Piękny człowiek

Skrzypek na ulicy z kasą fiskalną? Choć Władysław Tomczyk gra na katowickiej ulicy już od kilku lat, dopiero dzisiaj (choć dość znamienne, że przy okazji święta narodowego) natknęłam się na materiał o nim, który niezmiernie mnie wzruszył. Może także ciut dlatego, że pan Władysław jest z wykształcenia polonistą?…

Prowadził biznes – miał dwa sklepy na katowickim dworcu. Ale zbankrutował. Miał chwilę załamania. Zbierał złom, a nawet musiał żebrać. A jednak odnalazł się. Dzięki szkolnym skrzypcom, które znalazł w swoim niezwykle skromnym domu we wsi pod Siewierzem, skąd półtorej godziny dojeżdża codziennie „do pracy”. Zaczął grać. Ale nie tak zwyczajnie – jak każdy uliczny grajek. Pan Władysław wziął kasę fiskalną i każdemu, kto wrzuca pieniądze do puszki, wydaje paragon. Co miesiąc płaci podatki i składki w ZUS-ie. Mimo polskiej złodziejskiej polityki fiskalno-ubezpieczeniowej, on stara się być uczciwy wobec państwa, wobec tych, którzy go wspierają, ale chyba przede wszystkim wobec samego siebie.

Rok temu nowojorska agencja Variable, która na swoim koncie ma m.in. współpracę z takimi markami jak Coca Cola czy Nike, nakręciła o Władysławie Tomczyku krótki film pokazujący w prosty i oszczędny sposób bezpretensjonalność i prostolinijność tego człowieka. – Wiele w swoim życiu przeżyłem, nigdy się nie poddawałem. To są moi słuchacze. To jest moja scena. To jest moje życie – mówi w nim bohater. Chce uczciwie zapracować na emeryturę. Chce pozostać sobą do końca. Ale przede wszystkim – wydaje się – że chce zachować własną godność i człowieczeństwo.

http://vimeo.com/47265755

W kraju, w którym – czego nie mógł nigdy zrozumieć mój przyjaciel, Amerykanin Larry Siddal – nawet uczniowie oszukują na lekcjach ściągając. W kraju, gdzie wiele rzeczy się „załatwia”,  gdzie bez znajomości trudno znaleźć dobrą pracę, gdzie państwo łupi obywateli na każdym kroku, znalazł się człowiek, który do końca chce pozostać uczciwy. To musi zrobić wrażenie. I na mnie zrobiło, bo cóż to za piękny człowiek…

PS Inna sprawa, że kasa fiskalna obok ulicznego grajka to genialny wręcz chwyt marketingowy. Ale czy ktokolwiek sądzi, że ten skromny i skromnie żyjący, bogobojny człowiek naprawdę o tym myślał stając pierwszy raz ze skrzypcami, puszką i tą kasą na ulicy?…

Pojedynek przy kasie

Próbowaliście się kiedyś ścigać z kasjerką skanującą kody waszych zakupów? Nawet w dwie i trzy osoby bywa trudno, a co dopiero pojedynek z taką kasjerką sam na sam.

Kiedy stoję przy kasie sama, czuję się czasem jak Gary Cooper (vel szeryf Will Kane) we „W samo południe” Freda Zinnemanna w scenie pojedynku

W tym miejscu powinno być słychać ten charakterystyczny, nerwowo irytujący motyw muzyczny… http://inigo5.wrzuta.pl/playlista/8Ftu1mWt9UD/w_samo_poludnie.

Próbuję ogarnąć zakupy, mierzę kasjerkę wzrokiem czując, że za chwilę sięgnie po broń – czytaj: każe mi płacić, a zakupy piętrzą się jeszcze na kasie… Chciałabym najpierw się spokojnie spakować, a potem zapłacić, ale widząc X par oczu za sobą i słysząc to nerwowe przestępowanie z nogi na nogę, prędko muszę kapitulować 😉

– W pojedynku z wami, kasjerami, nikt nie ma szans – chcąc zyskać na czasie, zażartowałam dziś do znajomej „pani na kasie”, prawie dostając zadyszki w czasie pakowania zakupów.

– Dziś to już jesteśmy zmęczeni – uśmiechnęła się rozbrajająco, wytrącając mi broń z ręki. – Chcą, żebyśmy to robili jeszcze szybciej.

– Ja rozumiem, że z was chcą zrobić maszyny, ale klienci to nadal tylko ludzie – odparłam jak zwykle kapitulując, a gdy wypowiedziałam te słowa, spojrzałam na kolejkę znerwicowanych, spieszących się kolejnych klientów. I w tym momencie nastąpiło olśnienie. Zrozumiałam wreszcie, na czym to polega… I tu znów pojawia się motyw z jednego z westernów wszech czasów – hasło reklamujące „W samo południe” na zwiastunach brzmiało „Time was his deadly enemy!” Nic dodać, nic ująć.

