JAK TO JEST DOGONIĆ KRÓLICZKA

Fajnie jest czasem dogonić króliczka, nawet jeśli po drodze ciągle łapie się zająca 😉 Każdy z nas o czymś marzy i chciałby, żeby to marzenie się spełniło. Czasem są to rzeczy wielkie, wzniosłe, jak znalezienie miłości swojego życia, a czasem zupełnie zwyczajne, przyziemne – jak remont mieszkania, które było ciągłą udręką obniżającą komfort życia. Jak u mnie. Pewien przyjaciel powiedział mi całkiem niedawno „Nie pójdziesz dalej, jeśli nie zapewnisz sobie podstawowego komfortu życia”. I to on dał mi bodziec do zmian. Trudnych, bo kosztownych. Ale jednocześnie łatwych, bo były spełnianiem marzeń.

I choć w pewnym sensie los zadecydował za mnie, bo w mojej chacie budowanej za komuny przez trójki murarskie po kolei wysiadało wszystko, co było niezbędne do życia, to jednak dziękuję temu losowi za to. Pokazał mi, że marzenia wcale nie jest tak trudno spełnić. Wystarczy trochę determinacji i sporo poświęcenia. I cudowni ludzie, których nagle zaczynasz spotykać na swojej drodze. Wspierający, oferujący bezinteresowną pomoc, łagodzący napięcia, czasem obracający problemy w żarty, dający rabaty, obniżający ceny, podpowiadający ciekawe rozwiązania… Bez nich byłoby znacznie trudniej, choć i tak nie było zbyt łatwo. A ja spotkałam ich naprawdę wielu. Aż sama jestem w szoku, kiedy pomyślę, ile nowych osób poznałam w tym wyjątkowym czasie.

Dwumiesięczne „wygnanie” (ale we wspaniałe, komfortowe i wesołe miejsce – dzięki, Aniu), bo ciągle coś szło nie tak, wiele mnie nauczyło. Częściowa rozłąka z dzieckiem – jeszcze więcej. Dojazdy do pracy – pokazały nową perspektywę. Doglądanie remontu i poznawanie jego tajników oraz „robotniczej” braci – dało doświadczenie na przyszłość, bo oczywiście wciąż coś jest do zrobienia.

A dziś?… Siedzę w moim salonie na wygodnej sofie, za ścianą mam wymarzoną sypialnię z superwygodnym materacem, do której kurier wiezie jeszcze śliczne łóżko, moje dziecko obok tworzy, znaczy rysuje – już inaczej, znacznie lepiej, niż jeszcze dwa miesiące temu, choć i wtedy jej prace wzbudzały ogólny podziw, koty śpią na kaloryferach, zamiast na piecach, przyjaciele i znajomi wysyłają mi kolejne zdjęcia do „Galerii Korytarz”, której wygląd budowałam w wyobraźni od lat, a w mojej głowie rodzą się kolejne marzenia… Bo kto nie marzy, ten niczego w życiu nie zmienia, a zmiana jest zawsze na lepsze!

Dogoniłam króliczka, wiele razy łapiąc zająca. No i nikt mi go nie wyciągnął z kapelusza. Nie tak się spełnia marzenia. Zawsze droga do nich jest inna, niż byśmy chcieli. Ale chyba znacznie ciekawsza, bo nieznana. A na horyzoncie już jest kolejne. Bo trzeba zawsze chcieć więcej.

No i te wzniosłe marzenia też mam… Jak każdy 😉

Aha! No i pewnie chcecie wiedzieć, jak to jest dogonić tego króliczka. Z-A-J-E-B-I-Ś-C-I-E!!! Psst! Nie powtarzajcie tego 😉

PS No i nie przegapcie swoich króliczków, które można złapać. Rabbit crossing 😉

MĘŻCZYZNO, BĄDŹ MĘŻCZYZNĄ, CZYLI JAK ŚWIĘTOWAĆ DZIEŃ KOBIET

Wczoraj wpadłam do Tesco na szybkie zakupy do mojej absolutnie puściutkiej po remoncie lodówki i poczułam się dziwnie. Jakby ktoś wymiótł z miasta większość kobiet. Albo panował tu matriarchat i to panowie byli strażnikami ogniska domowego, ogarniającymi – jak ja – temat weekendowych zakupów. I przyznam, że nie spodobał mi się ten widok.

Chodziłam po tym sklepie wrzucając szybko do koszyka to, co potrzebne. A tu wszędzie faceci z intensywną myślą zastygłą na twarzy w dziwnym grymasie krążący między regałami, kupujący a to słodycze, a to kosmetyki, a to róże, już zawinięte w celofan, a to storczyki w doniczkach, a to tulipany nawiezione setkami i stojące tuż przy wejściu, jak niezbyt delikatna sugestia, że wrócić powinieneś chłopie z wiechciem do domu.

Patrzyłam na nich z politowaniem. Bo większość z nich wyglądała, jakby wypełniali ciężki obowiązek. Bo trzeba. Dać kwiatka. Złożyć życzenia. Ucałować. Trzeba.

I potem przyjdzie taki z wiechciem do domu, da buziaka, niektóry może zaprosi na kolację albo sam coś ugotuje. Nawet ten, co na co dzień tłucze żonę, „bo tak ją kocha”, w Dzień Kobiet nie stłucze, a nawet i kwiatka może da. Jest święto – jest impreza. Kobieta się cieszy, bo on ją docenia. A on jest dumny, że się spisał. Ale 9 marca wszystko wraca do normy. Facet przychodzi po pracy do domu bez wiechcia i nie zaprosi na kolację ani nie ugotuje, tylko żąda obiadu na stole. Ten, który tłucze, już nie świętuje, więc sprawdza, czy zupa przypadkiem nie jest za słona. Albo kawa za słodka. To się na szczęście zaczyna zmieniać, ale jednak nadal w większości polskich domów dominuje, wbrew temu, co widziałam w Tesco, patriarchat.

