Jak polityka mistrza w ringu znokautowała

Dorota Wellman: – Co w Europarlamencie zrobisz dla kobiet?

Tomasz Adamek: – Stawiam na przemysł.

Dorota Wellman: – Przemysł, kościół, kościół, przemysł… Ale co dla kobiet zrobisz?

Tomasz Adamek: – Mój program jest jasny: będę bronił przemysłu, będę bronił Boga i będę bronił rodziny.

RATUNKU! Tomasz Adamek znokautował mnie dziś kilkakrotnie. I choć tak naprawdę to on został znokautowany przez Dorotę Wellman i Marcina Prokopa w „Dzień dobry TVN”, to jednak ja jako widz leżałam na deskach wielokrotnie. Znokautowana, ogłuszona i próbująca bezskutecznie wstać przed ostatecznym ciosem.

Kiedy mój tata, któremu lubiłam towarzyszyć, gdy oglądał wydarzenia sportowe, bo zawsze mi – jak komentator – tłumaczył, co się dzieje, oglądał boks, nie mogłam, mimo jego komentarzy, zrozumieć, czemu jeden facet (wtedy jeszcze kobiet bijących się w TV nie pokazywali) tłucze drugiego do krwi, a ludzie biją mu brawa. Byłam też pewna, że jak się tyle razy po łbie dostanie, to nie ma szans, żeby się w nim klepki nie poprzestawiały. Dziś mam tę pewność w stu procentach.

Adamek nigdy nie należał do mistrzów elokwencji. Słuchanie jego wypowiedzi w mediach było dla mnie jak słuchanie skrzypienia kredy na szkolnej tablicy. Męczyłam się potwornie próbując zrozumieć sens i czekając, aż skończy. Dziś było jeszcze gorzej. Dziś czułam się jakbym słuchała człowieka, który przeszedł nieodwracalne pranie (nomen omen) mózgu. Człowieka, którego inny człowiek sprał tak porządnie, że stracił wszelkie instynkty, na czele z instynktem samozachowawczym.

Miny Wellman i Prokopa, ich nieustająca konsternacja i zażenowanie, a momentami wręcz zniecierpliwienie podczas rozmowy z Adamkiem mówią wiele. Sama się niecierpliwiłam – kiedy się to skończy, kiedy facet powie coś, co doprowadzi do wybuchu, kiedy wyprowadzi jakiegoś lewego czy prawego sierpowego, wreszcie kiedy zada cios… Ale nie doczekałam się. Ciągle tylko garda, garda, garda. Na koniec leżał na deskach, zapewne myśląc o tym, że broni Boga i kościoła.

Zapytany przez Prokopa o to, czy nie boi się, że zostanie marionetką w rękach polityków, zaprzeczył. A przecież już nią jest! Bo po co komitetom wyborczym tzw. twarze? Adamek nie ma pojęcia, czym zajmuje się Parlament Europejski, jeśli opowiada, że będzie bronił przemysłu, Boga i rodziny. Tak jak nie mieli pojęcia o podstawach Otylia Jędrzejczak i Maciej Żurawski, którzy w rozmowie z dziennikarzem TVN w którymś momencie już nawet nie kryli niewiedzy. Tak jak nie wiedzą nic na ten temat inni, którzy na listach znajdują się po to, by „zbierać głosy”? Bo to chyba jasne, że są tam tylko po to. I chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości, chociaż…

…dzisiaj, gdy oglądałam rozmowę z Adamkiem, ja zaczęłam mieć.  Bo wygląda na to, że porządne (s)pranie mózgu może tak poprzestawiać klepki, że i chłop uwierzy, że będzie z niego król. A wiara potrafi czynić cuda…

A więc może Adamek „ocali” polski przemysł? Może zasiadając w Europarlamencie uratuje Boga? Może zrobi jeszcze wiele dobrego, jeśli do tego gremium się dostanie. Pewne (i smutne) jest jedno – nie ocali siebie. Już nigdy nie będzie tym samym Tomaszem Adamkiem, którego z trudem słuchałam, ale słuchałam, bo był „miszczem”. Teraz jest już tylko maszynką do zbierania głosów 😉 I aż przykro pomyśleć, że ten ruch to będzie nokaut…

Prusakolep czy Atari, czyli kandydacie, Twój wyborca nie jest głupi

Patrząc na to, jak lokalni kandydaci do tych i owych politycznych gremiów zabierają się za swoje kampanie wyborcze, widząc tę powtarzalność, przewidywalność, sztampowość, często także bylejakość, czuję smutek. A nawet jest mi przykro… Dlaczego?

Bo mają mnie jako wyborcę za głupka! Ale to jeszcze pół biedy, że mnie, bo ja jestem tzw. wyborcą świadomym, który potrafi oddzielić ziarno od plew, który potrafi czytać programy i zauważyć fałszywe ruchy kandydatów i wybierze świadomie. Gorzej – że za głupków mają tych, którzy tego nie potrafią, którzy idą głosować za impulsem albo dlatego, że „tak trzeba”. Bo to jawne lekceważenie własnego elektoratu.

A jak się ono objawia? Cóż objawy (czyt. metody na wyborcę) są różne (kolejność dowolna)…

Na ducha

Z reklam wyborczych, tych wiszących, jak banery czy billboardy albo plakaty, politycy w swych gigantycznie powiększonych gabarytach straszą nas. Wiem, że często schemat, kolorystykę itd. narzuca partia, ale czy to znaczy, że jak wyjeżdżam z parkingu jednego ze świdnickich supermarketów, to muszę zawsze podskoczyć ze strachu przed źle wyretuszowanym w Photoshopie zdjęciem jednej z kandydatek?