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=g9CR_tib0CA[/embedyt]

Sprzedaż na etapie kasy polega na wiecznym wyścigu z czasem, na wytworzeniu maksymalnego ciśnienia między tym, kto już przy niej jest, a tym, kto dopiero czeka w kolejce. Kasjerzy są po to, by narzucać tempo jak ekonom na pańszczyźnianym folwarku, a nazywając rzeczy po imieniu: poganiacz. Gdy więc kasjer działa w ten sposób, klient „z tyłu” widząc, że ja nie nadążam z pakowaniem zakupów, zaczyna patrzeć na mnie morderczym wzrokiem, bo przecież gdybym robiła to szybciej, on szybciej dotarłby do kasy, zapłacił i wyszedł ze sklepu.

Sama tak często mam i jest to ciśnienie niezależne od racjonalnego myślenia. Tyle że kiedy już przy tej kasie jestem i ledwo nadążam z pakowaniem, następuje nagły zwrot akcji. Broń wymierzona jest teraz we mnie. Na muszce trzyma mnie nie tylko kasjerka, ale i wszyscy, którzy stoją w kolejce za mną. A im bardziej się spieszę, tym gorzej…

Co więc czasem robię? Urządzam włoski strajk klienta 😀 Pakuję zakupy wolno, a płacić zaczynam dopiero, kiedy wszystko mam poukładane jak należy. Trzeba się przy tym wykazać dużym dystansem do siebie, a właściwie nie do siebie, tylko tych, którzy stoją w kolejce za mną. Uśmiechać się, działać spokojnie.  I ma to swoje dobre strony także dla kasjera – to dla niego szansa, by złapać oddech. Bo gdyby to on się tak po włosku nie spieszył, to mógłby po zejściu z kasy zobaczyć nawet wypowiedzenie z pracy, a że nie spieszę się ja? Cóż… klient to przecież nasz pan.

Pomóżmy więc czasem kasjerom i nie spieszmy się. Jest szansa, że jak będzie nas więcej, to po pewnym czasie ciśnienie zejdzie także i z tych, którzy stoją w kolejce za nami 🙂

Co ma wspólnego polityk i surykatka?

Nie ma to jak złapać dystans! Najlepiej taki dosłowny – gdzieś pojechać, oderwać się od codzienności i spojrzeć na sprawy z całkiem innej perspektywy. Pani z Torebką zabrała dziś swoją torebkę oraz dwie nastolatki do Safari ZOO u naszych południowych sąsiadów. Dziewczęta bawiły się dobrze. Pani z Torebką razem z nimi podglądała codzienne życie zwierząt, a siedząc w samochodzie i mierząc się nawzajem wzrokiem z siedzącym grzecznie i niewinnie jak kotek gepardem, zatrzymała w głowie pewną myśl…

Myśl ta ożyła, gdy Pani z Torebką powróciła do swojej codzienności i zajrzała wieczorem na lokalne portale internetowe, na których jej eks-koledzy po piórze relacjonowali świdnickie „obchody” (przepraszam za cudzysłów, ale inaczej nie mogłabym użyć tego słowa) 1 Maja – Święta Ludzi Pracy.

Co to za myśl? Otóż spoglądając w oczy geparda, skądinąd ślicznego kota, Pani z Torebką pomyślała: „Siedzisz tak grzecznie, ty bestio, a jeden mój niewłaściwy ruch i nawet to ogrodzenie nie byłoby dla Ciebie przeszkodą, by rozszarpać mnie na strzępy”. Wypisz-wymaluj – polityk 🙂 I – jak by nie patrzeć – rasowy, bo kto takiego geparda podrobi? 😀 Znam takich.

W swojej kilkunastoletniej pracy w mediach poznałam przedziwne typy ludzkie, a najdziwniejsze były typy polityczne. Niektórzy są jak ten gepard – siedzą naprzeciwko Ciebie w niewinnej pozie i patrzą Ci prosto w oczy. Ale zrób jakiś niewłaściwy gest, ruch, wydaj nieodpowiedni dźwięk, a nawet się nie obejrzysz, jak rzuci się na Ciebie z zamiarem wyrwania Ci wnętrzności. Inni są jak jadowita żmija. Siedzą cicho w trawie, a Ty nawet nie wiesz, że już Cię namierzyły i czekają tylko na chwilę Twojej nieuwagi. Szybki ruch i po Tobie. Jad błyskawicznie rozpływa się Twoich żyłach i dociera do każdej komórki ciała.