Kiedy więc już wsiadłam do auta, to pomyślałam sobie, że ten Dzień Kobiet to w gruncie rzeczy smutne święto. To dzień, w którym panowie usilnie przekonują panie, że je kochają i doceniają. A ja pytam – czemu tak nie robią na co dzień? Wiem, mam skłonności do generalizowania i krzywdzę tym samym panów, którzy w Dniu Kobiet faktycznie czują potrzebę emablowania swojej wybranki. Ale oni sami przyznają mi rację, że kobietę TRZEBA doceniać i w miarę możliwości rozpieszczać zawsze. Zresztą trzeba się rozpieszczać nawzajem, a jak się jest samym, to nawet i samemu. To niezwykle ważne dla naszego zdrowia psychicznego. Drobne przyjemności, małe gesty, miłe niespodzianki, nieoczekiwany kwiatek, porwanie kobiety na weekend, kolacja sam na sam ugotowana przez żonę w seksownej bieliźnie pod sukienka, a wszystko to na co dzień, nie od święta – to jedna z najlepszych rzeczy, jakie można sobie w życiu dać.

Kobiety od pewnego czasu wyrywają się tego dnia z domu, by świętować we własnym gronie. Jak myślicie, dlaczego? Dlaczego istnieją takie imprezy, jak „Kino na szpilkach” (byłam dwa razy, więcej nie pójdę)? Dlaczego panie chodzą do pubów, oglądają chippendalesów? Dlaczego nie chcą spędzać tego czasu ze swoim facetem? Dlatego że on niczym ich już nie zaskoczy. Dzień Kobiet powstał z kobiecego zrywu. Panie upominały się o swoje prawa. I wywalczyły je. Mogą głosować, manifestować, mogą nawet dominować w związkach i tłuc mężczyzn (smutne, ale prawdziwe). Kobiety mogą dziś wszystko, choć jeszcze niektóre tego nie wiedzą 😉 Ale po latach goździków, rajstop, ręczników i innych niezapomnianych prezentów od peerelowskich pracodawców zrozumiały, że nie tędy droga. Że Dzień Kobiet powinien być codziennie, nawet w drobnym geście. A więc gdy przez lata mężczyźni powtarzają ten sam schemat, kobiety z niego wychodzą. Bo po co siedzieć w domu z facetem, któremu nie chciało się – skoro jest narzucona międzynarodowym świętem okazja – wymyślić czegoś oryginalnego? I to też jest smutne.

Ale trochę jesteśmy temu winne. Nie wiem, czemu panowie podchodzą do tego święta tak schematycznie. Ale wiem, że z facetami to jest tak, że pewne rzeczy trzeba im wyłożyć jak kawę na ławę. Muszą mieć wyraźny komunikat, że chciałybyśmy z ich strony jakąś niespodziankę, żeby wymyślili coś miłego, żeby – przede wszystkim – wysilili się, by to wymyślić. By wiedzieć, co może nam sprawić radość. Każdy ma to na początku związku. A potem znika w rutynie dnia codziennego. Moja teoria jest taka, że znika, kiedy się nie rozmawia i kiedy za bardzo jest się „ze sobą”, przyduszając się nawzajem swoją nadmierną obecnością. Bo każdy człowiek musi mieć własną przestrzeń. Dzięki niej docenia się tę drugą osobę.

A więc – drogie panie – dajcie mężczyźnie przestrzeń i zadbajcie o własną (ale nie tylko w Dniu Kobiet) oraz wyraźnie komunikujcie swoje potrzeby i oczekiwania, drodzy panowie – będąc w swojej przestrzeni nie myślcie tylko o sobie, wykorzystajcie niekiedy ten czas na wymyślenie niespodzianki dla dziewczyny, żony, partnerki. Zdziwicie się, jak bardzo potrafią to docenić. I bądźcie mężczyznami, bo nawet silne kobiety potrzebują silnego męskiego ramienia, żeby się czasem oprzeć. I świętujcie po męsku – z dumą codziennie, a nie z przymusem od święta.

No i najważniejsze – dzień kobiet i dzień mężczyzn, dzień każdego człowieka powinien być codziennie. Bo żyje się raz.

 

BĘDZIE PAN ZADOWOLONY

To ja już tyle nie pisałam? Niedobrze, niedobrze 😉 Sama jestem na siebie zła. I sama się jednocześnie usprawiedliwiam. Raz na jakiś czas jest kumulacja wszystkiego. Też tak macie? Nie jest to, niestety, wygrana kumulacja w totolotku (chociaż do tego to trzeba podobno grać ;)), ale jednak czasem nagromadzenie zdarzeń, działań, zadań do wykonania i innych ważnych rzeczy do ogarnięcia wygląda tak, jakby ktoś rzucał rzeczy na kupę, byle szybko, a Ty się weź w tym człowieku ogarnij. I uporządkuj 🙂

A więc porządkuję. Choć inne rzeczy jeszcze w lekkim chaosie, powoli i nieuchronnie zbliża się mój wielki powrót do rodzinnego miasta. A więc – drżyjcie, wrogowie. Chociaż… ostatnio usłyszałam, że są tacy, którzy się nowej władzy odgrażają, że „jak nie-coś-tam” to będą dla niej „drugą mną”, znaczy „drugą Odachowską”. Chyba powinnam być dumna, że władza i jej mniej już niż w kampanii wyborczej doceniane otoczenie darzy mnie aż takim respektem 😉 Buuu! 😀

Okazuje się jednak, że nie muszę nic robić ani pisać, bo mieszkańcy – i ci mniej, i ci bardziej oświeceni samorządowo – już zaczynają żałować, że ręka im nad tą kartą do głosowania nie zadrżała. Już słyszę: „no, chciało się zmiany, ale daj spokój, przecież to jest smutne” albo „chciałbym usłyszeć jakąś propozycję w zamian za to, co z miasta zniknęło, a tu czas mija i nic”. Już widzę miny, komentarze półgłosem i inne takie – lepiej przytaczać nie będę.

