennie mijałam w drodze do szkoły) ukazały się w „Wiadomościach Świdnickich”. Któryś z nich był ucięty w drukarni, ale kto by się tam takimi pierdołami przejmował?! 😉 I kto by pomyślał, że później przez tyle lat będę redaktorem naczelnym gazety, w której debiutowałam jako licealistka?…

A więc – jedno marzenie się spełniło.

Ale z tymi marzeniami to tak jest, że jak już spełnisz jedno, wykluwa się w głowie kolejne i powoli zaczyna Ci być źle w miejscu, w którym jesteś, bo chcesz więcej. A może tylko ja tak mam?…

Minął właśnie rok i miesiąc, odkąd w pogoni za innymi marzeniami odeszłam. Trzeba przyznać, że tą niełatwą decyzją zyskałam wiele dobrego w swoim życiu. Najważniejsze jednak, że naprawdę zapoczątkowałam zmiany także w sposobie myślenia i uwolniłam się od paru toksycznych relacji, zwłaszcza zawodowych. To pozwoliło na całkiem nowy start. Dziś mogę powiedzieć, że nie ma w moim życiu zawodowym ani jednej rzeczy, której bym nie lubiła robić albo robiłabym pod jakimś ciśnieniem. Co ciekawe, nadal większość z nich wiąże się z pisaniem, czyli moją chyba największą życiową pasją. I czuję się trochę jak w podróży, bo cel jest ciągle przede mną, a to, co spotyka mnie po drodze, jest ciekawe, przyjemne, wzbudza radość, wywołuje satysfakcję i chęć na więcej.

A zatem w pewnym sensie spełniam kolejne zawodowe wyzwanie – bycie podróżnikiem. Nie takim, jak zawsze marzyłam – czyli jeżdżącym po świecie, piszącym książki i uczącym się języków (kolejny odkryty w liceum talent, z którego wciąż jeszcze rzadko robię użytek) – ale przecież wszystko jeszcze przede mną 🙂 No i najważniejsze – dziecko we mnie wciąż jest. Choć ma nowe marzenia i plany, choć jest dojrzalsze, mądrzejsze o mnóstwo przeróżnych życiowych doświadczeń, to jednak jest wciąż tym samym dzieckiem, które całe życie pchało się wyżej i dalej niż było. I niechcący osiągało cele i spełniało marzenia. A może tak właśnie miało być?… 😉

PS Chciałam jeszcze wyznać, że ostatecznie to mi archeologię wybiła z głowy pani od historii w liceum, która uznała, że jestem totalnym historycznym debilem i tak mi to wmawiała, że nawet maturę zdałam tylko na tróję. Niestety, jak to często bywa, nijak to się miało do mojej prawdziwej historycznej wiedzy, wszczepionej mi jeszcze przez ojca-pasjonata, która nadal jest całkiem niezła. Ale o szkole i niektórych nauczycielach to już wiecie, co myślę 😉

DZIEŃ MATKI INACZEJ, CZYLI MIĘDZY ORKIESTRĄ DĘTĄ A NIRVANĄ

Kiedy Twoje dziecko okazuje pierwsze oznaki dojrzałości? Wtedy, kiedy pyta Cię, dlaczego na muzyce w szkole w części „historia muzyki” nie uczą się np. o Nirvanie i o „Smells Like Teen Spirit” (a to też historia, i to taka, która ich interesuje), tylko o Halinie Kunickiej i „Orkiestrach dętych”. A przecież oni są „teen”, a nie „babcią stojącą na balkonie”. I jeszcze wtedy, kiedy uczy się matmy z vlogerem, który tłumaczy ją tak, że dziecko wychodzi z pokoju i pyta: „Mamo, czemu w szkole tak nie uczą?” I wtedy, kiedy pyta, czemu w podstawówce nie lubiło historii, bo przecież ona jest taka ciekawa.