Są też i tacy jak surykatki – małe, urocze, słodkie zwierzaczki, oswojone przez ludzkość dzięki „Królowi Lwu”, animowanej megaprodukcji Walta Disney’a. Obserwując takiego słodziaka, chciałoby się go zabrać ze sobą do domu. Bo czy on mógłby kogoś skrzywdzić? Ale uwaga! Surykatki wpieprzają nawet małe kurczaki!

Antylopy, bawoły i inne parzystokopytne – niby niegroźne, roślinożerne, ale… mogą Ci uszkodzić auto albo i Ciebie, jeśli nie będziesz przestrzegał zasad i z niego wysiądziesz. Są i osły – jak wszędzie. Albo zebry – nigdy nie wiesz, czy jest czarna w białe paski, czy biała w czarne paski.

Taaak, polityka to niezłe zoo. Dlatego dziś, w dniu startu kampanii do Parlamentu Europejskiego, w dniu politycznych wieców lewicowców, w przeddzień kolejnych politycznych ruchów przedwyborczych… Spójrzmy na polityków z dystansem. Takim, jaki tworzy się między człowiekiem odwiedzającym ogród zoologiczny a zwierzętami w klatkach, za szybami, pleksami, kratami i innymi osłonami mającymi chronić przede wszystkim nas, odwiedzających. I obserwujmy ich. Uważnie i stale. Bo nigdy nie wiemy, z którym gatunkiem akurat mamy do czynienia 😉

Rynek należy do wszystkich

Pani z Torebką z przyjemnością wróciła dziś wieczorem do domu. Dzień obfitował w przyjemne emocje, parking, jak to przed dniami wolnymi, przyjaźnie świecił pustkami, więc zakupów nie trzeba było nieść aż z Siostrzanej, Rynek wyludniał się z godziny na godzinę, jak zwykle przed każdym, a zwłaszcza długim weekendem, a rynkowe ogródki powoli się zaludniały.

Ściągając pranie z balkonu spojrzała właśnie na jeden z ogródków. I wspomniawszy relacje z wczorajszej debaty na temat rynkowego życia, które czytała dziś rano, Pani z Torebką zastanowiła się swoim zwyczajem, o co tu chodzi? Rynek każdego miasta, nie tylko Świdnicy, to specyficzne miejsce. Jeszcze kilka lat temu mieszkańcy, lokalni przedsiębiorcy, a w ślad za nimi – także media – suchej nitki nie zostawiały na władzach miasta narzekając, że Rynek jest martwy, że nic się nie dzieje, że taki piękny, a nocą i wieczorami zamiera… Pojawiły się kawiarnie. Pojawiły się restauracje. Pojawiły się puby. Jak grzyby po deszczu wyrosły ogródki. Rynek, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ożył. Marzenie świdniczan się ziściło. Mają gdzie wypić dobrą kawę, zjeść pyszne lody, pójść na obiad i napić się dobrego piwa, a nawet wina. Wieczorem Rynek nie śpi, tylko żyje. Tak jak chcieli. Więc w czym problem? Cóż – te tysiące mieszkańców nie wzięły pod uwagę tych czterdziestu mieszkańców Rynku, którzy teraz protestują przeciwko hałasom, burdom itp. ekscesom, które – wedle relacji lokalnych mediów – każdego dnia spędzają im sen z powiek i nie pozwalają spać.

– Hmmm… – zastanowiła się Pani z Torebką stojąc na tym balkonie i na głos mówiąc do kota, który właśnie wskoczył na balustradę. – No, jest głośno. Ale my przecież też mieszkamy w Rynku i choć chcemy sprzedać mieszkanie, to wcale nie z powodu hałasów, burd itd. Choć Rynek to w pewnym sensie podwórko Pani z Torebką, to jednak jest on własnością wszystkich mieszkańców. Nie ogrodzi tu sobie wejścia, nie posadzi trawy, nie wypuści tam kota, nie postawi sobie leżaka i nie będzie wygrzewać się na słońcu jak co niektórzy świdniczanie w swoich przydomowych ogródkach. Rynek to także miejsce dla innych. Miejsce dla każdego miasta wyjątkowe, bowiem tu od wieków toczyło się i nadal powinno toczyć jego życie. To tu się umawiamy „pod Neptunem”. To tu idziemy na kawę do Galerii 44. To tu nasze nastoletnie dzieci wybierają się do Amaretto na lody z koleżankami. To tu najpierw szukamy restauracji, gdy chcemy coś zjeść. To serce miasta. Naszego wspólnego.

Kiedy Pani z Torebką wprowadziła się do Rynku, właśnie zaczynały się Dni Świdnicy (jeszcze wtedy organizowano je w Rynku). Było głośno i gorąco, ale cóż – trzeba było zamknąć te okna i przeczekać. A potem było jeszcze kilkadziesiąt różnych imprez, mniej czy bardziej głośnych. I comiesięczna giełda staroci, której odgłosy słychać już od szóstej rano. A co jeśli ktoś lubi spać w niedzielę do późna?