I wiecie, chciałoby się powiedzieć: „a nie mówiłam?” Ale nie powiem. Tym razem to ja, zdystansowana do miasta, ludzi, władzy i wszystkiego, co świdnickie, będę namawiać, żebyśmy poczekali. Bo lubię kabarety. A już jest zabawnie, choć to dopiero początki. A więc cierpliwości – będzie jeszcze śmieszniej. A śmiech to zdrowie. Być może więc ci wyborcy, którzy „chcieli zmiany”, choć dziś tej zmiany żałują, zafundowali nam kurację – codzienna dawka śmiechu dla zdrowotności 🙂 Ja tam nie narzekam. Śmiać się lubię. I na pewno będę 😉

A jest z czego. Choćby ostatnie decyzje władzy… Kiedy ja w moim mieszkaniu, mając dotąd całą instalację elektryczną na jednym (!) korku, wymieniłam ją na nowoczesną, bezpieczną i wielofunkcyjną, władza zasila te rady ludźmi, którzy w większości zawodowo i samorządowo już wykorkowali. Swoją drogą, chyba zrobię sobie uprawnienia takiego członka rad nadzorczych i dobrze się zakręcę. Czysty pieniądz za nicnierobienie. Pół biedy same rady. Ale ich decyzje?… Szkoda nawet czasu na ich komentowanie.

Zresztą… wracając do kabaretów, to aż się tu prosi, żeby przywołać cudny skecz Kabaretu Moralnego Niepokoju „Na budowie”, znany bardziej jako „Będzie pan zadowoloooony” 😉

Bo przecież władza robi wszystko, żebyśmy byli zadowoleni. W końcu chce być blisko ludzi.

No i ja nawet tę władzę poniekąd rozumiem. Ja też w czasie remontu (czytaj: zmian) wywaliłam stare meble i teraz mebluję się na nowo. Z tą tylko różnicą, że nowe kupuję… nowe. Nie wyciągam ich z piwnicy 😉

AND THE WINNER IS…

Za cztery dni będziemy się emocjonować tym, who the winner is… Tymczasem w moim rodzinnym mieście Świdnicy, już wiadomo. I nie chodzi tu wcale o Oscary, choć z filmem też ma to coś wspólnego.

Odkąd pojawiła się informacja, że obecna władze nie życzy sobie w mieście Festiwalu Reżyserii Filmowej, zaczęły się domysły, które miasto zwycięży w rankingu kandydatów do przejęcia tej imprezy, która przez siedem dotychczasowych edycji wypracowała sobie wysoką renomę. Dziś już wiadomo. The winner is… Jelenia Góra. To tam Stanisław Dzierniejko, pomysłodawca i producent FRF, postanowił przenieść swoje dzieło. Swoje. Ale nie tylko. Pan Staszek na pewno się nie obrazi, jeśli napiszę, że było to także dzieło władz miasta. I Lokalnej Organizacji Turystycznej. I Świdnickiego Ośrodka Kultury. I Cinema 3D. I przede wszystkim – świdniczan, którzy tworzyli w mieście naprawdę wdzięczną i zainteresowaną wszystkim, co związane z festiwalem, publiczność. Wierzę, że jeleniogórzanie godnie nas zastąpią, choć już dzisiaj słyszę od kolejnych znajomych, że oni także wybierają się do Jeleniej Góry. Zapewne i ja też pojadę, choć już nie na pokazy filmowe, bo kto znajdzie czas na dojazdy.

Mamy też zwycięzcę drugiego z rankingów, bo choć pani prezydent zapewniała, że chciała, by Kongres Regionów pozostał w mieście, tylko w zmienionej formule, najwyraźniej częsty gość tego wydarzenia, prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz, wykorzystał moment zawahania i przekonał organizatorów, by tę drugą ogólnopolską imprezę odbywającą się w Świdnicy przenieść do stolicy Dolnego Śląska. I tak oto moje rodzinne miasto straciło wydarzenie, którego ostatnim gościem był sam Rudolph Giuliani, legendarny burmistrz Nowego Jorku. Uważny czytelnik wypomni mi pewnie, że pisałam wówczas na blogu, iż przeciętnych ludzi to nie obchodzi, bo nie wiedzą, kim jest Giuliani. Prawda. Ale ci, dla których organizowany jest kongres, wiedzą doskonale. A ich przyjazd do naszego niewielkiego miasta ciągnął za sobą pieniądze dla hotelarzy, restauratorów itd. Podobnie jak przyjazd gości i widzów Festiwalu Reżyserii Filmowej.

Jakich kolejnych zwycięzców przyjdzie mi jeszcze obwieścić? I nad utratą jakich wydarzeń ubolewać? Dziś trudno powiedzieć, ale teraz – kiedy świdniczanie będą narzekać, że „tutaj się nic nie dzieje” – już nie będę się kłócić i wysyłać ich do Dzierżoniowa. Bo tak się składa, że teraz nawet w Dzierżoniowie dzieje się więcej.

