TYLKO NERWÓW SZKODA…

„Polak Polakowi nawet porażki zazdrości” – te słynne już słowa z filmu o Zbigniewie Relidze „Bogowie” uzupełniłabym o „a co dopiero sukcesu”. Polaków szlag trafia, że komuś jest lepiej. Obywatelskie donosiki do skarbówki, ZUS-u czy gdzie tam się jeszcze da coś donieść, to nasza narodowa specjalność, żeby nie powiedzieć – sport. Zamiast samemu zabrać się za własne życie, Polacy podglądają życie innych i wqrwiają się za każdym razem, kiedy coś im się udaje. A jeszcze gorzej – kiedy miało się nie udać, a udaje się. To ostatnie znam akurat z autopsji i widzę ten trafiający innych szlag w komentarzach na różnych portalach – miała umrzeć, a żyje, miała leżeć, a stoi, miała być zrównana z ziemią, a ciągle ją widać. Niech to szlag! 😀

Mnie z kolei trafia inny szlag – kiedy po raz kolejny, z coraz większym niesmakiem, śledzę nagonkę na Jurka Owsiaka. Nie ma drugiego takiego człowieka, który by tak mocno poruszył polskie serca i jednoczył je od lat we wspólnym celu, w dodatku nie idąc na wojnę, tylko działając pokojowo (no, może wróg jest wspólny – chory od lat system ochrony zdrowia). Niestety, w tym kraju nie da się zjednoczyć wszystkich. Bo w tym kraju nie może Ci się udawać, a jeśli tak się dzieje, zaczynają się też podejrzenia – o oszustwa, kanty, machlojki i inne podejrzane interesy.

Do zaczadzonej własnym smrodkiem nienawiści części naszego narodu do wszystkiego, co dobre i pozytywne, nie jest w stanie dotrzeć prosty argument, że każda organizacja pozarządowa jest prześwietlana jak mało jaka instytucja w tym kraju. Że gdyby ZUS i NFZ, odpowiedzialne za nasze zdrowie, ubezpieczenie i życie, były tak prześwietlane, być może WOŚP nie byłaby wcale potrzebna i nigdy by nie powstała albo w którymś momencie przestała grać. A potrzebna jest i dowodzą tego kolejne szpitale, które znikąd i nigdy w takim czasie nie doczekałyby się takiego sprzętu, jaki funduje im grająca od ponad dwudziestu lat orkiestra Jurka Owsiaka.

Ludzi, którym nie podoba się, że inni mają fajne pomysły i udaje im się je z sukcesem realizować, nie brakuje i na naszym lokalnym podwórku. Likwidacja wszystkiego, „żeby nie było niczego”, którą obserwujemy ostatnio w Świdnicy, to klasyczny przykład działań takich właśnie ludzi. Nie oni powymyślali to czy tamto, więc zamiast wydarzeń o zasięgu potencjalnie światowym będziemy mieć zaściankowe „hop-siup, dana-dana” – „świdniczaninie, zapraszamy Cię na przegląd folklorystyczny niszowego kina litewskiego z towarzyszeniem orkiestry dętej i chóru a capella”. Oł jeeaaa…

I o ile mocno wierzę w lokalnych twórców, o tyle wiem, że podobnie jak wielu innym świdnickim środowiskom trudno im wyjść poza ramy, poza myślenie, że świat kończy się na Świdnicy, a szczytem sukcesu jest pokazanie się i zdobycie nagrody na jednym czy drugim przeglądzie, konkursie, festiwalu itp. Trudno im spojrzeć na to miasto szerzej, z odleglejszej perspektywy. Bo do tego trzeba porzucić wygodne kapcie codziennie tej samej pracy „od-do” i realizowanych co roku według tego samego od lat schematu imprez. A kto by chciał porzucać ciepłe, mięciutkie kapcie, które codziennie stoją przy łóżku?…

Wracając jednak do Owsiaka i jego orkiestry – ja jestem pełna optymizmu. Nie będzie byle prawicowy Polak pluł Owsiakowi w twarz, bo stoją za nim miliony ludzi takich jak ja – normalnych i niewypełnionych nienawiścią jak te purchawki z PiS-u i okolic. Wczoraj Jacek Pochłopień, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika „Forbes”, napisał na Facebooku:

Na WOŚP można spojrzeć tak: Polacy płacą przymusowe składki zdrowotne i cieszą się, że mogą dołożyć więcej wspierając Orkiestrę.
Albo na przykład tak: Polacy wspierają WOŚP, bo wiedzą, że te pieniądze będą wykorzystane lepiej i efektywniej, niż robi to NFZ.
WOŚP kupił przez 23 lata sprzęt za ponad 600 mln zł.
Roczny budżet NFZ to ponad 60 mld złotych.
Byłoby super, gdyby Polacy tyle samo uwagi co WOŚP poświęcali przed wyborami programom polityków dotyczącym ochrony zdrowia.