I tu rodzi się dylemat – czy z Rynku wyprowadzić giełdę staroci, która gromadzi miesięcznie kilka tysięcy odwiedzających i wystawców? Czy zamknąć wszystkie lokale? Czy zakazać im mieć czynne po 23.00?… Czy może lepiej zrobić coś, żeby to niezadowoleni mieszkańcy wyprowadzili się z Rynku w spokojniejsze miejsca? W końcu – kto im każe tu mieszkać? Poza tym – nawet jak tu było cicho i głucho, nie brakowało letnich weekendowych nocy, kiedy pijani świdniczanie tylko się tędy przemieszczający potrafili narobić tyle nagłego hałasu, że ten gwar, do którego się przyzwyczailiśmy, że jest regularnie (a da się przyzwyczaić, tak jak do bicia zegara czy hejnału), to przy tym pikuś.

Tak. Wiem, że narażam się moim sąsiadom. Ale – proszę Państwa – ja nie mam problemu ani ze snem, ani z głośnymi imprezami, ani z tym, że w ogródkach jest głośno. Owszem – nie ma wątpliwości, że Kanappa i jej klientela to nieporozumienie, bo nie potrafią się odnaleźć w tym wyjątkowym miejscu, jakim jest Rynek. Ale mam nadzieję, że jej istnienie tutaj to tylko kwestia czasu. A cała reszta – oby tych lokali i ogródków było jeszcze więcej. Ja nie mam z tym najmniejszego problemu. I nie życzę sobie, żeby mi zamykano ogródki, zwłaszcza jeden, ten w którym najczęściej bywam (patrz foto ;-)).

Foto Wiktor Bąkiewicz

Muzyku, zrób to sam

Dzisiaj wyciągnęłam z szafy torebkę muzyczną. Tak się jakoś ciekawie zbiegło w czasie, że lokalne talenty, którym kibicuję i wspieram na różne sposoby, prawie w jednym czasie osiągnęły coś fajnego. Paulina Lenda, Ditroit, Natalia Widuto – miło pomyśleć, że każdy z tych talentów na różnych etapach promowałam, wspierałam albo pomagałam promować i wspierać. Nie! Na pewno będę tutaj pisać, że jestem ojcem, przepraszam, matką ich sukcesów. Daleko mi do tego. Raczej z muzycznej torebki wyciągnę słuchawki, podłączę do iPhone’a i z przyjemnością posłucham ich twórczości. Bo warto! A z historii tej trójki, a właściwie szóstki, płynie ciekawa nauka…

Paulina Lenda, największa nadzieja świdnickiej sceny muzycznej (nadzieja na zrobienie dużej kariery), wydała wreszcie płytę. Historia obdarzonej niezwykłym głosem i talentem młodej wokalistki, finalistki pierwszej edycji „Mam Talent”, to z jednej strony nadzieja, z drugiej – przestroga dla jej młodszych kolegów. Ale też w dużym stopniu – drogowskaz. „To były tak burzliwe lata… Najpierw wielkie zamieszanie związane z programem, połączone z moją maturą. Później kilka złych decyzji, które podjęłam i za które słono zapłaciłam. Skomplikowane relacje z najbliższymi, które musiałam wyprostować. Problemy, z którymi borykałam się przez kilka lat w życiu prywatnym i pewne tragedie, które mnie spotkały przez ten czas. Do tego miłość, z której nie mogłam się wyleczyć i która bardzo destrukcyjnie na mnie działała w tamtym okresie…” – wyznaje Paulina Lenda portalowi muzyka.interia.pl, odsłaniając także kulisy „pomocy”, której naobiecywano jej po TVN-owskim talent show, oraz polskiego biznesu muzycznego. O tym ostatnim można powiedzieć tyle, że ze swoim materiałem na płytę Paulina poszła do kilku rodzimych wytwórni. „W odpowiedzi usłyszałam tylko, że płycie brakuje „hitów”. Nie chcąc zmieniać tam ani jednego dźwięku, ani jednego słowa, by zostało to tak autentyczne, jak słychać na nagraniach – postanowiłam zrobić to sama, bez pomocy firmy, a z pomocą przyjaciół. Udało się, płyta została wydana” – opowiada. Chcąc wydać „Wolf Girl”, Paulina zrobiła to sama…

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=LarKVdrh3fw[/embedyt]