Foto podkradzione z portalu www.wiadomosci.swidnickie.pl (fot. Wiktor Bąkiewicz)

50 POWODÓW, DLA KTÓRYCH NIE PÓJDĘ NA „50 TWARZY GREYA”

Wczoraj o północy w świdnickim kinie odbyła się premiera „50 twarzy Greya”. Nie wiem, czy kino było pełne, ale domniemam, że tak. Wiem na pewno, że ja na ten akurat film się nie wybiorę, bo jeśli mam napychać kasę producentom i autorce tej szmiry, to wolę wpłacić na jakiś cel dobroczynny. Więcej będzie z tego pożytku. Nie tylko dla mnie. Dlaczego?

Powód pierwszy

Powieść E.L. James to największa chała, jaką zdarzyło mi się w życiu czytać. Doprawdy, ciekawsze bywają niektóre instrukcje kancelaryjne, a bardziej przesiąknięte napięciem seksualnym harlequiny, które z przyjaciółkami podbierałyśmy ich mamie, kiedy ta się onegdaj nimi zaczytywała, więc sprawdzałyśmy o co kaman. Podejrzewam, że i Coelho mógłby być ciekawszy, ale z powodu jego cytatów, którymi niektórzy moi znajomi regularnie zasypują Facebooka, nie odważyłam się na żadną z jego lektur, w obawie przed zaklajstrowaniem mojego mózgu nadmiarem banału.

Ale wróćmy do Greya. Przeczytałam tom pierwszy (ile ich w ogóle jest – nie mam pojęcia). Trochę dlatego że kolega księgarz dał mi takiego właśnie bonusa przy okazji którychś tam zaprzeszłych walentynek, a trochę dlatego że TVN24 czasem miał przerwy na reklamy, więc jak jeździłam na rowerze treningowym, to się momentami nudziłam. „Grey” całkiem nieźle pasował jako kabaretowy przerywnik w poważnych zwykle informacjach z kraju i ze świata. A trochę dlatego, że chciałam WIEDZIEĆ, „o czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna”, jak śpiewała niegdyś Tola Mankiewiczówna w filmie pod znamiennym tytułem „Co mój mąż robi w nocy?” (choć w tym międzywojennym filmie tylko tytuł był znamienny ha ha ha)…

Powód drugi

Seks sam w sobie ma tyle różnych oblicz i daje parom tyle możliwości, że zamiłowanie do BDSM można tylko uznać za skutek poważnych zaburzeń, a związki tego typu – za totalnie toksyczne i na pewno nikt mnie nie przekona, że można na to patrzeć inaczej. Ale też trzeba sobie powiedzieć wprost, że sami miłośnicy tego rodzaju uciech niewątpliwie turlaliby się ze śmiechu czytając sceny z osławionego powieściowego pokoju Christiana Greya. Ja się turlałam, nie będąc miłośniczką BDSM (tzn. jak już zlazłam z rowerka) 😉

Powód trzeci

O książce (znaczy cyklu) E.L. James mówi się, że jest pornografią dla gospodyń domowych. To nieprawda. A niejedna gospodyni domowa pokazałaby Anastasii (dodajmy, że dziewicy) rzeczy, od których samego słuchania pąsowiałaby równie szybko jak mając w pobliżu swojego zboczonego milionera.

Ta powieść nie jest żadną pornografią, a jedynie nudnym, groteskowym romantycznym klasykiem, w którym jest bajecznie bogaty ON i zagubiona w świecie zwyczajna (ale oczywiście mająca w sobie to „coś”) ONA i w którym dla podniesienia sprzedaży wykorzystano pobieżną wiedzę na temat tej części zachowań seksualnych, która dla przeciętnego (a nawet i większości nieprzeciętnego) człowieka jest owiana aurą tajemniczości.

https://www.youtube.com/watch?v=VnTl0GJb2_k

Cóż, autorka najwyraźniej podeszła do sprawy marketingowo i uznała, że tego w literaturze kobiecej jeszcze nie było, a więc wypełniła lukę osiągając rekordy sprzedaży. Kasowy film był tylko kwestią czasu. A ja tego nie kupuję 😉

Powód czwarty

Nie wierzę ani trochę w to, o czym rozpisują się przeróżne portale – że ta chałowata pozycja księgarska zmieniła zamiłowanie do pozycji „po bożemu”,powszechne w większości polskich alków, i że nagle wszystkie rzeczone gospodynie domowe zaczęły „nałazić” na swoich gospodarzy, jak Handzia na kontuzjowanego z powodu podglądania „uczycielki” Kaziuka w „Konopielce”. Po pierwsze, dlatego że one to już dawno potrafią, tylko im się nie chce, bo gospodarz albo niedomyty, albo jest na bani, a w najlepszym razie mecz ogląda. Po drugie, dlatego że nie przypomina on fantastycznie ubranego i nieziemsko przystojnego Christiana Greya, więc lepiej gospodyni zgasić światło, wskoczyć pod kołdrę i wrócić do pozycji pierwotnej. Po trzecie wreszcie – same gospodynie nie są niewinną, ciekawą świata Anastasią, tylko matkami i żonami, zmęczonymi obsługą dzieci i całego ogniska domowego. Czasem z nadwagą. Ale też z dużą wiedzą seksualną, tylko często grunt jest niepodatny, by tę wiedzę wykorzystywać w praktyce.

Co mogło tu zmienić „50 twarzy Greya”, to to, że może te gospodynie zaczęły się krytyczniej przyglądać swoim gospodarzom, alkowom i sobie samym i może nawet masowo ruszyły na zumby, siłownie itd., by zwiększyć swoje potencjalne szanse u tych potencjalnych gospodarzy, którym się chce trochę więcej od życia niż tym, co po pracy zasiadają z pilotem przed telewizorem. I to się akurat chwali 🙂

Powód piąty, szósty… i pięćdziesiąty

Qrczę, są lepsze rzeczy do czytania w mojej nowej sypialni, jak już ją wreszcie uruchomię. I lepsze filmy do oglądania w moim nowym salonie. I ciekawsze, świetnie wyreżyserowane i genialnie zagrane erotyki niż to, co dziś oficjalnie wchodzi na ekrany polskich kin.