I jeszcze wtedy kiedy w Dzień Matki pisze do Ciebie długą wiadomość na FB, z której dowiadujesz się, że jesteś tak wyjątkowa, że każdy prezent wydaje się za słaby… <3

To ostatnie rozwala Cię na łopatki i oddałabyś wszystkie prezenty świata w zamian za to, żeby częściej dostawać takie listy. Bo to nie jest normalne w świecie zbuntowanych nastolatków, więc albo sobie na to zapracowałam, albo… sobie na to zapracowałam 😉 A nie jest to praca łatwa. Każda matka doskonale wie, o czym mówię. Bo bycie matką to nie jeden zawód, ale kilka, jeśli nie kilkanaście czy kilkadziesiąt, w zależności od okoliczności. Jest się kucharką, psycholożką, nauczycielką, lekarką, pielęgniarką, korepetytorką, logistykiem, dietetyczką, stylistką, wizażystką, kierowcą, krawcową, sprzątaczką, praczką, czasem adwokatem, czasem sędzią, bywa, że i mediatorem. Oprócz tego pracuje się w swoim własnym zawodzie czy zawodach, ogarnia dom i resztę życia. Długo by wymieniać, co musi matka, więc nie będę tutaj rozsiewać truizmów, które i tak każdy wie. Dodam tylko, że nie ma większego szczęścia jak mieć dziecko, które to docenia 🙂

To się porozczulałam. A teraz do rzeczy. Czyli tej szkoły. „Mamo, będziesz coś dzisiaj pisać na blogu?” – pyta moje dziecko wieczorem. „Wygląda na to, że tak” – odpowiadam niepewnie, bo sporo mam tematów ostatnio, ale z czasem trochę słabiej. „Jakbyś nie miała co pisać, to pamiętaj o tej muzyce” – przypomina mi córka, która opowiadała mi o tym, jak wyglądają dziś w gimnazjum lekcje muzyki, podczas jakiejś ostatniej dłuższej jazdy samochodem.

Moje zdziwienie, szok i opadnięta szczęka najwyraźniej zrobiły wrażenie na Oli, że dopomina się wpisu na ten temat. A więc – dziś z okazji kończącego się właśnie Dnia Matki czas na historię muzyki widzianą oczami mojego dziecka.

Otóż wyobraźcie sobie, że nasze dzieci w gimnazjum uczą się historii muzyki śpiewając „Serce w plecaku” i „Orkiestry dęte”. Odśpiewują to na środku klasy pojedynczo na ocenę! Czujecie w XXI wieku śpiewać samodzielnie stojąc przed całą klasą hicior z czasów swojej babci? Jeszcze z tym charakterystycznym „papapa para para papara”!!!

https://www.youtube.com/watch?v=r_xB1PrIOHM

Od czasów mojej szkolnej edukacji muzycznej minęło 30 lat, a okazuje się, że zmieniło się niewiele. Może tyle, że my w głębokiej komunie musieliśmy na akademię z okazji Wielkiej Rewolucji Październikowej uczyć się „Pieśni o taczance”, a teraz dzieci „na zaliczenie” śpiewają żołnierską piosenkę sprzed II wojny światowej „Serce w plecaku”.

Potem śpiewali jeszcze „Dni, których nie znamy” Grechuty i podobno to już im się podobało, zwłaszcza że często słyszą tego evergreena w radiu. Pozostałe piosenki zdecydowanie evergreenami nie są, a w dodatku – do diabła! – czego niby mają nauczyć nasze dzieci?! Coś, do cholery, jest nie tak z polską szkołą? W literaturze też nie potrafi nadążyć za tym, co się dzieje.

I potem nauczyciele dziwią się, że dzieci czytają Harry’ego Pottera, a nie chcą czytać „Chłopców z Placu Broni”. Albo moje dziecko się dziwi, że vloger potrafi lepiej wytłumaczyć matmę niż nauczyciel.