Ditroit, z którym rok temu w moje urodziny rozmawiałam w trakcie nagrania ich pierwszego singla, kończy nagrywać płytę, a za miesiąc zagra pierwszy koncert. Ditroit to dość egzotyczny lokalny twór powstały z muzyków dawnego Zero Procent (finalisty programu „Śpiewaj i walcz” TVP 1 i laureata Pierwszego Wyróżnienia na opolskich Debiutach w 2010 roku, z którego ponad rok temu odszedł wokalista Kamil Franczak), czyli Krzyśka „Chrisa” Brzezińskiego, Daniela „Dady” Urbaniaka i Maćka „Maxa” Magocha oraz byłego wokalisty The Floorators Michała „Miśka” Kulniewa. Piszę „egzotyczny”, bo jeśli porównać raczej pop-rockową twórczość Zero Procent z hardrockową muzyką The Floorators, trudno go nazwać inaczej, ale… Ale! Już pierwszy singiel „Trefny klucz” pokazał, że ta egzotyka ma sens i że osiągnięcie złotego środka może przynieść nieoczekiwane efekty.

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=0MiNGNI4d_4&feature=youtu.be[/embedyt]

„Kiedy się poznaliśmy przy okazji prac nad pierwszym utworem, który miał być tylko eksperymentem, okazało się, że większość naszego życia żyliśmy w błędzie. Misiek nie słucha tylko ciężkiej muzyki, a chłopaki – nie tylko lekkiej, rockowej muzyki” – opowiadał mi „Misiek” w wywiadzie kilka miesięcy temu. To on napisał teksty do wszystkich utworów z płyty, nad którą kończą pracę, a jak mówi Krzysiek Brzeziński, menadżer zespołu, każdy jest na wskroś przemyślany. „Myślę, że Misiek pisząc te teksty i pracując z nami przeszedł w krótkim czasie bardzo długą drogę. Każdy z nas się czegoś nauczył” – mówił mi niedawno „Chris”. Dziś możemy delektować się kolejnym singlem Ditroit – „Niewiele”, który tylko to potwierdza, i z niecierpliwością czekać na koncert grupy, który zagrają już 30 maja w pubie Highlander (tam zresztą powstała część zdjęć” do „Trefnego klucza”). A wkrótce zapewne, tak samo jak z Pauliną, będziemy cieszyć się z ich pierwszej płyty. I co? Oni TEŻ zrobili to sami!

[embedyt]https://www.youtube.com/watch?v=ENwHZ9hqqG8[/embedyt]

Na koniec najmłodsza z nich pod względem muzycznego stażu medialnego – Natalia Widuto, która wydaje się, że w porównaniu z Pauliną czy Ditrotit jest dopiero na początku drogi… Ale, ale… Czy to nie ona swoim wykonaniem coveru A Fine Frenzy „Almost Lover” nie podbiła przed rokiem światowego internetu? Czy to nie ta dziewczyna ćwiczy z najlepszymi, jak Mieczysław Szcześniak, i unika talent shows, bo jak rezolutnie mówi, „jeśli się nie ma warsztatu, to po co w ogóle startować?” Czy to nie ona niedawno została dzięki wspomnianemu coverowi odnaleziona na YouTubie i zaproszona do nagrania serialowej piosenki? Biorąc pod uwagę, że głos ten świat usłyszał niespełna rok temu… można powiedzieć, że milowymi krokami goni swoich starszych kolegów. W tym krótkim czasie Natalia zdążyła już (zresztą razem „Dadą” z Ditroit) zagrać recital podczas Świdnickiego Dnia Mody i koncert podczas ubiegłorocznej Juliady, tuż przed występem Sidney’a Polaka, a teraz – rzutem na taśmę – nagrać swoją pierwszą piosenkę „Spell of Rain” (przepiękną!), której mogliśmy posłuchać w jednym z odcinków „Przyjaciółek”. Ona też osiągnęła to sama… swoim głosem i systematyczną pracą.

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=03x5taLEV10[/embedyt]

Kochani, życzę Wam wszystkim fajnych karier! 🙂

Mój dom jest moim… zamkiem!

Damska torebka jest jak Google – jest w niej wszystko, tyle że czas wyszukiwania jest znacznie dłuższy. Święta internetowa prawda. W mojej torebce, obok różnego rodzaju kluczy, kluczyków, perfum, szminek, chusteczek, pendrive’ów, przyborów do pisania, w tym ukochanego pióra, do którego odkąd nie pracuję w „WŚ” nie mam nabojów (nie dlatego, że mnie nie stać, ale dlatego że mi nie po drodze do Rolskiego czy któregoś z papierniczych, bo wychodzę tyłem do samochodu i wracam takąż samą trasą), wylądowała… KLAMKA! Tak! Klamka. Normalna klamka taka z drzwi wyjęta. I właśnie z tym tyłem i samochodem wiąże się jej niesamowita historia…