DLACZEGO LISTONOSZ DZWONI DWA RAZY?

Poczta Polska. Państwo w państwie. Panie w okienkach rządzą naszym czasem, zajmując go tyle, że gdyby ktoś pokusił się o jakieś obliczenia, pewnie można by liczyć w dniach, jeśli nie w tygodniach. Nie ma chyba osoby, która by na poczcie nie musiała odstać swego w celach odebrania lub nadania takiej czy innej przesyłki. Stoję czasem i ja.

Stałam tak też ostatnio. Musiałam wysłać polecony, a w środku – pismo z moim podpisem, więc nie było opcji na jakiegoś maila czy nawet nowość PP zwaną envelo, z której mogłabym się już doktoryzować, bowiem stojąc w kolejce chyba z godzinę, po przejrzeniu już wszystkich maili i fejsbuków oraz poczytaniu paru tekstów na różnych portalach, nie miałam już nic innego do roboty, jak studiować tajniki envelo na reklamie wystawionej tuż obok. Materiał powtórzyłam, równie przymusowo, następnego dnia w pobliskim Dzierżoniowie, więc o envelo i innych usługach pocztowych wiem wszystko.

I tak dzień po dniu, wśród mniej i bardziej regularnych stuków pieczątek oraz kliknięć w klawiaturkę i myszkę, przenosiłam się w wyobraźni w czasie do mojego dzieciństwa, kiedy to tato czasem odbierał rentę na osiedlowej poczcie, bo nie było nikogo w domu, gdy przychodził listonosz. I dotarło do mnie, że od tamtego czasu w miejscu takim jak poczta nie zmieniło się nic poza wizerunkiem. A ostatnio to jest nawet gorzej niż było, bo np. w Świdnicy na poczcie głównej ktoś inteligentny zadecydował, że do wszystkich okienek będzie obowiązywała… jedna kolejka!

I być może czas oczekiwania jest podobny jak był (trudno to ocenić po jednej wizycie), ale na pewno psychologicznie to działa na klientów dołująco. Inaczej bowiem patrzy się na kilka mniejszych kolejek do kilku okienek, a inaczej na długi ogonek ludzi wciągniętych w tryby najbardziej zbiurokratyzowanego urzędu w tym kraju, z twarzami smutnymi, pełnymi rezygnacji, bo bez odstania odpowiedniego czasu w kolejce w tym miejscu nie załatwi się nic a nic.

Od wielu już lat zgłębiam tajemnicę Poczty Polskiej i nie potrafię zrozumieć, jak to możliwe, żeby w firmie, która zatrudnia ponad 80 tysięcy ludzi, nie można było wprowadzić systemu usprawniającego ich pracę. Przeciwnie – odkąd poczta się skomputeryzowała, na odbiór czy nadanie przesyłki trzeba nam czekać jeszcze dłużej niż kiedyś, bo wklepywanie wszystkich danych znacząco wydłuża ten proces. Ciekawa jestem, czy doczekam dnia, kiedy załatwię coś na poczcie szybko. Ale z biegiem lat nadzieję na to mam coraz mniejszą. Za to już wiem, dlaczego listonosz zawsze dzwoni dwa razy (i bez podtekstów mi tu 😉 ) Dzwoni tak, bo na poczcie wszystko musi trwać dwa razy dłużej 😀

KIEDY BURZENIE STAJE SIĘ KREACJĄ

Oglądacie czasem relacje z Domino Day? Ile Ci ludzie muszą się nabudować, tylko po to, żeby swoją układankę zburzyć! Wtedy powstaje ich dzieło… W tym tygodniu urządziłam swój własny Domino Day – wyrzuciłam wszystkie meble z mojego mieszkania. Czujecie to? Po prostu przyszłam, spojrzałam na nie i ani chwili się nie zastanawiając kazałam ekipie remontowej je rozwalić i wynieść do kontenera. Zostały tylko meble w kuchni, bo są zwyczajnie prawie nowe, a ja desperatką nie jestem.

Panowie więc rozwalali, rąbali, niszczyli i wynosili, a ja wpadałam od czasu do czasu popatrzeć na ten proces destrukcji i uśmiechałam się sama do siebie. Destrukcja kilkunastu lat mojego życia trwała zaledwie dwa dni robocze. Wszystko, co zgromadziłam, wyciągnięte z szaf, szuflad i komód zmieściło się w kilkunastu pudłach i workach, a ja zrozumiałam, że była to kolejna dobra decyzja w moim coraz bardziej zwariowanym życiu. Bo czasem dobrze jest zacząć wszystko od nowa…

Destrukcja była mi potrzebna, żeby oczyścić teren. W zagraconym mieszkaniu remont szedł nie tak jak trzeba, a moja wyobraźnia nie mogła znaleźć pola do konstrukcji. Panujący wokół chaos nie pozwalał mi zobaczyć tego, co od kilku lat widziałam w swoich myślach. Stałam w miejscu nieistniejącego już pieca (to też było cudowne – wreszcie go nie widzieć), ręką w powietrzu rysowałam panom ściankę, która ma być drugą ze ścian mojej nieistniejącej sypialni, panowie kiwali głowami i robili obliczenia, a ja nadal tej ścianki nie widziałam. Zaczęłam się zastanawiać, czemu i właśnie wtedy zrozumiałam, że czas na nowy start także w kwestii mieszkania.