Nic dodać, nic ująć. Tylko trochę nerwów szkoda…

KSIĘŻNA W KAWIARNI

Dawno, dawno temu, gdy w świdnickim kinie „Gdynia” odbywała się jeszcze cudna impreza pod nazwą Konfrontacje Filmowe, uczęszczałam na nie regularnie wraz z moją śp. koleżanką Kasią, z którą codziennie długo błądząc ulicami omawiałyśmy każdy obejrzany film. Wśród nich był amerykańsko-niemiecki „Bagdad Cafe”, który zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że do dziś często przychodzą mi do głowy sceny z tego magicznego filmu. Czasem w zupełnie nieoczekiwanych kontekstach… A więc dziś – przy okazji Trzech Króli – będzie o czarach i książętach, a właściwie księżnych. Znaczy jednej księżnej… Ale po kolei.

„Bagdad Cafe” to poniekąd film drogi, choć droga ta właśnie kończy się w zapomnianym przez Boga i ludzi, położonym pośrodku pustyni Mohave, motelu o nazwie równie egzotycznej jak jego „zawartość ludzka”. Nie będę go opisywać, bo warto ten obraz obejrzeć samemu, a wciąż jeszcze krąży gdzieś po sieci (nie mylić z serialem nakręconym później na jego podstawie). Wspomnę tylko, że do tej przedziwnej kawiarni z zepsutym automatem do kawy dociera samotna, konserwatywna Niemka, która postanawia wprowadzić w nim niemiecki ordnung, po czym nagle sama ulega jego czarowi, sama też zaczyna… czarować. Samotna droga doprowadza ją do zmiany życia nie tylko własnego, ale też wszystkich mieszkańców „małej kawiarni na drodze z Vegas donikąd” (specjalnie do tego filmu Jevetta Steele zaśpiewała nominowaną do Oscara piosenkę „Calling You”, którą właśnie cytuję).

Film jest naprawdę przecudnej urody. Pokazuje, jak nawet jedna podróż może zmienić nasz sposób widzenia świata, a bywa, że i całe życie. Dlatego pewnie tak lubię filmy drogi i zapewne też dlatego często, gdy tylko mogę, w krótszą lub dłuższą drogę się wybieram. Ostatnio ciągle dokądś jeżdżę i wracam, a chwilowo nawet nie mieszkam w Świdnicy. Codziennie więc (prawie) dojeżdżam. Każdego dnia przebywam ten mały kawałek drogi tam i z powrotem, żeby dotrzeć do pracy, pozałatwiać sprawy czy zajrzeć do domu. Dzięki temu z innej nieco perspektywy, trochę oderwanej od naszej świdnickiej rzeczywistości, z pewnego dystansu patrzę na to, co dzieje się w moim rodzinnym mieście.

A tu okazuje się, że i tam też wyprawiają się czary… Wyczarowała nam się oto księżna. Skąd to wiem? Jest taki fanpage na FB Świdnica Watch, który obiecuje, że będzie się nowej władzy przyglądał (jak i ja). I znalazłam tam taki oto wpis:

„Prezydent Świdnicy Beata Moskal-Słaniewska nie podjęła jeszcze decyzji odnośnie powołania nowego dyrektora Lokalnej Organizacji Turystycznej – decyzja ta zapadnie po spotkaniu z władzami LOT, które pozwoli przeanalizować dotychczasowe zadania organizacji i podjąć stosowne rozstrzygnięcia”
Ewa Dryhusz, Biuro Prasowe Urzędu Miejskiego w Świdnicy

Na stronie internetowej stowarzyszenia Lokalna Organizacja Turystyczna „Księstwo Świdnicko-Jaworskie” http://www.ks-j.pl wymienionych jest 26 członków, z których każdy na walnym zgromadzeniu ma 1 głos. Również 1 głos posiada Miasto Świdnica. Pozostałych 25 członków nie będzie brało udziału w decyzjach Pani Prezydent?