Dzieje się tak, dlatego że kiedy świat wokół pędzi z prędkością japońskiego magleva, polski system edukacji popyla ciągnięty przez lokomotywę parową. I gdy każdy człowiek, każdy urząd, każda firma, sklep, radio, telewizja – wszyscy wokół – muszą się codziennie dostosowywać do tego pędzącego świata, szkoła tkwi w skansenie, z którego chyba tylko rewolucja mogłaby ją wyciągnąć.

Nie dziwi więc, że młodzież sobie robi tak zwaną bekę ze szkoły, nauczycieli i tego, czego muszą się uczyć. Nie dziwi też, gdy tytuł książki do historii „Śladami przeszłości” gimnazjaliści przerabiają sobie na „Siadam ze złości” 😀 Też powoli momentami siadam – jako matka, jako z wykształcenia nauczycielka i jako wciąż uczący się człowiek 😉

PS Dla porządku dodam, że moja Ola chodzi do świetnego Gimnazjum nr 2 w Świdnicy, którego dyrekcja ma wyjątkowo prouczniowskie podejście. No ale podstaw programowych nawet oni nie przeskoczą. To jest już skok wzwyż 😉

ŻYĆ SZYBKO, UMRZEĆ STARO ;)

Co się z nami dzieje, kiedy dorastamy? Co robi z nami los? Życie? I ile możemy przeżyć ciesząc się nim? Dosłownie w dwa dni zrozumiałam, że przesłanie przyklejone do Jamesa Deana, zgodnie z którym trzeba żyć szybko i umrzeć młodo, może nabrać nowego znaczenia. Niekoniecznie się z nim zgadzam, bo jednak wolę żyć szybko i umrzeć staro, ale… Do rzeczy.

Mój bratanek Hubert, który ledwo co skończył trzy lata i jest najsłodszym dzieckiem na świecie, doskonale wie, czego chce. Gdy wpada do mnie, to choć jest jak Fred – postrach kotów (sierściuchy alarmowane jego radosnym piskiem na ich widok chowają się w najmniejsze możliwe dziury, a gdyby mogły, to pewnie wskoczyłyby do kibelka i spuściły za sobą wodę), jednocześnie wprowadza do domu nową jakość, w której wszystko jest możliwe. Mazanie palcem po oknie balkonowym – jedynym, jakie jest w zasięgu jego wzrostu – proszę bardzo. Bo w czasie remontu sama pokazałam mu, że można, a on świetnie zapamiętał. Wynoszenie wszystkich poduszek z salonu do mojej sypialni w celu „spania” – proszę bardzo, bo nie zaoponowałam, kiedy zrobił tak po raz pierwszy. Grzebanie w koszyku z owocami, który stoi na stoliku, i wybieranie tego, na co akurat ma ochotę – jak najbardziej. I zawsze, ale to zawsze Hubert wie, czego chce. A że te chcenia zmieniają się 9273418746318796 razy na minutę? To co? Kto dziecku zabroni poznawać świat?

Przepraszam, ale tym miejscu muszę przeprosić moją nastoletnią córkę, która jest najcudowniejszym dzieckiem na świecie, ale najsłodszym maluchem stanowczo nie była 😉 I ona dobrze wie, o czym mówię 😀

Hubert żyje krótko. A chłonie świat wszystkimi zmysłami. Wczoraj wystarczyło go postawić na murek, po którym z moją asekuracją szedł inaczej niż chodnikiem (to cudowne uczucie, sama je pamiętam z dzieciństwa), żeby wywołać wielką radość z tak banalnej rzeczy. Hubert doskonale wie, że chce zjeść jabłko, a nie banana. Banana nie chce. Chce jabłko. Hubert chce usiąść w moim aucie. Nawet wie, jaka to marka. Ale nie może pojechać, bo nie mam fotelika. Więc chociaż wsiądzie na chwilę. Hubert nie chce usiąść za kierownicą. Chce posiedzieć obok mnie i posłuchać muzyki. Ten mały, proszę Państwa, doskonale wie, czego chce!

A czy Wy wiecie, czego chcecie? Bo ja nie. Każdego dnia budzę się i zastanawiam się, co jest w życiu najważniejsze. Myślę, co przyniesie dzień i czy uda mi się wreszcie odnaleźć ten absolut.