Z domu rodzinnego wyszłam mając to, co miałam w akademiku podczas studiów: garnek do mleka kupiony gdzieś podczas kolonii w enerdówku (moje koleżanki kupowały kosmetyki i zabawki, a ja… sprzęt kuchenny, którego w moim domu nie było), talerz, miskę, komplet sztućców dla jednej osoby, kubek i jakiś nóż do krojenia. Mój późniejszy mąż był bogatszy – miał pościel i 14-calowy telewizor! 😉 Tak zaczynałam całkowicie samodzielne życie. Wynajmowane mieszkania i totalny minimalizm.

Powoli jednak zaczęło się gromadzenie, którego nie zauważało się, aż do każdej kolejnej z siedmiu przeprowadzek we Wrocławiu i Świdnicy łącznie. Mój ósmy życiowy port – w świdnickim Rynku – jest miejscem, w którym kotwiczę na najdłużej. Najpierw przybywało „dodatków”, bo mieszkania były wynajmowane z meblami. A z czasem – także mebli. Komplet pokojowy, którego zniszczenie przyniosło mi największą radochę, wędrował ze mną przez jakieś trzy mieszkania. Obecne było czwarte. Pomyślałam sobie więc: „dość tego”. Już było w życiu tak, że nie miałam nic. I to nie był wybór. Teraz mam wybór i chcę mieć „nic”. No… prawie 😉

I jest pięknie. Sama sobie tą jedną całkowicie spontaniczną decyzją zafundowałam radość tworzenia „nie z przymusu”. Gdy następnego dnia po destrukcji zobaczyłam wreszcie – już nie tylko w wyobraźni, ale fizycznie – ścianę i otwór na drzwi prowadzące do mojej wymarzonej sypialni, nie mogłam przestać się uśmiechać sama do siebie. I teraz kupowanie każdej kolejnej rzeczy – drzwi, podłóg, wybieranie farb, poszukiwanie czegoś, na czym da się wygodnie spać w moim na początek minimalistycznym mieszkaniu – to cała celebra i za każdym razem wielka frajda, gdy już dokonam wyboru.

Taki remont to też kopalnia wiedzy. Nie tylko technicznej, ale też socjologicznej.

Na przykład: ja potrzebuję drzwi „na już”. A takie rzeczy to tylko w Leroy Merlin. Gdzie indziej trzeba czekać po kilka tygodni. No to jadę do LM i wybieram takie, które mi się podobają, a pan mi mówi „nie ma lewych ościeżnic”. No, jak to?! Przecież nie zamontuję tylko dwóch par drzwi! Przecież u mnie zamiast nich stoi kupa cegieł, momentami trochę bez ładu i składu, murowanych zapewne przez tzw. trójki murarskie. Ludzie jednak, jak tłumaczą mi panowie z działu drzewnego, kupują a to same skrzydła, a to kawałek ościeżnicy, a to mieszają kolory… Szukamy więc dalej, układamy framugowe puzzle, kończy się zmiana i „przejmuje” mnie pan Grzesiu, z którym ostatecznie po jakiejś godzinie układanki znajdujemy drzwi, które odpowiadają mi ceną i wyglądem. I są kompletne. Cóż z tego, skoro moja pierwotnie wybrana podłoga jest prawie w ich kolorze?… I zaczyna się dalsza układanka. Dział drzewny mam już opanowany do perfekcji, nawet wiem, że za tymi drzwiami z ekspozycji to panowie trzymają ościeżnice 😉

Wiem też, że jak w LM nie znajdziesz wełny mineralnej, bo już zabrakło, to możesz jechać do PSB i akurat trafić na tę samą, mimo że zwykle nie mają jej w ofercie, ale przystojny Pan, którego imienia niestety nie zapamiętałam (ale prawdopodobnie zostawiłam tam rękawiczki) mówi Ci, że dla Ciebie stoją akurat całe palety 😉 A więc i cuda się zdarzają.

Wiem też, że w gazowni sprawy załatwia się szybko (wiadomo – jak ktoś, kto płacił do tej pory rachunki po 30 zł, teraz będzie płacił wielokrotność tej kwoty, to „klient nasz pan”), a w Multimediach – wolno (pobierasz numerki jak w ZUS-ie i czekasz w nawet godzinnej kolejce po to tylko, żeby fachowiec, który ma Ci przenieść gniazdo na inną ścianę, przyszedł, popatrzył na ekipę w Twoim domu, i powiedział, że mogłaś sobie to zrobić sama ;), po czym niechętnie i wielokrotnie wzdychając zabrał się do pracy).

I wiem… jak bardzo prawdziwa jest stara prawda, iż czasem trzeba coś zburzyć, żeby coś zbudować. Przekonałam się o tym na własnej skórze. I pewnie jeszcze przekonam, bo parę rzeczy do zburzenia jeszcze zostało 😉

NAJGORSZA PRACA NA ŚWIECIE

Bramkarz niejedno ma imię. I nie wymienię tu ani Szczęsnego, ani Szmala, ani nawet Borysa czy Wasyla spod dyskoteki. Jest bowiem jeszcze bramkarz na autostradzie – najgorsza praca na świecie…

Podróżując zaczęłam ich obserwować. Mężczyźni, kobiety, starsi, całkiem młodzi. Rzadko uśmiechnięci, widzimy ich w przelocie, bardziej patrząc nawet na ich dłoń, która wysuwa się z okienka, by wziąć od nas opłatę i oddać resztę, niż na twarz. W mundurkach, zunifikowani, wykonują swoje czynności automatycznie, jak na fabrycznej taśmie. Z tą tylko różnicą, że nawet słowa nie mogą zamienić z koleżanką czy kolegą obok. Jak by tego było mało, przejeżdżający kierowcy potrafią rzucać w nich przysłowiowym mięsem, ponaglać, obśmiewać itd.