Na myśliwego

Umieszczanie reklam w tak dziwnych miejscach, że mam obawy, czy za chwilę idąc po jogurt nie wyskoczą na mnie z otwartej lodówki. Jedna z lokalnych kandydatek – dla pewności, że „wisi wszędzie”, umieszcza na swoim profilu na Facebooku (a właściwie pewnie jej sztab) słitfocie wszystkich wywieszonych banerów i billboardów. Na płocie takim, na płocie siakim, na tym czy innym walącym się budynku. Swoją drogą, te płotowo-ruinowe reklamy są doprawdy żenujące – bo reklama to czy już antyreklama mówiąca o tym, że kandydata nie stać na porządne miejsce i jakość?

Na listonosza

Otwieracie skrzynkę pocztową i wysypują się ulotki, z których tylko czekać jak wyskoczą i będą jak osioł ze „Shreka” podskakiwać i odważnie krzyczeć: „Ja wiem, ja, ja, wybierz mnie, mnie wybierz!” (Choć niektórzy wyglądają na zdjęciach raczej jak tenże sam osioł mówiący: „Niech mnie ktoś przytuli”).

Na (znaną) twarz

Wieszanie się na szyjach znanych twarzy ze swoich partii i dreptanie z nimi po mieście w celu pokazania wielkiej zażyłości, która najczęściej rozpoczęła się kilkanaście minut wcześniej, gdy owa znana twarz pojawiła się w danym mieście. Największym hitem w tej kategorii była wizyta Grzegorza Schetyny, który cztery lata temu, w ramach wsparcia świdnickich kandydatów PO w wyborach samorządowych, spędził w mieście 9 minut!

Na media

To moja „ulubiona” metoda, zresztą powiązana z tą „twarzową”. Organizuje się konferencję prasową z byle powodu (hitem tegorocznym był powrót jednego z radnych i zapewne przyszłych kandydatów z Majdanu i dzielenie się wrażeniami), zaprasza media, które zwykle przychodzą (oby rosła liczba tych, które zlewają takie zaproszenia) i udostępnianie zamieszczanych na portalach relacji, a zarazem korzystanie za darmo z wypracowanego przez media kanału dotarcia do potencjalnego wyborcy.

Na żebraka

(Mogłabym ją też nazwać „Na Świadka Jehowy”, ale znam kilku i szanuję, więc nie zrobię tego) Metoda ta polega po prostu na łażeniu od drzwi do drzwi, pukaniu, przedstawianiu się, zostawianiu ulotek, wizytówek i proszeniu „o poparcie”. Słyszałam o takim jednym świdnickim polityku, co onegdaj z krzyżem od drzwi do drzwi pukał. Jest też inny odłam tej metody (opatentowany przez najdłuższego stażem świdnickiego radnego), który objawia się łażeniem od przystanku do przystanku i jeżdżeniem autobusami.

Na stronę internetową

Większość polityków startując zakłada stronę internetową. Bo – pewnie im tak podpowiadają – internet to podstawa. Jasne, że podstawa – tyle że ta podstawa powinna istnieć od dawna, być stale aktualizowana i mieć stałych oraz przybywających czytelników. A aktualizacja to akurat najsłabsza strona większości polityków. Robią stronę i ją… mają. Pytanie – po co?

Na Facebooka

To najnowsza metoda, przez większość polityków opanowana na poziomie przedszkolnym, tzn. umieją się przedstawić, powiedzieć, ile mają lat, gdzie mieszkają i czym się zajmują… Aha, no i jeszcze zamieszczać słitfocie… Rzadko który z nich potrafi zrobić coś więcej, co pomaga w promocji. Ale nie jestem od podpowiadania. Wystarczy mi, że moja tablica jest spamowana nieumiejętnie dozowanymi postami zamieszczanymi polityków i polityczek. Pewnie mogłabym ich wyłączyć z grona znajomych, ale… jeszcze nie jestem do tego gotowa. Wszystko jednak jest na dobrej drodze 😉

PODSUMOWANIE

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=gTe8To0GV4Y[/embedyt]

Tutaj to chyba tylko mi przychodzi do głowy prośba: zaskoczcie mnie, Panie i Panowie politycy! Zaskoczcie nas, wyborców! Zrozumcie wreszcie, że gdyby reklama Prusakolepu (z nośnym hasłem „do nabycia na terenie całego kraju”) przynosiła wyniki, to nadal leciałaby w paśmie reklamowym każdego kanału, a gdyby chłop z kozą w reklamie Atari nadal budził wiarygodność, to być może Atari byłoby dziś większym potentatem niż Apple 😉 Słowem, Panie i Panowie, wyjdźcie z zaścianka. Także świdniczanie to już Europejczycy. Może jeszcze nie wszyscy, ale coraz nas więcej…

Polski jad w austriackiej kiełbasie

Nic tak nie rozgrzeje serca Polaka jak wspólny wróg. Tym razem padło na Kobietę z Brodą. News dnia we wszystkich serwisach skonsolidował Polaków jak już dawno żadna informacja. Gdyby ta drag queen, niejaka Conchita Wurst, tylko wygrała Eurowizję, byłaby to jedynie medialna ciekawostka. Ona jednak wygrała z NASZYMI! Ooo, tej potwarzy my, Polacy, nie możemy puścić płazem! A więc zrobiło się polskie pospolite ruszenie i w komentarzach pod newsami i na Facebooku zawrzało jak w 1683 pod (nomen omen, bo ta brodata laska z Austrii pochodzi) Wiedniem.