No i jakbyście to odczytali? Czary! Oto mamy miasto, w którym jeden głos liczy się za kilkadziesiąt innych. Oto rządzi w nim niepodzielnie księżna, która może więcej niż inni. Książęcość w sumie by się zgadzała, wszak LOT ma przydomek „Księstwo”, więc i książę, i księżna być  w nim powinni (swego czasu w „WŚ” wybieraliśmy takowych), a jednak coś tu jest nie tak…

Trudno przecież uwierzyć, że inteligentna osoba albo nie umie liczyć, albo (no, to już byłby wstyd straszny) jej otoczenie nie ma pojęcia o tematach, w których się wypowiada, albo ona sama uwierzyła, że jest wszechwładną księżną, która raz wybrana, może wszystko. Dotarła tam, dokąd dążyła przez całą swoją życiową drogę i teraz wprowadza swój ordnung, jak Jasmine w „Bagdad Cafe”, tyle że Niemka była bohaterką pozytywną 😉 Ciekawa jestem, co na to pozostali członkowie LOT-u.

Informacja cytowana przez Świdnica Watch pochodzi najwyraźniej z komunikatu Biura Prasowego i jest częścią większej całości, cytowanej na wszystkich lokalnych portalach, a dotyczącej zmian na stanowiskach (niestety, po zmianie rzecznika w magistracie wycięto mój adres z listy mailingowej, więc już komunikatów nie dostaję). Wychodzi więc na to, że to BP zaliczyło merytoryczną wpadkę wielką niczym Rów Mariański, przypisując swojej pryncypałce moc iście książęcą. Tyle że obecne księstwo to jedynie powstała za zgodą różnorodnych samorządów i przedsiębiorców oraz osób fizycznych organizacja pozarządowa. A czy jej członkowie także ulegną świdnickim czarom? Pożyjemy, zobaczymy.

PS Co?… Myśleliście, że pazur mi się stępił i znów będę przynudzać o życiowych drogach i ścieżkach? Czasem będę. Ale bez przesady! 😉

NA PROGU NARTOSTRADY

Wczoraj pojechałam na narty. Żaden to wyczyn. Takich jak ja są w samej Polsce tysiące, z czego setki były wczoraj w przeuroczym, zimowym Zieleńcu. Kiedy jednak spojrzeć na to z mojej perspektywy – wyzwanie to było nie lada. Bo ja dopiero chciałam do tych setek i tysięcy dołączyć, o jeździe na nartach mając telewizyjne pojęcie 😉

Oto ja, w wieku lat czterdziestu i dwóch, dałam zakuć moje wrażliwe stopy w buciory, w których czułam się, jakby wstawiono mnie co najmniej w gips, jeśli nie w betonowe skarpetki (a propos tych ostatnich – na szczęście, nikt tam nie chciał mnie zabić, włącznie ze mną samą). Oto ja, dla której najlepszy dotąd sport zimowy, to łóżing z książką i dobrą herbatą, wczoraj ubrałam się w ten grubaśny, ograniczający ruchy, strój, założyłam kask i nawet dość szybko pojęłam, jak się zakłada i ściąga narty. Oto ja, bez instruktora, jedynie z pomocą przyjaciół, samouków, jeszcze przed lekcją śmigałam sobie w miarę świadomie w poprzek stoku, więc ekipa uznała, że będą ze mnie ludzie, znaczy narciarz. A potem to już poszło. Nawet instruktor powiedział, że jeszcze z godzinka i już będę śmigać bez problemów. Na tę „godzinkę” już było szkoda kasy, bo choć są bardzo dobrzy, ci instruktorzy, to jednak już sami nie wiedzą, ile mają brać tej kasy, bo kroją jak za zboże. Postanowiłam więc sama dalej doskonalić swoje umiejętności, a co najważniejsze – ku uciesze mojej przyjaciółki, ZŁAPAŁAM BAKCYLA! 😉

Okazuje się, że nie tylko rower (moja odwieczna miłość) może kręcić, i to nie pedałami, lecz atrakcyjnością i chęcią pokonywania samej siebie. Tak jak na rowerze człowiek wyznacza sobie coraz to nowe cele i do nich dąży, mimo że wcale nie jest i nie chce być wyczynowcem, tak i tutaj – po wczorajszym „złapać podstawy i/lub bakcyla” jest dzisiejsze (znaczy wtorkowe) „będę się doskonalić”. Mam jeszcze kilka takich rekreacyjno-sportowych własnych wyzwań, a właściwie noworocznych postanowień, w tym jedno związane z przełamaniem dużej traumy. Ale dam radę.