Klamka jest bowiem w tej chwili jedynym sposobem otwarcia tylnych drzwi budynku, których nasza wspólnota po wielu bojach z Miejskim Zarządem Nieruchomości dorobiła się jakieś półtora roku temu. Drzwi aluminiowe, dość solidne w porównaniu z otwieranym na kopa wcześniejszym paździerzem. Panowie montujący przekonywali, że solidne i nikt ich na pewno z kopa nie otworzy. Mieli rację. I to jak! Kilka tygodni temu tajemniczy nieznajomy, zwany w policyjnych kronikach skrótem NN (moim zdaniem powinno być NS – „nieznany sprawca” albo wzorem Tygryska z „Kubusia Puchatka” – ZS, jak „zamaskowany przestępca”, ale jest NN i trudno). A więc ten NN wymontował z naszych solidnych drzwi klamkę.

Do wstawienia nowej klamki konieczna była uchwała wspólnoty podpisana przez wszystkich właścicieli mieszkań i zaniesiona osobiście do MZN-u. Właściciele części mieszkań mieszkają gdzieś tam, w bliżej nieokreślonych miejscach, bo mieszkania wynajmują. Pani doktor z góry przyjeżdża już tylko raz w tygodniu, bo podobno się na emeryturę wybiera. Tak więc ja, nie mając czasu poszukiwać tych właścicieli i pilnować terminu otwarcia gabinetu pani doktor, musiałam się przystosować do nowych warunków. Nie było to takie trudne, bo przecież wciąż był zamek, a ja miałam do niego klucz! A drzwi, co wie przecież każde dziecko, otwiera się kluczem 😀

Otwierałam i ja. Do czasu… Do czasu, gdy inny (a może ten sam) NN postanowił dla utrudnienia wymontować z naszych drzwi także zamek. To już – przyznaję – była zagwozdka. Dwa dni chodziłam na parking naokoło, przez Rynek. Aż tu nagle dnia trzeciego wypatrzyłam w przedpokoju w takim koszyczku, gdzie trzymam korki – na wypadek gdyby się spaliły, świeczki – na wypadek, gdyby spaliły się korki, zapałki – żeby te świeczki zapalić, latarkę – na wypadek, gdyby jak te korki się spalą, było już ciemno i trzeba było szukać zapałek i świeczek (bo nie wiadomo, czy korki zadziałają), wypatrzyłam tam… KLAMKĘ! Nie mam pojęcia, skąd się tam właśnie wzięła, ale podała mi pomocną dłoń. Chwyciłam ją więc i z radością zapakowałam do mojej coraz cięższej torebki. I już nie muszę chodzić na parking naokoło. I tak oto tworzy się zawartość damskiego torebkowego Google’a 😉

PS I co, panie NN? Chcesz jeszcze coś zrobić z naszymi drzwiami? Proszę bardzo! Dam sobie radę. Mój dom to mój ZAMEK! I żaden NN nie utrudni mi w nim życia bardziej niż sama sobie utrudniam 😉

To wiara czyni cuda

Na pomnik Jana Pawła II brakuje jeszcze 45 tysięcy złotych, ale i tak go postawią, by na 8 maja klęczał już nasz papież przed katedrą. Biskup Ignacy prosi wiernych w kościołach, by dokładali się do budowy, a ks. prałat Śliwka grzmi z ambony, żeby nie dać się zwieść przeciwnikom pomnika, bo to… źli ludzie, którzy nie chcą czuć obecności świętych pośród nas!

No, przepraszam! Ja nie chcę pomnika, a nie uważam siebie za złego człowieka. Nie chcę pomnika, bo nie przez to będę czuła obecność Jana Pawła II pośród nas. Kto jak kto, ale akurat Kościół nie powinien zapominać, że obecność świętych czuje się zmysłem szóstym, duszą, a nie jednym z pięciu. Innymi słowy – nie muszę zobaczyć, żeby wierzyć. Dziś w kościołach wierni słuchają o niewiernym Tomaszu. Pasuje jak ulał! „Błogosławieni ci, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. Czyż nie tak to powinno działać? Nie chcę pomnika, bo nie chcę, żeby na podobiznę świętego, wybitnego człowieka robiły miejskie gołębie i z wielu innych powodów, o których parokrotnie pisałam w moich felietonach w „WŚ”.

Nie chcę także dlatego, że nikt mnie nie zapytał, czy chcę.