Zastępy husarii ruszyły na polsko-austriackie, hetereoseksualno-homoseksualne muzyczne pole bitwy z takim hukiem i hałasem, że ich przodkowie spod Wiednia brzmieli przy tym jak trzepot skrzydeł motyla. I pomyśleć, że jeszcze wczoraj była to tylko „bitwa na głosy” – głosy Europejczyków. Dziś czytam, że nawet Donatan siedzi i liczy te głosy, upewniając się, że ludzie to właściwie wybrali Cleo, ale jurorzy w tych muzycznych wyborach wyprodukowali własną kiełbasę.

Prawda jest jednak taka, że Eurowizja to gówno nie festiwal. Mielonka słabej artystycznie jakości sezonowych przebojów przyprawiona emocjami głosowania i wtłoczona we flak wspólnej Europy. Tanie mięso w średniej, jak na możliwości Europy, klasy oprawie. Może to wręcz znamienne, że wygrywa ją tym razem ktoś, kto przybrał nazwisko kiełbasa? Ktoś, kto zaśpiewał dokładnie taką sieczkę, jaką Eurowizja kupuje – mdłą, bez smaku i do szybkiej konsumpcji, bo błyskawicznie traci świeżość.

Od czasów szwedzkiej grupy ABBA, która wygrała Eurowizję, jak miałam roczek, czyli czterdzieści lat temu, z tej produkcji o krótkim terminie ważności żaden ze zwycięzców nie wybił się dalej niż poza Europę, a najczęściej – zaledwie swój własny kraj. A i to nie na długo.

O co więc ta polska husaria podnosi takie larum i wyciąga broń? Że nie wygrało polskie masło, tylko austriacka kiełbasa? Że nie wygrały polskie cycki, tylko austriacka parówa (takie określenia też gdzieś czytałam)? Że Cleo zaśpiewała lepiej niż Conchita? A kogo to, u diabła, obchodzi? Od dziesięcioleci Eurowizja, festiwal, o którym mam naprawdę niskie mniemanie, to muzyczny margines nie tylko świata, ale i samej Europy, a nawet biorących w niej udział krajów. Taka prawda i tego żadne polskie pospolite ruszenie nie zmieni.

A co do samej Chonchity Wurst vel Thomasa Neuwirtha… Będąc młodą dziewczyną, w Świdnicy często wpadałam na kobietę z wąsem. Nie był to zbyt smaczny widok, przyznaję, zwłaszcza że znałam już tajniki pozbywania się niechcianego owłosienia, ale… była, jaka była. Może bała się depilacji? A może po prostu „taka była” – jak śpiewa tegoroczna zwyciężczyni/zwycięzca Eurowizji? Nie wnikam, bo co to zmienia w moim życiu?

A polskiej husarii polecam ściągnąć pancerze, bo chyba Wam trochę za ciasno i krew nie dopływa tam gdzie powinna, wyluzować się i obejrzeć „Priscillę, królową pustyni” – przezabawny film o inności, świetnie zagrany przez znanych australijskich aktorów Hugo Weavinga, Guy’a Pierce’a i Brytyjczyka Terence’a Stampa (dawniej główne role u Felliniego i Passoliniego), którzy wcielają się w role drag queens. I wypuśćcie z siebie ten kiełbasiany jad. Gwarantuję, że samopoczucie natychmiast się poprawi 😉

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=dbakps0k19w[/embedyt]

Żywe emocje na martwej fotografii

Czasem jedno zdjęcie potrafi powiedzieć znacznie więcej i wywołać znacznie więcej emocji niż cały film, książka czy reportaż. Od rana jestem pod wrażeniem zdjęcia, które wygrało konkurs Grand Press Photo. Nie pierwsze to w życiu zdjęcie i pewnie nie ostatnie, które zrobiło na mnie wrażenie. Ale to nieprawdopodobne, że od czasów Louisa Daguerre’a, mimo zmieniających się czasów, mimo postępu technologii, fotografia wciąż ma tę samą moc wywoływania emocji.

Jak każdy, lubię piękne widoczki. Lubię popatrzeć na krajobrazy czy martwą naturę, szczególnie tę pokazującą niezwykłą inwencję i talent autora, widzenie więcej niż przeciętny człowiek. Lubię też ciekawe eksperymenty tzw. fotografii poszukującej. Ale chyba najbardziej lubię fotografię reportażową. Film, nawet dokument czy reportaż, można wyreżyserować. Ale fotografii – tej jednej, jedynej, która wygrywa konkurs – nigdy. To są uchwycone w obiektywie chwile, które nie powtórzą się nigdy. Nawet jeśli na ich kanwie powstanie powieść czy film, to już nigdy nie będą te same chwile.