Kilka dni temu, zdaje się, 2 stycznia, w Radiu Zet pytano ludzi o ich noworoczne postanowienia, których „już dzisiaj” nie zrealizowali. Sporo tego było. Zaczęłam się wtedy zastanawiać, czy ci ludzie nie mają poczucia porażki. Myślę, że jednak nie. Wczoraj w sieci natknęłam się na rysunkowy dowcip bezbłędnego, jak zawsze, Marka Raczkowskiego na temat postanowień noworocznych (ilustracja).

3860_cdf6

Robimy je co roku, przynajmniej większość z nas. Ale jak niewielka nas część naprawdę je realizuje. A to bywa takie proste, zwłaszcza kiedy człowiek pomyśli, że nie musi sam, że jest wokół wsparcie, a często nawet bodźce, ze strony znajomych czy przyjaciół. Wystarczy tylko je pozytywnie odbierać. Mówisz sobie „zawsze chciałam się nauczyć jeździć na nartach”. Znajomi proponują Ci wyjazd. Mówisz: „eee, nie mam stroju, nie mam butów, nie mam nart…” Oni odpowiadają: „już wszystko załatwione”. I co? Wycofasz się? Ha ha ha 🙂 Nie ma opcji.

Jeśli więc sami nie macie w sobie tyle samozaparcia, wesprzyjcie się ludźmi dookoła. Chcesz się odchudzać? Zapytaj koleżankę, czy nie chce chodzić na jakąś zumbę czy siłownię. Zbierz kilka takich babek i zróbcie sobie zawody, która szybciej zrzuci określoną liczbę kilogramów. Chcesz przestać palić? Zróbcie sobie z kolegą ranking – kto szybciej, dłużej, kto na zawsze. Motywacja gwarantowana. Bo realizacja postanowień nie musi być tylko pokonywaniem samego siebie. Można też zrobić z nich zdrową rywalizację. Na końcu czeka nagroda tak wielka, że trudno ją nawet opisać – zadowolenie z własnych dokonań.

Aaa, i jeszcze jedno, co wiem z doświadczenia – najlepiej realizuje się postanowienia noworoczne i każde inne na totalnym spontanie, z całkowitym wyłączeniem myślenia, tak jak dzieci uczą się jazdy na nartach. Instruktor Piotrek, młody człowiek świeżo po studiach, powiedział mi coś ciekawego – dzieci uczą się tak szybko, dlatego że nie myślą o możliwych konsekwencjach, upadkach, kontuzjach itd.

To pisałam ja – obolała, początkująca, czterdziestodwuletnia narciarka stojąca na progu nartostrady, ale już z nartami na nogach i pozytywnym myśleniem w głowie 😉

WSZYSTKO PŁYNIE. ŻYCIE TEŻ…

Nie ma to, jak nabrać odpowiedniego dystansu. Człowiek wyjeżdża, podgląda inną rzeczywistość, słucha innych ludzi, poznaje ich poglądy i problemy, przygląda się temu, jak oni patrzą na świat, a w drodze powrotnej zaczyna rozumieć… Sam jeszcze do końca nie wie dokładnie, co, ale pewne jest, że „coś” zaczyna rozumieć. Na przykład tę teorię, według której w życiu nie ma rzeczy bardziej pewnej niż zmiana. No, jeszcze śmierć, ale na koniec roku nie będziemy może podejmować ostatecznych – nomen omen – tematów 😉

Zajmijmy się więc zmianą, bo mijający właśnie rok zdecydowanie był rokiem zmian. Nie tylko w moim życiu, ale też w moim otoczeniu. Ja po latach tkwienia w jednym zawodowym miejscu postanowiłam porzucić świat dziennikarstwa na rzecz bliżej nieokreślonej zmiany, która wciąż trwa.

Decyzja ta była i łatwa, i trudna zarazem. Łatwa, bo to tak jak z toksycznym związkiem – dusisz się, śnisz o zmianie, marzysz o wyrwaniu się z niego, a jednak tkwisz. Bóg jeden jest w stanie zrozumieć, dlaczego. I trudna, bo jednak zostawiając „Wiadomości Świdnickie” zostawiłam w nich także spory kawał swojego życia i – nie będę się krygować – dobrej roboty, w czym i Wy do tej pory mnie utwierdzacie.