Co pcha ich do takiej pracy? Płaca? Jest marna – 1,8 tys. zł, podczas gdy bramkarz w ekstraklasie, w zależności od klubu, w jakim gra, zarabia od kilku do nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych. A więc może potrzeba spokoju? Nie bardzo, skoro właściwie ciagle są narażeni na stres – trzeba utrzymać tempo, być przynajmniej neutralnym, jeśli nie miłym, no i nie wiadomo, na jakiego zawodnika trafi  się pod bramką. Co w takim razie? Zapewne przymus, brak innych perspektyw… Tak sobie właśnie myślałam jeżdżąc tu i tam. Tymczasem wczoraj…

image

Wczoraj byłam mieście Łodzi, jak to mówią, by obejrzeć wystawę mojego przyjaciela Jean-Marca Caracci „Homo Urbanus Europeanus”. Kto widział kiedykolwiek jego zdjęcia, ten wie, że są wyjątkowymi obserwacjami ludzi w wielkich europejskich miastach, w ogromnych, bezosobowych urbanistycznych przestrzeniach. Stoisz przed taką fotografią i zastanawiasz się, kim jest ten człowiek. Czemu tak siedzi? Dokąd idzie? Na co patrzy? I te niesamowite zderzenia. Człowieka z przestrzenią. Światła i cienia. Te symboliczne gry postaci i przestrzeni, jak w jednej z bardziej znanych fotografii z reklamą gum Orbit. Są naprawdę niesamowite!

image

A teraz wyobraźcie sobie, że Jean-Marc, zanim został znanym fotografem, był nieznanym bramkarzem na francuskiej autostradzie…

Kiedy więc przy obiedzie opowiedziałam mu o moich spostrzeżeniach co do tej pracy i że uważam ją za najgorszą pracę na świecie, usłyszałam ciekawą historię. Jean-Marc w mediach mówi, że porzucił pracę w korporacji, żeby zostać wolnym człowiekiem i realizować swoją pasję. Okazało się, że owa korporacja to firma obsługująca autostrady. Nie mogłam nie zapytać, jak wytrzymał w takiej pracy. Powiedział, że… lubił kontakty z ludźmi. Ja na to, że przecież to jest tylko moment, kilkadziesiąt sekund. To, co usłyszałam w odpowiedzi, chyba stanie się moim kolejnym życiowym mottem: „Nawet jeśli masz tylko chwilę, możesz zrobić wszystko, żeby była ona wyjątkowa”. Tak właśnie pracował. Szedł do pracy z uśmiechem, w przeciwieństwie do jego kolegów, i złośliwie pytał ich codziennie, „jak nie leci” („ne ça va pas” – trudno przetłumaczyć dokładnie) i żartował z tego, że potwierdzali, że nie leci 😉 „Jestem pewien, że wielu kierowców pamięta mnie do dzisiaj” – mówi. Z pewnością.

W filozofii Jean-Marca „chwytaj dzień” zmienia się w „chwytaj moment”. To widać też w jego fotografii. Potrafi siedzieć godzinami, gdy zobaczy dobrą scenerię, żeby właśnie TEN moment uchwycić. Zerknijcie zresztą sami (http://homo.urbanus.free.fr/europeanus/) albo wpadnijcie do Łodzi. Jeszcze do końca lutego w Galerii Atlas Sztuki tę niesamowitą wystawę można oglądać.

OTWÓRZMY IM OKNO ŻYCIA

Męczą mnie konflikty i wojny. To, że są na świecie choroby. To, że są ludzie, którzy karmią się nienawiścią. I to, że istnieje bieda. I to, że dotyka dzieci. Serce zadrży mi na widok każdego żebraka (choć wiem, że nie powinno się i staram się nie pomagać). I jak moje dziecko płacze. I nawet cierpiące zwierzęta – też mnie męczy, że istnieją. Ale największym bólem wypełniają mnie żyjące w biedzie nie ze swojej winy dzieci. Dzieci w rodzinach i dzieci porzucone. Te mające rodziców i te będące sierotami. Te nasze, polskie. I te z całego świata. Bogu ducha winne małe istoty, o których zapomnieli najbliżsi… Dlatego podziwiam i wspieram Martę Majewską i wszystko to, co robi bardzo daleko stąd – w Ugandzie.

W 2011 roku Marta, która pochodzi z Bielawy, założyła tam dom dziecka dla ugandyjskich sierot. Niby idea, jakich wiele. Niezliczona jest liczba sierocińców na całym świecie. Prowadzonych przez misje, fundacje i zwykłych ludzi… A jednak Afryka to specyficzny kontynent, a Uganda to specyficzny kraj. Tam dziecko nie ma żadnej wartości. Można je po prostu wyrzucić na śmietnik i to na nikim nie robi wrażenia, jak u nas. Można je odesłać do dalszej rodziny, bo rodzice mają już za dużo dzieci. Można… wszystko z nimi zrobić. System edukacji państwowej to zwykła przechowalnia dzieciaków. Edukacja płatna kosztuje fortunę, o jakiej nikt nawet tam nie śnił. A Marta i jej przyjaciele to wszystko ogarniają!

Marta, Maria i mąż Marii, Joseph, dzięki wsparciu przyjaciół w Polsce i na świecie, ratują, wychowują i wskazują „Okno życia” tamtejszym sierotom, tworząc dla nich prawdziwy, ciepły, rodzinny dom. Co najważniejsze – nie tylko opiekują się dziećmi na co dzień, ale też pracują intensywnie nad ich przyszłością, za wszelką cenę wysyłając te starsze do prywatnych, lepszych szkół.