Bo niby wydaje mi się, że wiem – że miłość, że rodzina, że bliskość i to, żeby miało się zawsze na kogo liczyć. I żeby być dobrym. I pomagać. I dzielić się. I mieć fajną pracę. Ale te wszystkie rzeczy z biegiem lat tak się strasznie komplikują, tyle do nich dobudowujemy ideologii, tyle wokół nich narasta wahań, tyle pytań… Ciągle zastanawiamy się, czy postąpić tak, czy tak. Czy podjąć ryzyko, czy nie. Zmienić pracę czy nie. Odejść czy zostać. Ale trudno nam odpowiedzieć na te pytanie, bo ciągle gdzieś gonimy.

Do mnie odpowiedź przyszła w niespodziewany sposób. Po męczącym weekendzie, w czasie którego wspólnie z mamą i córką, ale głównie sama montowałam wielką szafę (ZMONTOWAŁAM!), poszłam z przyjaciółkami na kinowy relaks. „Wiek Adaline”. Właściwie zwykłe romansidło z jakimś metafizycznym sci-fi w tle, wbrew zachwytom – żadne to arcydzieło. Ale dość ciekawe, bo opowiada o kobiecie, która przestała się starzeć. I z każdym rokiem, z każdym mijającym dziesięcioleciem było jej coraz ciężej. Żyła jak uciekinierka. Trochę jak my – pędząc przez życie, tyle że jej życie było o wiele dłuższe niż nasze. Aż wreszcie, w dramatycznych okolicznościach, postanowiła przestać biec. Zatrzymać się. Żyć. No i kochać. Jak dziecko. Bo jak dziecko wreszcie wiedziała dokładnie, czego chce.

Czego sobie i Wam życzę 🙂

TO ŻYCIE WAM LOTTO!

Mam taką szafkę w kuchni, której jednego skrzydła nigdy nie otwierałam do końca, bo zahaczałam drzwiczkami o wiszącą tam lampę. Po ponad dwóch miesiącach od zmian nadal łapię się na tym, że otwieram ją bardzo ostrożnie, żeby nie przywalić w tę lampę, której już tam nie ma. Ciasteczka w sieci mojego mózgu wciąż jeszcze przechowują ten odruch warunkowy, a ja za każdym razem uśmiecham się sama do siebie. Takie sytuacje przypominają nam jednak, że przyzwyczajenie jest drugą naturą. Nawet do ludzi się w ten sposób przyzwyczajamy i choć nam przeszkadzają, jak ta nieszczęsna lampa w mojej kuchni, trudno nam się z nimi rozstać.

System przyzwyczajeń trzyma przy sobie wiele małżeństw, które dawno powinny się rozpaść, wiele przyjaźni, które stały się zwyczajnie toksyczne, wiele innych związków, których gdyby nie było, jedna i druga strona po pewnym czasie odczułaby ulgę. System przyzwyczajeń rządzi naszym życiem. Zawsze wstajemy tak samo, jemy podobnie, czas wolny też spędzamy tak samo. Robimy zakupy w tych samych sklepach. Kupujemy te same produkty. Wyjeżdżamy w te same miejsca z tymi samymi ludźmi. Ubieramy się w tych samych sieciówkach. Kupujemy nowszy model tego samego samochodu. Telefon zawsze tej samej marki (rozgrzeszam tylko miłośników Apple’a ;)).

A zmian chcemy tylko wtedy, kiedy nie będą nas kosztowały żadnego wysiłku i nie będą niosły żadnego ryzyka. Albo kiedy nie będą miały na nas bezpośredniego wpływu (jak w wyborach – „zagłosuję na Kukiza, niech się coś dzieje”). Ale to że zmian nie chcemy, nie znaczy, że o nich nie marzymy.