W życiu każdego człowieka, czy to zawodowym, czy prywatnym, przychodzi jednak taki moment, kiedy po prostu dochodzi do ściany. I wtedy nie ma co przebijać muru głową. Wtedy trzeba podjąć bardzo trudną decyzję – iść w prawo czy w lewo, bo nikt przecież nie chce się cofać. Dziś nie wiem, czy droga, którą wybrałam, a raczej która bardziej wybrała mnie, jest tą właściwą. Za każdym zakrętem może czaić się kolejny mur albo przeszkoda. Jak w życiu. A jednak przez ani jeden dzień, odkąd po 17 latach pracy w mediach, 13 latach pracy w „Wiadomościach Świdnickich” i 7 latach na stanowisku redaktora naczelnego „WŚ” odeszłam, nie żałowałam podjętej decyzji. Zmiana jest bowiem motorem napędzającym do innych zmian. A w moim życiu były i nadal są one bardzo potrzebne.

W nowy rok wchodzę z poczuciem gigantycznego zawodowego spełnienia. Od maja 2014, gdy zamknęłam rozdział pt. „Wiadomości Świdnickie”, do chwili obecnej zrobiłam w swoim życiu zawodowym więcej niż przez kilka ostatnich lat pracy w mediach. Na swoim koncie mam tak wysoko oceniane i wymagające pracy oraz kreatywności przedsięwzięcia, jak II Zjazd Świdniczan czy Miasto Dzieci (tu wielkie podziękowania dla wszystkich, z którymi współpracowałam przy tych projektach i którzy zaufali mi, powierzając ich koordynację). Miałam szczęście wziąć udział jako wykładowca w bardzo inspirującej Akademii Dziennikarstwa Obywatelskiego, dzięki której poznałam wielu fajnych młodych ludzi. Znów przeprowadziłam kilka wywiadów z gośćmi Festiwalu Reżyserii Filmowej, w tym być może (oby!) z laureatem Oscara Pawłem Pawlikowskim, reżyserem „Idy”… Udało mi się wymyślić kilka ciekawych przedsięwzięć realizowanych przez firmy, z którymi współpracowałam, również chwalonych, choć może dlatego, że nikt nie wie, że to ja za nimi stoję – ha ha 😉 Mam nadzieję, że będą kontynuowane, mimo że ja ruszam już do nowych wyzwań. Na koniec roku zdarzyła mi się dziennikarska wisienka na torcie, ale chwalić się tym będę w styczniu, już po publikacji. Tak, chwalić, bo naprawdę jest czym 🙂

No i mój blog – nie mogę o nim zapomnieć. Ktoś postanowił po prostu spełnić moje marzenie – o tym, żeby mieć własnego, naprawdę własnego bloga. Ktoś, kto docenił moją pisaninę. I tak się stało. Mikołaj przyszedł ciut wcześniej i przyniósł prezent od przyjaciół 😉 A fakt, że tylu jest czytających i że taki pozytywny feedback od Was otrzymuję, sprawia, że chce się więcej i bardziej. Krzysiu, Pani Krysiu – to, o czym do mnie pisaliście, że powinnam zrobić… to plan na 2015. Plan, żeby zaskoczyć samą siebie i spełnić kolejne swoje marzenie, które siedzi we mnie od lat. Od lat! I ciągle, przytłoczona zawodową codziennością, rutyną i kieratem, nie umiałam znaleźć na to czasu. Znajdę. Choć jeszcze nie wiem, jak 😉

Zmieniło się też moje otoczenie. To bliższe – kilkakrotnie w tym roku. Moja zmiana pokazała mi jak na dłoni wartość przyjaźni i koleżeństwa, chwiejność lojalności, interesowność ludzi, ich małość, a czasem przeciwnie – wielkość. Pisząc o wielkości muszę koniecznie wspomnieć o mojej „głównej” szefowej Kasi Mrzygłockiej. Kasiu, jesteś wielka! O małości co niektórych wspominać nie będę, bo to ma być pozytywny wpis.