Tak jak właśnie ta, którą uchwycił na kijowskim Majdanie Jakub Szymczuk z „Gościa Niedzielnego”, laureat Grand Press Photo, 20 lutego 2014 roku, w tzw. czarny czwartek. Zdjęcie pokazuje jedną z ofiar – mężczyznę, który biegł nieuzbrojony na czoło barykady, chcąc rzucić oponę. Kula snajpera przeszyła jego hełm i głowę na wylot. Obok klęczy… no, właśnie… kto z nas patrząc na to zdjęcie nie chciałby poznać historii tych dwóch mężczyzn? Zrozumieć rozpaczy tego, który nadal żyje? Czy byli spokrewnieni? Czy się przyjaźnili? Czy znali się wcześniej, czy poznali dopiero na Majdanie? Tyle znaków zapytania… Tyle bólu i rozpaczy, a w tle… płonące barykady i kompletny spokój. To pierwsze, co rzuca się w oczy i zwraca na to też uwagę Paul Hansen, szef jurorów GPP i ubiegłoroczny zwycięzca konkursu World Press Photo. Jego zdjęcie ze Strefy Gazy, na którym wujowie niosą ciała dwuletniego Suhaiba Hijazi i jego czteroletniego brata Muhammada do meczetu na pogrzeb, robi tak potężne wrażenie, że brakuje słów…

wpp2013
Źródło: www.worldpressphoto.com

Tak się jakoś składa, że w podobnych konkursach zwykle zwyciężają zdjęcia pokazujące konflikty zbrojne i ich skutki. Nic dziwnego. Gdzie jeszcze można znaleźć na żywo tyle skumulowanych ludzkich emocji? Tym bardziej warto przypomnieć tegorocznego laureata WPP Johna Stenmayera i jego nocne zdjęcie afrykańskich imigrantów na brzegu Djibouti City, gdzie swoimi telefonami próbują złapać tani sygnał z Somalii, słabiutkie połączenie z ich rodzinami za granicą. Niesamowite, prawda?

wpp
Źródło: www.worldpressphoto.com

Takie mają szczególny wymiar, bo jadąc na konflikt zbrojny fotoreporter ma już pewien handicap – jest we właściwym czasie i właściwym miejscu, by jednym, tym właściwym pstryknięciem, uwiecznić nieprawdopodobne emocje. Ale jeszcze większą sztuką jest uwiecznić je na zdjęciu zrobionym całkiem przypadkowo, idąc ulicą. Tak właśnie jak zrobił to swego czasu mijając areszt śledczy Wiktor Bąkiewicz, mój były redakcyjny, a prywatnie wciąż kolega. Nadal jestem pod wrażeniem tej fotografii… Ile w niej znaków zapytania i symboli…

I dziś – po obejrzeniu setek słitfoci na Facebooku – to by było na tyle 😉

wiciu
Źródło: www.facebook.com

Szefie, zafunduj pracownikowi wycieczkę!

Pewna świdnicka spółka z okazji swojego jubileuszu zabiera pracowników na pięć dni do Tunezji. Nie pięciu i nie dziesięciu pracowników, ale stu siedemdziesięciu paru! Kiedy usłyszałam tę wiadomość, aż podskoczyłam z wrażenia. A więc istnieją w naszym kraju pracodawcy, którzy mają tak zwany gest…

I od razu mi się przypomniał tekst w natemat.pl o Richardzie Bransonie, brytyjskim miliarderze, i jego radach dla przedsiębiorców. Trzy rady, jakie im przekazał, jeśli chcą osiągnąć sukces, to… „ludzie, ludzie, ludzie”. Niestety, jeśli o to chodzi, Polska wciąż jest na etapie wczesnego kapitalizmu. I są dwie szkoły. Albo wyciska się ludzi jak cytryny, a kiedy już są prawie całkiem pozbawieni soku i zaczynają schnąć, zamawia się świeżą dostawę owoców, albo wyciska się ich, ale od czasu do czasu wstrzykuje sok w koncentracie – a to w postaci premii, a to w postaci podwyżki, ale pod pewnymi warunkami, a to w formie jakiegoś bonusu. Lekka reanimacja i pracownik wraca do zawodowego życia 😉

Kiedy się rozmawia na ten temat z pracodawcami, to często pojawia się kwestia kosztów pracy. Zgodnie twierdzą, że w Polsce są one niebotyczne. Sorry – panie i panowie przedsiębiorcy. Nie jest tak. Z raportu opublikowanego przez portal rynekpracy.pl na podstawie danych Eurostatu wynika, że koszty pracy w naszym kraju są jednymi z najniższych w Europie! Niżej są tylko Łotwa, Litwa, Rumunia i Bułgaria. Wielu przedsiębiorców narzeka także na politykę fiskalną Polski. To ona według nich ma wpływ na to, ile płacą swoim pracownikom, na jakie umowy ich zatrudniają itd. Przykro mi – tu znów statystyki porównawcze mówią co innego. Polska jest na dziewiątym miejscu na liście dziesięciu europejskich rajów podatkowych. Serio! (jeśli nie wierzycie, to sprawdźcie: http://biznes.onet.pl/raje-podatkowe-w-ue-jest-i-polska,18490,5389935,13464477,fotoreportaze-detal-galeria). A na pierwszych miejscach są wspomniane Litwa, Rumunia i Bułgaria.

O co więc chodzi? Cóż – stare porzekadło mówi, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to znaczy, że chodzi o pieniądze. Pieniądze, dodajmy, przedsiębiorcy, a nie jego pracowników. Polscy przedsiębiorcy chcą po prostu więcej (nie będę się rozwodzić o kryzysie, bo to prawda, że dotknął wszystkich). Chcą więcej, chcą taniej, żeby jak najwięcej zostało dla nich. To jasne – ich firma, ich pieniądze. Wciąż jednak niewielu rozumie, że czasem to mniej znaczy więcej, a nie odwrotnie. Mniej dzisiaj dla mnie, bo chcę zainwestować w świetnego pracownika, to więcej jutro i dla mnie, i dla tego pracownika, w którego zainwestowałem.