Właśnie! Jako Pani z Torebką mam tu akurat prawo się denerwować. Bo jak chciały władze miasta postawić rzeźbę torebki-giganta, to zapytały mieszkańców o zdanie. I ci powiedzieli „nie”. Ale jak grupa świdniczan postanowiła postawić pomnik Jana Pawła II, to nikt nie pytał pozostałych świdniczan, czy też tego chcą. A gdy do tego pomnika władze postanowiły dostawić szklane wrota, to też nie pytały, czy chcemy. Dlaczego właściwie? Bo torebka jest świecka, a wrota kościelne?…

Fakt, że po kilku latach zbiórki, na półtora tygodnia (!!!) przed terminem odsłonięcia pomnika, brakuje jeszcze 1/5 potrzebnej kwoty chyba jasno pokazuje stosunek świdniczan do jego postawienia. Nie uratowali sytuacji lokalni biznesmeni, którzy dla tabliczki ze swoim nazwiskiem namawiali jeden drugiego na ten „dar serca”, jakim były minimum 2 tysiące złotych (tyle potrzeba było wpłacić, by obok pomnika na specjalnej tablicy zobaczyć swoje nazwisko).

Jan Paweł II świętym człowiekiem był, jest, a teraz oficjalnie na wieki będzie. Był święty za życia, bo nikt tak jak on, nie będąc muzykiem rockowym czy jakimkolwiek innym celebrytą, nie potrafił gromadzić, jednoczyć i porywać tłumów. Był święty, bo samą tylko swoją obecnością, wsparciem i głoszonym słowem przyczynił się do upadku komunizmu w Polsce i innych krajach. Był święty, bo żył jak święty. Mnie nikt nie musi tego udowadniać potwierdzając cuda, które uczynił, bo uczynił ich znacznie więcej, zwłaszcza takich, o których nie wiemy. Cudów małych, ale wielkich. Cudów, które dokonywały się w ludzkich sercach i umysłach. Nie widziałam, ale wierzę. A to wiara czyni cuda…

Ilustracja to obraz Caravaggia „Niewierność św. Tomasza”

Czy zasługuję na Bio Silikę?

Ostatnio sen z powiek spędza mi męczące pytanie, czy jako kobieta zasługuję na suplement diety Bio Silica. Podobno zasługuje każda. Ale czy na pewno ja? Czy odżywiam się prawidłowo? Czy dbam o siebie? O mój dom? Czy jestem dobrą matką? Czy dobrze pracuję? Nie, nie i nie!

Wypijam codziennie rano kawę, ale nie zawsze mam chwilę na szklankę soku Tymbark zastępującą jedną z pięciu zalecanych porcji owoców i warzyw. Moim kotom z braku czasu kupuję często karmę z firmy „krzywydyszel” zamiast Whiskasa, który kupowałby przecież każdy kot. Pranie robię tylko w proszku do kolorów, bo po co mi dwa proszki, skoro biały to też kolor. Przez to biel u mnie, niestety, nie staje się jeszcze bielsza.

No więc – czy ja zasługuję na Bio Silikę?… Chyba nie za bardzo, nawet jeśli Anna Przybylska przekonuje, że jest inaczej – że podobno każda kobieta zasługuje.

I cóż… w takim razie sobie jej nie kupię, co pokazuje, że i konsument też ze mnie słaby. Ale za to słuchacz reklam dobry.

Jakiś czas temu w radiu usłyszałam reklamę mebli Vinotti Furniture czytaną przez Krzysztofa Globisza. Ja pier…! – pomyślałam – skoro sam Anioł z Krakowa reklamuje meble i mówi, że są bez VAT/wad? :D, to ja muszę je chociaż obejrzeć! Weszłam na stronę i noo… nie powiem taka sofa Kelvin Giormani (naprawdę! tak nazywa się kolekcja, czyli prawie jak meblarski Calvin Klein i Giorgio Armani, a może więcej niż jeden i drugi razem wzięci?) numer zero jeden zero pięć, szerokość 182, wysokość 75, głębokość 92 cm, dwuosobowa – niczego sobie. I bez VAT/wad! Ale czy ja na nią zasługuję? Czy moje koty karmione nie Whiskasem, tylko co tam się uda w sklepie kupić (najczęściej KiteKatem, a to niestety karma, jak przekonuje reklama, dla kotów bardzo aktywnych) nie zamienią mojej nowej białej sofy marki Kelvin Giormani w równie białą koronkę z Koniakowa? I czy nie używając proszku „do białego” utrzymam jej biel na tym samym, a nawet bielszym poziomie?

Ehhh, trudne jest życie konsumenta w konsumpcyjnym świecie… W dodatku ci aktorzy są tacy przekonujący…

I potem człowiek siedzi, gapi się w Internet na laptopie marki Lenovo, choć wolałby McBooka Pro, i ma dylemat – czy kredytu na sofę firmy Vinotti Furniture polecaną przez Krzysztofa Globisza szukać w ING Banku Śląskim polecanym przez Marka Kondrata, czy może w SKOK-u Stefczyka reklamowanym przez ojca Mateusza vel Artura Żmijewskiego. Mam też problem, czy jeśli jednak kiedyś uznam, że zasługuję na tę Bio Silikę, to nie lepiej będzie kupić jednak Belissę? Podobno nic nie jest w stanie zastąpić Belissy… I jak tu podjąć decyzję?