To dalsze otoczenie zmieniło się tylko raz, ale za to o 180 stopni – w czasie wyborów samorządowych. Jak mało kto, wiedząc, z kim mam do czynienia w osobie kandydatki, która ostatecznie została prezydentem, wbrew sobie, uaktywniłam się politycznie. Pierwszy raz w życiu. Dziś nie powiem, że ostatni. Ale na pewno powiem, że mnie jako kandydatki na jakikolwiek polityczny urząd nie ujrzycie nigdy na żadnej liście. Tego jestem pewna, nawet gdyby okazało się, że mandat radnej to jedyna szansa na comiesięczne wynagrodzenie, jak u co niektórych 😉

Ten coming out to było – swoją drogą – ciekawe doświadczenie i wielce pouczające. Ciekawie się będzie też patrzeć na to, jak wypełnia się motto „zawsze blisko ludzi”. Oby nie kończyło się tak, jak zawsze – na dobrej gadce wypełnionej niezłym PR-em i czystym pustosłowiem. Ale i do tego udało mi się w czasie mojej świątecznej podróży do przeszłości zdystansować.

Wróciłam do miasta, które nadal jest moim miastem, choć rządzi nim nie mój prezydent. Mogę jednak wieść w nim moje życie, a gdy okaże się, że znów są tacy, którzy chcą nim żyć, jak własnym, wiem, że mogę równie dobrze zacząć je wieść za miedzą albo na drugim końcu Polski, Europy czy świata. Bo czy są jakieś ograniczenia? Chyba tylko w naszej głowie. A moja… moja w tym roku przeszła zabieg otwarcia… na świat. Otwarcia na życie. Wszczepiono jej takiego czipa. Uaktywnia się w momentach zwątpienia i wyświetla hasło, które poznałam śledząc karierę Mariusza Kędzierskiego: „it’s your life, just take it”. To trudne. I łatwe jednocześnie. Tak jak pomaganie – moja, oprócz pisania, największa pasja. Wystarczy chcieć…

I trzeba chcieć. Bo czas płynie. Bo wszystko płynie. Bo nigdy nie można wejść do tej samej rzeki. Bo Heraklit wiedział, co mówi. Bo zmiana to naprawdę jedyna pewna w życiu rzecz. Trzymajmy się jej więc i oswajajmy. Wtedy będzie nam sprzyjać. Tego Wam i sobie życzę na nadchodzący rok. I każdy następny, który dane nam będzie przeżyć. Oby jak najwięcej… Bo czas też na inne niż zawodowe spełnienia 😉

PS Jak widać na ilustracji, naprawdę trzeba się spieszyć. Czasem lód stopnieje, zanim zdążysz go spróbować. Jak z życiem 😉

ŻYCIE W MINIATURZE

Pamiętacie swoje powroty w miejsca z dzieciństwa? Do szkoły, na podwórko, na którym bawiliście się jako dzieci, do domu dziadków, w którym onegdaj spędzaliście całe wakacje?… Świat się wtedy kurczy w sposób niby racjonalny, bo przecież jesteśmy większymi ludźmi i nie może być inaczej, a jednak sposób ten jest jednocześnie irracjonalny, bo przecież w naszej pamięci miejsca te mają „nasz” dawny rozmiar.

Co ciekawe, takie powroty po latach, choć to rzadkie chwile, to jednak za każdym razem powodują to samo zaskoczenie. U mnie pierwszym takim był powrót na studiach do podstawówki, gdzie miałam praktyki studenckie. Gigantyczne boisko było wciąż duże, jednak wcale nie przypominało stadionu olimpijskiego, jakim niemalże był w mojej głowie. Długie i szerokie korytarze już nie były tak długie i tak szerokie, jak te, które zachowałam w pamięci. Po niewysokich schodach nie wchodziło się tak długo i wolno, jak w moich szkolnych wspomnieniach. Jedyne, co było odwrotnie proporcjonalne, to hałas panujący tam na przerwach, który dla mnie jako dziecka nie stanowił najmniejszego problemu, ale dla mnie jako dorosłej studentki – był czymś, do czego długo musiałam się przyzwyczajać i nadal się nie przyzwyczaiłam 😉

Dziś szkoła ta odzyskała już swój prawdziwy wymiar, zwłaszcza że w międzyczasie stała się gimnazjum, do którego chodzi moje dziecko. Ale to pierwsze takie zderzenie dwóch rzeczywistości pamiętam, jakby to było wczoraj. No, właśnie, a wczoraj…

Wczoraj podczas mojego świątecznego wyjazdu zaliczyłam jeden z głównych jego celów – wizytę na wsi, na której spędzałam kiedyś każde wakacje, raz u dziadków, raz u ciotki, ale zawsze w tej właśnie wiosce. Pomijam już fakt, że zamiast piachu na drodze dojazdowej pojawił się asfalt, zastępując także kamienne kocie łby w samej wsi, do której w dodatku dotarły także inne dobra cywilizacji, jak oświetlenie czy bieżąca woda w kranach, bo to po dwudziestu latach zmian w całej Polsce normalne, ale poza tym – czas jakby się tam całkiem zatrzymał… Z jednym wyjątkiem – skalą.