Problemem większości polskich przedsiębiorców nie są ani koszty pracy, ani podatki. Ich problemem jest nieumiejętność otwarcia umysłu, widzenia dalej i więcej, przewidywania i wyprzedzania faktów. Albo inaczej – robią to w kontekście czysto biznesowym, bo biznes tego wymaga, ale nie włączają do tego procesu pracowników. Większość wciąż traktuje ich jak narzędzie, a więc przedmiot, a nie podmiot. Nie ten, to następny. Tymczasem inwestycja w dobrych pracowników to inwestycja w przyszłość własnej firmy. I tego jeszcze wielu polskich przedsiębiorców musi się uczyć. Oby jak najszybciej.

A pracownicy?… Cóż, nawet ci z tej firmy, która zabiera swoich ludzi do Tunezji, narzekają. Taka już ludzka natura. Przedsiębiorcy na koszty i podatki, pracownicy – na przedsiębiorców 😉

Świat według pomnika

Taki pomnik… Ten to musi mieć zamkniętą w kamieniu, granicie, brązie czy innym trwałym materiale cierpliwość. Zanim się pojawi, najczęściej już budzi kontrowersje. Jedni chcą, drudzy nie chcą. Potrzebny, niepotrzebny. Ładny, nieładny. Stawiać, nie stawiać. Każdy ma swoje zdanie. Pomniki jednak się stawia i są. I już. Dziś w Świdnicy postawiono kolejny – Jana Pawła II. Też budził kontrowersje – nawet moje. Jest jednak w mieście jeden taki pomnik, który ma wyjątkowo przerąbane…

Myślę o Pomniku Zwycięstwa na placu Grunwaldzkim. Ten to musi mieć cierpliwość… Nie dość, że… co prawda o gustach się nie dyskutuje, ale umówmy się, że nie grzeszy urodą, nie dość, że jest wystawiony na łaskę i niełaskę pogody, nie dość, że gołębie i inne ptactwo mogą robić na niego, ile chcą, nie dość, że zdobią go dwa NAGIE miecze, to jeszcze wszyscy bezwstydnie organizują przy nim wszelkie możliwe uroczystości, nie pytając go nawet o to, czy chce być ich świadkiem.

Dziś widziałam, że cieszył się z imprezy zorganizowanej przez Polskie Stowarzyszenie Osób z Upośledzeniem Umysłowym – wreszcie mógł popatrzeć na prawdziwe tłumy, pocieszyć oko (czy co on tam ma) kolorowymi balonami, radością życia (może nawet i jemu się udzieliła i wkrótce sam ożyje?), zobaczyć prawdziwe, a nie sztuczne, polityczne życie…

Ale też dziś, kilka godzin wcześniej, ten sam pomnik był nie świadkiem, a obiektem – wieszania… przepraszam, składania kwiatów, zniczy i co tam jeszcze politycy składają w hołdzie bohaterom, zwycięzcom, poległym i żyjącym. Nawet, jak wynika z relacji lokalnych mediów, był takim obiektem dwukrotnie. Bo jedni z drugimi się nie dogadali. Bo podobno jakieś nieporozumienie. Bo jedni mieli nie obchodzić, a inni chcieli obchodzić. Znaczy świętować rocznicę, dziś akurat zakończenia II wojny światowej.

Biedny pomnik… Ciekawa jestem, ile takich rocznic musiał przeżyć. Ile kwiatów na nim złożono? Ile zniczy zapalono? Ile flag mu towarzyszyło? Ilu sprzecznych w wymowie przemówień musiał wysłuchać? I ilu ludzi przy nim stało… od święta – bo przecież nikt nie ma chyba wątpliwości, że na co dzień to nawet nikt go nie zauważa. Biedny pomnik… Chociaż… dzisiaj – wreszcie doczekał się pierwszej słitfoci (ilustracja do tekstu) – wreszcie to on jest bohaterem, a nie świadkiem ani obiektem. Miał swoje pięć minut. Może dziś nagie miecze się do siebie uśmiechnęły albo nawet… splotły? 😉

foto sobie zaciągnęłam z ws-24.pl, autor Wiktor Bąkiewicz

Świeża krew ;)

Nie będę owijać w bawełnę: uwielbiam pracować z dziećmi i młodzieżą! Nie w szkole, na lekcjach, chociaż moi dawni uczniowie – przynajmniej tak wynika z tego, co mówią po latach – wspominają mnie dobrze. Ale właśnie po szkole, po lekcjach, w lekkim oderwaniu od szkolnej rzeczywistości, na pewnym luzie, podczas którego następuje wzajemna transfuzja doświadczeń, wrażeń, wspomnień, a czasem i marzeń…

Naszaswidnica.pl – młodzieżowy portal, w którym ze wszystkich mediów, z jakimi w swoim życiu zawodowym współpracowałam, najwięcej nauczyłam się w najkrótszym czasie. Więcej nawet – najbardziej rozwinęłam się. Ciekawe, prawda? Dorosła, doświadczona dziennikarka, a pisze takie rzeczy. A jednak tak jest. Tak było. To Nasza Świdnica uświadomiła mi, że praca dziennikarza może być wieczną przygodą. To dzięki młodym dziennikarzom z NŚ zrozumiałam, że dziennikarz to nie hiena, lecz dobry kolega, który przybliża świat, i że czytelnika trzeba cały czas zdobywać, tak jak młody chłopak dziewczynę, z którą chciałby spędzić całe życie.