W sumie jednak jak nie pospieszę się z tymi rozstrzygnięciami, to nie będę miała dylematu Bio Silica vs. Belissa, tylko pójdę i kupię Geriavit Pharmaton dla osób po pięćdziesiątce. Bogusław Linda mówi, że zażywając go w sile wieku będę w pełni sił. Chyba się skuszę! 😀

Pani z Torebką

Kiedy byłam ośmioletnią dziewczynką, zostałam spoliczkowana w osiedlowym supermarkecie przez niejaką Królową. Starsi mieszkańcy pewnie pamiętają – zawsze ubrana na biało, nosząca się po królewsku, z modnym jak na tamte czasy makijażem „oczy-na-niebiesko, usta-na-różowo”. Nie sposób było nie znać tej osiedlowej wariatki.

A spoliczkowanie odbyło się tak.

Na osiedlu Młodych działał sklep, który – nie wiedzieć czemu – nazywał się Opolanka (może ktoś miał sentyment do Opola?). Był to sklep najbliższy mojego miejsca zamieszkania, więc mama wysyłała mnie tam jako najstarszą latorośl po jakieś drobne zakupy. Lubiłam go, bo byłam chorobliwie nieśmiała, a tam nie musiałam z nikim gadać. Wystarczyło wziąć chleb czy mleko z półki, pójść do kasy, zapłacić, zabrać zakupy i wyjść. 

Pewnego dnia też poszłam coś kupić. I oto stoję w kasie, a przede mną… słynna Królowa. Pilnując, żeby nie zgubić pieniędzy, które miałam w garści, nie śmiałam nawet na nią spojrzeć. Ale zbliżając się do kasjerki kątem oka, niepewnie, obserwowałam, jak Królowa pakuje zakupy. Zafrapowały mnie jej dłonie, a właściwie białe rękawiczki na nie naciągnięte. Byłam krótko po komunii, więc zapewne ożyły wspomnienia… Nagle poczułam, jak w mój policzek coś uderza i zaczęło bardzo piec. „Czemu się na mnie gapisz, gówniaro?!” – usłyszałam. Rozbeczałam się, jak to dziecko. Ekspedientki rzuciły się z odsieczą. Pamiętam, że pierwszy raz w życiu byłam na zapleczu sklepu i nie wiem, szczerze mówiąc, co było większym przeżyciem – „zlanie mnie po mordzie” przez Królową czy wizyta na zapleczu sklepu, w którym prawie codziennie robiłam zakupy 😉

tinkywinkyKrólowa miała pewien problem, przynajmniej w moich dziecięcych oczach. Bo – parafrazując Sienkiewicza – dwie były wariatki w Świdnicy – jedna na osiedlu Młodych, a druga – gdzieś bliżej centrum. Królowa nie rządziła więc umysłami pozbawionych Facebooka, Instagramu, Twittera, zawieszonych na trzepakach świdnickich dzieciaków lat osiemdziesiątych niepodzielnie. Jej rywalką była Pani z Torebką, której ja i cała moja dzieciarnia z sąsiedztwa baliśmy się jeszcze bardziej, chociaż nigdy mnie ani nikogo z moich kolegów nie skrzywdziła. Ale – jak to wśród dzieciaków – krążyły o niej legendy. Że łapie je i przetrzymuje w domu. Że w tej torebce, z którą niczym Tinky Winky (o którym wtedy nikt, rzecz jasna, nie słyszał) chadza powolnym krokiem ulicami miasta, trzyma jakieś narzędzia tortur i diabli wiedzą co jeszcze nam do głowy przychodziło.

Ale o Królowej, Pani z Torebką, czyli miejskich wariatkach, mogliśmy dyskutować godzinami, a moja policzkowa przygoda (w sumie nie pierwsza w życiu, ale o tym może kiedyś, w przyszłości) powodowała, że byłam bohaterką co najmniej podwórka, a potem nawet szkoły, bo jak można o czymś takim nie opowiedzieć w klasie 😉
Potem dorosłam. Królowej się zmarło. Ale Panią z Torebką to jeszcze całkiem niedawno, mocno już posuniętą w latach, widziałam spacerującą po Rynku. A czemu taki tytuł bloga? Bo ja też jestem Panią z Torebką. Rozpoznawalną. Często spacerującą po Rynku (bo w końcu w nim mieszkam). Zgodnie z dzisiejszą modą, często noszącą torebkę w geście słynnego fioletowego Teletubisia. I nie całkiem normalną. Ale o tym sza! 🙂

Foto „Pani z torebką-gigantem” Wiktor Bąkiewicz