Jak w miniaturowym świecie Małgorzaty Suchodolskiej, nie tylko domy się pozmniejszały, ale i odległość między nimi. Jedyny sklep we wsi, do którego nikt z nas, dzieci, nie chciał chodzić, bo był niewiarygodnie daleko, i który już dzisiaj nie funkcjonuje, okazał się stać w odległości zaledwie kilkuset (!) kroków od domu moich dziadków. Wszystko się skurczyło, wbijajac mnie jak gwóźdź w ścianę w dokładnie taki sam szok, jak podczas tamtej pierwszej po latach wizyty w podstawówce. I niby to naturalne, a jednak wciąż na nowo dajemy się (przynajmniej ja) nabierać na ten psychologiczno-umysłowo-życiowy trick 😉

Czułam się niemalże jak Guliwer w krainie liliputów, choć do wielkoludów nie należę 😉 Jednak poza tym… Poza tym niewiele się zmieniło. Duże i czasem dla mieszkających tu ludzi nie do przejścia pozostały ich codzienne problemy. Te same od lat – tyle że kiedyś odbierałam je jako dziecko i wydawały mi się takie odległe, jak i sama moja dorosłość. A dziś zdarza się, że i ja mam podobne. Życie tak bowiem właśnie się toczy – gdy kurczy się świat zewnętrzny, rozrasta się ten nasz wewnętrzny, wypełniany kolejnymi historiami, miejscami, przeżyciami, wspomnieniami i doświadczeniami. Dobrze to widać, gdy tak jak ja, spojrzy się z odpowiedniego dystansu.

W tym kurczeniu się wiele jest jednak rzeczy fajnych – jak choćby wynikający z naszej potrzeby oswajania maxi świata rozwój cywilizacyjny, dążenie ludzi do skracania odległości, zwiększania łatwości przenoszenia się z miejsca na miejsce, szybkości komunikacji… Na przykład ja teraz siedzę w kuchni mojej kuzynki, spoglądam za okno na mini-świat i piszę to wszystko na minisprzęcie – iPadzie. Mini, oczywiście. Bo świat jest mały 😉

SZUKAJĄC MAGII ŚWIĄT

Tegoroczne święta spędzam na polskim biegunie zimna – na Podlasiu., a właściwie u jego wrót. Siedzę sobie o poranku w miejscowości Stawiski (nieco ponad 7 tys. mieszkańców), 20 km od Łomży (dziś u jednej z moich ulubionych ciotek będzie tam wigilijny łomżing całej rodziny), 16 km od Jedwabnego (gdzie w 1941 roku doszło do pogromu ludności żydowskiej), i rozmyślam nad magią świąt…

Szukam jej, bo… nie ma śniegu za oknem. A przecież to polski biegun zimna! Buuu… Co to za święta bez śniegu? Przecież „I’m Dreaming of a White Christmas”, przecież „Let It Snow”, przecież „Z kopyta kulig rwie”… Też tak myślicie? No to wybiję Wam takie myślenie szybko z głowy. Otóż miałam niedawno okazję przeczytać lekturę, która mną wstrząsnęła, żeby nie powiedzieć „wszcząsnęła”, bo tak dziś często mówi młodzież. Otóż w jednej z dolnośląskich lokalnych gazet młodzież postanowiła zapytać młodzież, czy… święta bez śniegu mają to „coś”. Pomijam już pytanie, które hmmm… nie wiem, czy przedszkolak by wymyślił, bo przedszkolak skupiłby się na Jezusku, opłatku czy choince, a w najgorszym razie – na prezentach. Ale odpowiedzi zwaliły mnie z nóg. Sto procent oscylowało wokół narzekania, że święta bez śniegu to nie to samo, że nie ma atmosfery, że nie ma magii, że ogólnie – słabo… A do tego były zdjęcia jakieś Kasi czy Zosi siedzących gdzieś tam w czasie wakacji na przykład i podpisy w stylu: „Kasia także uważa, że święta bez śniegu nie mają atmosfery”. O!My!Gy! – jak by powiedziało moje dziecko. Boże, czytasz i nie grzmisz!