Marta poświęciła wszystko, żeby im ten cudowny dom stworzyć. Po to założyła fundację Window of Life i wciąż na całym świecie szuka pieniędzy na jej wsparcie. Nienachalnie, spokojnie, ale konsekwentnie i z ciągłą myślą o dobru dzieci. Nic dziwnego, że jej inicjatywa zaraża innych, jak choćby Kabaret Młodych Panów i zespół Ditroit. I wielu innych, takich jak ja. I cieszę się jak nie wiem co z tego, że wkrótce będzie nas więcej. Jestem tego absolutnie pewna.

Zresztą… wystarczy, że obejrzycie ten materiał.

https://www.youtube.com/watch?v=QnKefaMWP3g

I co? Jest już nas więcej?.. 🙂 To dobrze, bo Marta chce dla dzieci wybudować dom dziecka z prawdziwego zdarzenia. Na razie wynajmuje ciasne, małe pomieszczenia. No to co? Pomagamy? Zobaczcie, jakie to łatwe!!!

http://www.window-of-life.org

FAJNĄ GŁOWĘ… ODDAM ZA DARMO

Jako że wkrótce będę się pozbywać starych, kaflowych pieców (nie są zabytkowe, nie dzwońcie ;)), a zduni, nawet zaprzyjaźnieni, kroją za ich rozbiórkę jak za zboże, postanowiłam oddać je za darmo – żeby tylko ktoś je rozebrał. Niestety, panowie nie są tak chętni jak do rozbierania, na ten przykład, ładnych dziewczyn, więc sprawa nie jest prosta. Dałam jednak ogłoszenie na tablicy.pl (tak na marginesie – co za dureń zmienił taką cudną nazwę na jakieś bezpłciowe olx.pl), ale pewnie skończy się na współpracy z podopiecznymi schroniska dla bezdomnych, którą na szczęście mam bardzo dobrą 😉

Będąc jednak na tej tablicy czy olx niechcący wczytałam się akurat dzisiaj w kategorię „za darmo”, w której sama się ogłaszałam. Macie pojęcie, co ludzie chcą oddać za darmo? Wśród ogłoszeń o przeróżnych uszkodzonych telefonach, niezniszczonych dziecięcych ubrankach i dorosłych ubraniach, butach itd., meblach, kuchenkach, niezużytych mlekach dla niemowląt, płytach i podręcznikach, poradnikach (w tym np. „Ustawa o Odnawialnych Źródłach Energii 2015 OZE – Komentarz i Analiza”), albumach czy książkach, znalazłam kilka perełek…

Na przykład:

– „oddam obornik koński”, a do kompletu, choć w innej części Polski, „oddam słomę w małych kostkach oraz siano luzem ze stodoły zbiory 2013. likwidacja gospodarstwa”, ewentualnie jeszcze „łąka do skoszenia” – właściciel oddaje za darmo „2ha łąki położonej w okolicach Szklarki Mielęckiej”,

– „odstąpię częściowo spłaconą umowę na świadczenie usług GPS. Urządzenie było zamontowane 2 miesiące w busie ale z przyczyn nie zależnych ode mnie musiałem zmienić operatora. Urządzenie jest gratis. Abonament miesięczny 100 zł netto. Spłacone 10 mieśięcy. Polecam dobry operator,system nie zawiesza się, działa poprawnie”,

– „Książka – Chronię lasy nie kupuję książek prasy” – jej autor ponoć „prezentuje najnowsze innowacje na rynku księgarskim”,

 

– „Instrukcja obsługi do telewizora Grundig Elegance 72 flat. MF72-2510/8 TOP”. Według opisu – pilot do wyżej wymienionego modelu. „Z tego co mi wiadomo – pisze wspaniałomyślny właściciel – działa również przy innych modelach. Brak środkowego przycisku, bez baterii”.

– „Oddam lakier HM nowy świeży, raz użyty”,

– „Głowa Barbie” – opis ogłoszenia: „fajna głowa w super stanie polecam można odebrać racibórz” (MÓJ HIT).

Po przejrzeniu wyrywkowo zaledwie kilkunastu, no może dwudziestu paru stron takich ogłoszeń mózg mam zlasowany, oko ortograficzne – zryte, a wzrok na granicy oczopląsu. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to, że nie mogę wyjść z podziwu nad kreatywnością Polaków w oszczędzaniu.

Gdy ja starą instrukcję oddałabym na makulaturę, a pilota  bez środkowego przycisku – wraz z innymi zużytymi sprzętami elektronicznymi – wyrzuciłabym w ramach zbiórki elektrośmieci, inni szukają dla nich… drugiego domu! Gdyby książka „Chronię lasy, nie kupuję książek, prasy” trafiła w moje ręce, oddałabym ją na makulaturę (bo zapewne tym bym się łatwiej przyczyniła do ochrony lasów). Jeśli widzę ofertę lakieru H&M w kolorze  – przepraszam za wyrażenie – sraczkowatym, to zastanawiam się, co skłoniło właścicielkę do jego zakupu, a tym bardziej – dlaczego chce nim uraczyć inną bogu ducha winną kobietę 😉

Ogłoszenie o odstąpieniu umowy na GPS akurat nie jest jakieś głupkowate – ktoś musi, nie chce stracić, zrozumiałe. A jednak odnotowałam je z zaskoczenia, że i takimi „rzeczami” można się dzielić/handlować w sieci z innymi. Co do spraw rolnych – raczej ciekawe połączenie różnych ogłoszeń, bo ja się nie znam, a to pewnie rzeczy mogące mieć popyt.

No aleeee… głowa Barbie bije wszystko na głowę. Zwłaszcza jej opis zwalił mnie z nóg, doprowadził do łez ze śmiechu, ale co gorsza… ja teraz myślę, że ja tę głowę muszę koniecznie mieć! Bo kto by nie chciał mieć FAJNEJ GŁOWY W SUPER STANIE? 😀