Tak. Dostałam gigantyczną transfuzję świeżej krwi, o której mówiłam ponad rok temu, gdy NŚ i WŚ rozpoczynały współpracę. NŚ wygasiła działalność, z WŚ odeszłam ja. Ale młodzież – została. Pełna pomysłów, rozentuzjazmowana, chcąca się wyżyć w pisaniu, przed kamerą, za kamerą. Chętna i wciąż świeża – tak jak jej młoda krew.

My, dorośli, z przeróżnych powodów, czasem może i uzasadnionych, bo praca, bo pieniądze, bo trzeba dzieciom zapewnić to czy tamto, rzadko zaglądamy do świata ludzi młodych. To niewybaczalny błąd! I nie chodzi o wścibstwo. Nie chodzi o dopytywanie się, co w szkole, wyciąganie informacji o przyjaźniach, marzeniach itd. Jeśli zechcą, sami nam o tym powiedzą. Chodzi o otwarcie się na ich świat, zejście piętro niżej, cofnięcie się w czasie, próbę spojrzenia na świat ich oczami. Często wydaje nam się, że wiemy więcej. Jesteśmy wręcz o tym przekonani. Ale kto z nas potrafi przyznać, że tak nie jest? A nie jest tak ani trochę.

Świat dzieci, świat młodzieży, tak jak i świat dorosłych – w średnim wieku i seniorów – to ten sam świat. Tyle że każdy odczuwa go stosownie do swojego wieku. Za jeden ze swoich największych życiowych sukcesów uważam to, że nie rozgraniczam ludzi według wieku. Nigdy tego nie robiłam. I nigdy nie będę. Mam dobrych znajomych i przyjaciół o tak gigantycznej rozpiętości wiekowej, że czasem jestem w szoku (jak wszyscy, którzy obserwowali Naszą Świdnicę haha ;))

I ten szok niech wciąż trwa. I zapewniam, że trwać będzie 😉

Hey, Jude, make it BETTER!

Nie ma takiej rzeczy wywołującej pozytywne emocje, która byłaby za droga, zwłaszcza kiedy płatnika na nią stać. Stać Cię na drogą wycieczkę, o której marzyłeś całe życie? Leć! Stać Cię na samochód, który jest spełnieniem Twoich marzeń? Kupuj! Stać Cię wreszcie na obiad w wypasionej restauracji, na który nigdy nie było Cię stać? Idź, jedz, pij, ciesz się życiem. A jeśli stać Cię na zamówienie spotu z okazji 10-lecia wejścia Polski do UE, który kosztuje ponad 750 tysięcy? Zamawiaj!

Irytuje mnie dyskusja na temat tego spotu. Potrzebny, niepotrzebny? Drogi, niedrogi? Sam spot kosztował 750 tysięcy złotych. Pozostałe 90 procent to koszty jego emisji w mediach. Ale czym byłby bez tych emisji? Filmikiem, który Ministerstwo Infrastruktury zrobiło sobie do archiwum i może jeszcze na stronę internetową. Może obejrzy go parę tysięcy internautów. A może nie?… Niestety, już nawet w komunie wiedzieliśmy, że reklama jest dźwignią handlu, w tym przypadku – handlu pozytywnymi emocjami (szkoda, że Ministerstwo Infrastruktury umieściło ten film bez możliwości pełnego udostępniania, więc mogę zamieścić tylko nieaktywny link, bo jak szukałam aktywnych, to były to same parodie, niestety).

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=pTZuH-Az4cc[/embedyt]

Bo chyba tylko idiota nie uśmiechnął się choć raz z zadowolenia, jak bardzo odmieniła się Polska w ciągu ostatniego dziesięciolecia, jak zmieniło się nasze życie, jak wiele osiągnęliśmy jako naród. Na co dzień, tak jak przyzwyczailiśmy się do tego, że w Rynku znów jest wieża ratuszowa, a przecież jeszcze dwa lata temu jej nie było (!), przyzwyczajamy się do tego, co wokół nas. Jest lepiej? To dobrze. Ale chcemy jeszcze lepiej. Jest ładniej? Super. Ale chcemy jeszcze ładniej. Tymczasem tych 10 lat to naprawdę „10 lat świet(l)nych” – nawet patrząc obiektywnie nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Daleko nam jeszcze do doskonałości. Ale do czego byśmy dążyli, gdybyśmy już ją osiągnęli? Zawsze przecież trzeba chcieć więcej, sięgać wyżej, podnosić jakość… Życia, bycia, czegokolwiek, co robimy. A jakość – kosztuje. Nie zawsze pieniądze. Ale zawsze – pracę, pomysł i maksymalne zaangażowanie.

No właśnie… Ale nie jestem pewna, czy wszyscy tak myślą. Niedawno miałam bowiem okazję obejrzeć inny spot. Także reklamowy. Także zrealizowany na zlecenie ekipy wywodzącej się z szeregów Platformy Obywatelskiej i… przeniosłam się o 10 lat świetlnych w czasie! WSTECZ – żeby nie było wątpliwości.