Siedzi więc sobie taki Kowalski w fotelu z tym samym od lat pilotem, ogląda ten od lat sam serial w telewizji, na stoliku obok piwo tej samej od lat marki, w kuchni ta sama żona, z którą od lat uprawia ten sam seks (albo już nie uprawia), w pokoju obok te same dzieci. Siedzi i myśli: „Jak ja bym chciał tak nie siedzieć. Chciałbym tak polecieć gdzieś w świat, coś zwiedzić. Być jak ci ludzie z telewizji. Jak ja bym chciał napić się piwa/wina/wódki gdzieś w Brazylii, Kenii, Australii czy na Wyspach Wielkanocnych.  Jak chciałbym spróbować tamtego innego samochodu, drogiego w eksploatacji, ale za to jaka maszyna! Jak ja bym chciał wypróbować inny telefon… Jakbym chciał spróbować innego seksu…” Siedzi ten Kowalski i wie, że nic z tego nie zrobi, chyba że… wygra w totolotka. No, to jasne. To już się zrobi samo.

Tyle że historie lottomilionerów, ciekawie opisane niedawno w „Newsweeku”, wcale nie pokazują cudownego życia z chmurki marzeń Kowalskiego siedzącego przed telewizorem (http://polska.newsweek.pl/lotto–smutna-historia-zwyciezcow,98268,1,1.html). Bo nie tędy droga. Marzenia trzeba spełniać samemu. Konsekwentnie i z wielką wiarą, że się da. Bo da się.

Tymczasem my ciągle potrzebujemy jakiejś motywacji – coacha, trenera, demotywatora wrzuconego na FB przez znajomych albo samodzielnie. I tego coacha, trenera czy demotywatora nie potrafimy znaleźć w sobie.

Lubię czasem popatrzeć na świat oczami mojej córki. Bo to bardzo mądra nastolatka jest. W kuchni mam zwykle włączone radio. Przy posiłkach więc po prostu coś leci „w tle”. Akurat puszczali jakiś przebój, a moje dziecko mówi: „Jak mnie wkurzają te piosenki z tekstem jakby go napisał trener fitnessu – „nie poddawaj się, dasz radę, możesz to zrobić…” Do tej pory się uśmiecham na myśl o tych słowach. Ale smutna prawda jest taka, że te piosenki stają się przebojami, bo ludzie to właśnie kupują, tego chcą. A czemu smutna? Bo mimo tej muzycznej indoktrynacji ci Kowalscy nadal siedzą w tym fotelu i marzą. Z przyzwyczajenia. Marzenia to taki odruch bezwarunkowy. Żeby móc je spełniać, trzeba się najpierw zmienić.

A więc może jednak wstańcie z fotela, odłóżcie pilota, bo nim można tylko kanał zmienić, i… GO FOR IT, że pojadę tekstem trenera z klubu fitness 😉

CZASEM WIEDZA OBRACA SIĘ PRZECIWKO CZŁOWIEKOWI

Mnie nie dziwi, że Polacy w prowokacyjnej sondzie Filipa Chajzera nie potrafią rozpoznać symbolu SS. Polacy w ogóle wielu rzeczy nie wiedzą. Zapytajcie ich, akurat dziś, gdy jeszcze trwa majówka, co właściwie świętują. Ja obstawiam „święto grilla” albo „długi weekend” 😉 Nawet kościół dał wiernym w piątek dyspensę od niejedzenia mięsa.

Nie czytali „Ferdydurke” – nie wiem, czemu akurat wczoraj mi się przypomniała beznadziejna adaptacja Jerzego Skolimowskiego, w której próbował pokazać zagranicy to, co nawet nie każdy Polak rozumie ;), a z „Pana Tadeusza” znają Inwokację (bo jest w podręczniku). Wiedzą, że Roman Polański spał z nastolatką i dlatego jest ścigany, ale jego kilku genialnych filmów nie widzieli na oczy. A poproście ich, żeby przytoczyli jakiś tytuł 😉 Nie mają pojęcia o przełomowych datach w historii Polski, a okrągły stół kojarzy im się z królem Arturem i jego rycerzami  😀