Był to spot lokalny, a nie ogólnopolski. Fakt. Ale młodzież z Naszej Świdnicy udowodniła, że nawet nastolatki potrafią zrobić coś, co zechce wyemitować TVN24 czy nawet BBC!

Dla zapominalskich przypominam:

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=GtsXhx_Asrw[/embedyt]

A więc – da się, prawda? A jeśli się da, to czemu ktokolwiek o zdrowych zmysłach akceptuje coś takiego?

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=zbUdUKsZW0Y[/embedyt]

Nie będę się rozwodzić nad jakością techniczną tej reklamy. Bo znam się na tym tylko trochę (choć i to mi wystarczy, by wiedzieć, że jest ona poniżej słabej). Ani nad jakością artystyczną – choć na tym po studiach znam się znacznie lepiej (to z kolei wystarczy mi, żeby wiedzieć, że od ideału dzielą ją – nomen omen – lata świetlne). Ani też nad jakością merytoryczną, bo to ocenią wyborcy, a – jak mówi stare porzekadło – każdy orze, jak może. Prawda jest jednak taka, że orać można za pomocą konia pługiem tradycyjnym albo ciągnikiem – pługiem nowoczesnym. Żaden rolnik mi nie powie, że nie ma różnicy 🙂 A jeśli nie wierzycie… obejrzycie sobie te dwa spoty. W dowolnej kolejności 😉

A jeśli się trochę wkurzyliście, tak jak ja, to… Na rozluźnienie…

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=eDdI7GhZSQA[/embedyt]

A na koniec cytat z powyższej piosenki:

Hey Jude, don’t make it BAD,
take a sad song and make it BETTER 🙂

Kreska nad „WŚ” to jeszcze nie kropka nad „i”

– Już pani nie będzie pisać tych felietonów? – zapytał mnie dzisiaj smutno znajomy, u którego kupowałam coś na szybki obiad. – Szkoda. Od tego zawsze zaczynałem lekturę „Wiadomości Świdnickich”. Uśmiechnęłam się. Ale nie smutno. To miłe, a jednak – odpowiadając na pytanie zadane mi kilka dni temu przez kolejnego znajomego powiem: nie żałuję.  Nagromadziło się tyle pytań, że muszę się do tego odnieść, choć długo się zastanawiałam, czy powinnam. Ale – niech ten wpis będzie moją grubą kreską.

Drodzy czytelnicy, wiem, że w „Wiadomościach” zrobiłam wiele dobrego. Ale moja misja tam została zakończona. Tak jak misja Apollo 13 po powrocie z niedoszłej wyprawy na Księżyc 😉 Porównanie to nie jest przypadkowe. Nigdy tak długo nie pracowałam w jednym miejscu, jak właśnie w „WŚ”. Pod koniec pracy czułam się więc momentami jak członek załogi dowodzonej przez Jamesa Lovella (którego w filmowym hicie opowiadającym historię Apollo 13 jak zwykle świetnie zagrał Tom Hanks) pod koniec jej misji: ciasnota, nadmiar dwutlenku węgla, brak wody, a co za tym idzie – energii. Uważni czytelnicy moich felietonów zwrócili zapewne uwagę, że od prawie roku pojawiały się w nich refleksje dotyczące rozwoju, podejmowania ryzyka czy tego, że GDZIEŚ jest inny świat.

Skoro mowa o tym „gdzieś”… Jest taki skecz jednego z moich ulubionych, niestety już nieistniejącego, kabaretu Potem o Małym Księciu, w którym Joanna Kołaczkowska wychodzi na scenę z podniesioną do góry ręką i wysuniętym palcem wskazującym i wygłasza patetycznym tonem: „Tam!… Jest kosmos! Za tym sufitem…” To mniej więcej tak, jak myślałam ja przez ostatni prawie rok. Nad głową mam sufit, a przecież – gdzieś tam jest inny świat, nieznany, niezdobyty. Jak kosmos! I nie do zdobycia, jeśli będę tkwić tam, gdzie jestem. Zajęta pracą tak, że dopiero teraz widzę, że to była wręcz patologia. Weekendy przy komputerze, wyjazdy z laptopem, urlopy… z laptopem, zdarzało się nawet, że w czasie urlopu naliczałam wynagrodzenia pracownikom! Chore, prawda? Myślałam, że nieuleczalnie, że… jak jedna z moich poprzedniczek, jestem „skazana na Wiadomości” haha :), ale ufff! Wyleczyłam się! Nooo, może nie do końca, skoro od paru dni latam po mieście z torebką 😉

I co teraz? To kolejne pytanie z serii tych, które usłyszałam po odejściu z „WŚ” (choć de facto oficjalnie pracownikiem nie jestem dopiero piąty dzień!). Jak to co? Świat stoi otworem! Mogę pisać, co chcę, kiedy chcę i na jaki temat chcę. Mogę też nie pisać i nic się nie stanie (ale z szacunku dla tych stu, i oby ich przybywało, czytelników dziennie, pisać będę). Nikt mi nie każe się tłumaczyć z tego, co napisałam lub nie napisałam, gdzie poszłam albo nie poszłam, dokąd pojechałam albo nie pojechałam, z kim, po co, dlaczego… Tak… to chyba właśnie ten stan umysłu nazywa się wolnością. A nie ma rozwoju bez poczucia wolności, bez wyzbycia się nawyków i przyzwyczajeń pielęgnowanych przez lata, bez uwolnienia się od całego tego gromadzonego latami balastu, który – jak grawitacja – ciąży i ściąga na ziemię, choćby nie wiem jak wielkie miało się skrzydła.

Upajam się więc tym stanem nieważkości, by wkrótce podjąć kolejne wyzwania. Ryzyko? Też mnie o to pytano. Istnieje zawsze. Nikt przecież nie zna kolei swojego losu. I całe szczęście. Ale dwie rzeczy w tym wszystkim są pewne: „kreskę na wueŚ” już postawiłam, ale kropki nad „i” – jeszcze nie 😉

Strażak może więcej

Jestem kobietą, więc jako dziecko nie chciałam być strażakiem. Ale moi koledzy – owszem. Nie wiem, czy bardziej ich w tym fascynowało igranie z ogniem, gaszenie pożarów, czy po prostu latanie z sikawką jako podświadomy wyraz pewnego męskiego atawizmu 😉 Faktem jest jednak, że każdy mały chłopiec w czasach mojego dzieciństwa z – nomen omen – zapałem czytał „Jak Wojtek został strażakiem”, a wiele lat później każdy mały chłopiec z równym zapałem oglądał „Strażaka Sama”.

Faktem jest także, że – w przeciwieństwie do innych zawodów zaufania publicznego, jak choćby lekarz, adwokat czy nawet funkcjonariusz innych mundurowych służb – trudno nam przypiąć jakąś łatkę strażakowi, prawda? Nie powiemy o nim, jak o lekarzu, że jest łapówkarzem. Ani że łupi ludzi z pieniędzy – jak adwokat. Ani nawet – że jest nierobem – jak mawia się o strażnikach miejskich, a oni także pełnią zawód zaufania społecznego.

O tym, że istnieje coś takiego, jak „zawód zaufania publicznego”, dowiedziałam się dawno, dawno temu, jeszcze w poprzednim stuleciu, kupując samochód. Powiedziano mi, że ja jako dziennikarz taki zawód wykonuję. W praktyce oznaczało to, że po prostu kupiłam taniej samochód, bo banki chętniej i na bardziej preferencyjnych warunkach udzielały kredytów. Istnieje cała lista takich zawodów, ale jeden z nich cieszy się wyjątkowo dużym zaufaniem nas, Polaków. To strażacy, którzy dzisiaj obchodzą swoje święto. Ufa im aż 94 proc. społeczeństwa.

Dlaczego tak się dzieje? Bo często ratują ludzkie życie? Lekarze także, a jednak pielęgniarki czy ratownicy medyczni cieszą się niższym zaufaniem. A więc może dlatego, że często narażają życie własne? Wojskowi też, a jednak ufamy im mniej. Może więc dlatego, że często igrają twarzą w twarz z żywiołem, robiąc to w obronie naszej i naszego mienia? Zapewne tak. I zapewne także dlatego, że to zwykle strażacy są pierwsi na miejscu wypadków, katastrof, klęsk żywiołowych. Strażak oprócz wykonania własnej pracy, zastąpi także policjanta i ratownika medycznego.

Taaak, strażak to taki współczesny superhero! Zawsze pierwszy, zawsze najszybszy, zawsze w gotowości, by nieść pomoc. W dzień i w nocy. Także w święta. Nawet wtedy, gdy chodzi tylko o kota, który wlazł na drzewo i wymiaukuje  na nim serenady, bo nie wie, jak zejść, czy psa, który sobie tylko znanym sposobem znalazł się na kłodzie na środku rzeki. Kto zlikwiduje gniazdo os czy szerszeni? Strażak! Kto wejdzie przez okno do mieszkania staruszki, która zasłabła i nie daje znaku życia? Strażak! Kto zimą usunie gigantyczne sople zagrażające życiu przechodniów? Strażak! Po kogo policjant czy ratownik medyczny zadzwoni, gdy nie może wydobyć z auta po wypadku jego ofiar? Po strażaka! Kto latem, gdy upał staje się w mieście nieznośny, postawi nam w Rynku kurtynę wodną? Strażak! Haha 🙂

Strażak to taki żywy bohater, co do którego – biorąc pod uwagę jego nędzne zarobki – nikt nie ma wątpliwości, że działa dla dobra publicznego. A w dodatku – strażacy są jakby niedostrzegalni. Jak Batman, Superman, Spiderman i wielu innych „manów” 😉

Dwa lata temu, gdy przez południową Polskę przeszła latem trąba powietrzna, w natemat.pl pojawił się artykuł poświęcony właśnie strażakom. A konkretnie temu, że ich wielki wkład w ratowanie ludzi i ich mienia przeszedł w relacjach niemal niezauważony. Odnalazłam go. Wypowiada się w nim dr Jacek Wasilewski, socjolog z Uniwersytetu Wrocławskiego, który mówi, że „młodzi mężczyźni, jeśli nie mogą być Supermenami, zostają strażakami”. I fascynacja tym zawodem nie zanika. Zapewne dlatego, że jest on bardziej misją niż zawodem.

Dlatego ufamy strażakom. Nie tylko z wdzięczności za gaszenie pożarów czy ratowanie naszego mienia albo nas samych z wypadków. Ale też z wdzięczności za takie z pozoru drobne, ale ludzkie gesty, jak wyniesienie naszej sąsiadki – staruszki z mieszkania, jak uratowanie naszego kotka czy pieska albo naszych głów przed spadającym soplem. Tak – to pewne: strażak potrafi więcej niż Polak 😉

Z pozdrowieniami dla znajomych i nieznajomych strażaków 😀