Mówią przyszłem, poszłem, wziąść, włanczać, jeste… I żyją! I grillują! A jak! 😀

Ale czemu tu się dziwić, skoro czołowa dziennikarka od kultury z TVN-u Anna Wendzikowska nie wie, kto to był Grotowski, a ostatnio ponoć zgodziła się zrobić wywiad z pisarzem Charlesem Bukowskim. Nieżyjącym 🙂

http://dziendobry.tvn.pl/wideo,2064,n/chajzer-sprawdzil-czy-polacy-wiedza-co-oznacza-symbol-ss,166576.html

Prawda jest taka, że zdobyta w polskiej szkole wiedza jest człowiekowi w większości do niczego nieprzydatna. Ludzie i tak żyją. I tak pracują (chociaż nie w Święto Pracy). I tak chodzą tymi ulicami. Jedzą w knajpach. Piją piwo. Grillują. Wyjeżdżają na wczasy. I dalej mówią: przyszłem, poszłem, wziąść, włanczać, jeste i… dopiszcie sobie jeszcze inne błędne słowa. I świat się kręci.

Powiem więcej – wiedza czasem obraca się przeciwko człowiekowi 😀 Weźcie mnie. Kilka lat temu niechcący zafundowałam szkolnym i ogólnoświdnickim uroczystościom śpiewanie wszystkich zwrotek „Mazurka” Dąbrowskiego.

Sorry, ludzie – nie wiedziałam, że mi się uda 😀

A było to to tak.

Zbliżała się okrągła rocznica 13 grudnia. Siedziałam na kolegium redakcyjnym w „Wiadomościach Świdnickich” i akurat przyszła moja kolej, żeby zgłaszać tematy. Zaproponowałam więc jakiś temat z tym związany. W tym momencie jedna z młodszych dziennikarek zrobiła wielkie oczy i zapytała, co było 13 grudnia. Wtedy ja i ówczesna naczelna zrobiłyśmy wielkie oczy. W odpowiedzi na nasze wielkie oczy jeszcze większe oczy zrobili inni młodsi dziennikarze. Zostali więc zapytani, czy wiedzą, co było 13 grudnia 1981 roku. Nie mieli pojęcia. Jako że ja pojęcie miałam, stałam się etatową redakcyjną patriotką, czyli dziennikarką „od narodowych świąt i rocznic”, więc gdy rok później zbliżał się 11 listopada, do mnie należało zgłoszenie tematu. Miałam już przemyślane inne ujęcie polskiego patriotyzmu – chciałam pójść do szkół i poprosić uczniów znienacka, żeby zaśpiewali kolejne zwrotki Hymnu RP, a potem opisać wrażenia. Była też sonda, w której podawaliśmy cytat:

Już tam ojciec do swej Basi mówi zapłakany:

Słuchaj, jeno, pono nasi biją w tarabany

i pytaliśmy, skąd to cytat 😀

Materiał wyszedł przecudnej urody, a świdnickie szkoły zaczęły od tamtej pory uczyć uczniów wszystkich zwrotek hymnu, ale też – niestety – wszystkie śpiewać, o czym miałam się niebawem przekonać będąc matką uczennicy w podstawówce 😉 Nie byłam zadowolona.

Dziś już bym tego nie zrobiła, bo sama muszę tak czasem stać i śpiewać, i wiem, jak to boli 😉 A wszystko przez to, że postanowiłam zanieść pod strzechy tzw. wiedzę bezużyteczną. Bo na cholerę takiemu człowiekowi wszystkie zwrotki narodowego hymnu? Najeść się nimi nie naje. Zarobku też mu nie przyniosą, chociaż… czekajcie – mnie przyniosły! Dostałam za tamten materiał całkiem niezłą jak na „WŚ” wierszówkę ha ha ha 😀

Spokojnie – nie zacznę mówić przyszłem, poszłem, wziąść, włanczać. Taka głupia to ja już nie jeste… 😀