Jechałam wczoraj przez Polskę ponad pół tysiąca kilometrów – w deszczu, wietrze, w ciemnościach. Śniegu – ani widu, ani słychu. A jednak ja w każdej minucie dostrzegałam magię świąt. Na S8 czy A2 – w autach z różnymi rejestracjami pędzących w tę i z powrotem, by zdążyć ze wszystkim na święta lub dojechać, tam dokąd zmierzają. W Łodzi, gdy czekałam na światłach – patrząc na pieszych, skulonych, zakapturzonych, pod parasolami, z siatkami pełnymi zakupów, zamyślonych nad tym, co jeszcze mają do zrobienia, a może… jak pojednać się z rodziną albo… jak wypełnić samotność czy pustkę. W Warszawie – w gigantycznym korku przy wjeździe na S8, gdy już trochę zmęczona słuchałam w radiu świątecznych piosenek, a moje pasażerki spały w najlepsze, ufne, że dowiozę je szczęśliwie do celu. Widziałam magię świąt w oknach, ogrodach, na podwórkach – rozświetlonych tysiącami światełek. Wreszcie – zobaczyłam ją w domu mojej ciotki w Łomży, gdy tak po prostu wykrzyknęła od progu z uśmiechem: „No, nareszcie przyjechałaś!” A nie byłam tu 25 lat 🙂

Wreszcie widziałam magię świąt, a nawet czułam ją – w cierpnącej skórze, we łzach wzruszenia cisnących się do oczu, w guli rosnącej w moim gardle na widok tylu osób szczęśliwych, uśmiechniętych, zaskoczonych, płaczących ze szczęścia, gdy przedwczoraj rozwoziliśmy dary w ramach akcji „Podziel się!”. Dla większości samotnych nie było najważniejsze to, co im przynieśliśmy w naszych po brzegi wypełnionych pudłach, ale to, że ktoś do nich przyszedł, że ktoś o nich pomyślał. „Przez całe życie nie przydarzyło mi się coś tak wspaniałego” – mówiła pani Teresa. Chcieli się odwdzięczać, częstować, płacić. I nie kryli łez, a my z trudem połykaliśmy własne – no bo trzeba było jechać dalej „z kolędą i uśmiechem”.

TO JEST MAGIA ŚWIĄT! Nie śnieg i nie pędzący tir z coca-colą, ale drugi człowiek i dzielenie się z nim, pokazanie mu, że nawet obcy ludzie potrafią o nim ciepło pomyśleć i zechcieć przynieść trochę świątecznej atmosfery.

No i nie zapominajmy o najważniejszej rzeczy – co świętujemy. Jeśli nawet jesteście niewierzący, warto pomyśleć o paru faktach: narodziny i życie Jezusa z Nazaretu to zdarzenia historyczne, Jego nauka, zawarta w Nowym Testamencie, to elementarz dobra, miłosierdzia i prostych, ludzkich gestów. Jeśli tak na to spojrzeć, w Boże Narodzenie świętujemy istotę człowieczeństwa. Tacy w gruncie rzeczy jesteśmy, choć w ciemnościach zimowej nocy naszego życia czasem się pogubimy. Zawsze jednak niech nam świeci symboliczna betlejemska gwiazda wskazująca to, co w życiu najważniejsze.

Tego Wam, drodzy Czytelnicy, życzę z okazji tych pięknych świąt, które rozpoczniemy dziś wieczorem tradycyjną wieczerzą. Dziękuję Wam, że jesteście i że chcecie czytać te moje wypociny. Odpocznijcie, nabierzcie siły do życiowych zmagań, doceńcie wartość rodziny, nie zapomnijcie o przyjaciołach, pomyślcie odrobinę cieplej o nieprzyjaciołach, wybaczajcie, kochajcie się i poczujcie PRAWDZIWĄ MAGIĘ!

Wesołych Świąt!

PO CO SIĘ NARODZIŁAM?

Dziś znów śladami sentencji… Pewien ewangelicki kaznodzieja miał powiedzieć: „Są dwa momenty najważniejsze w życiu człowieka: kiedy się narodził i kiedy zrozumiał, po co się narodził”. Ja coraz częściej nabieram pewności, że narodziłam się po to, żeby pomagać. Obok radości z tego, jak fantastyczne mam dziecko, i satysfakcji z Waszych pozytywnych reakcji na to, co tutaj piszę, nie znajduję w swoim życiu większej motywacji niż tak, którą daje mi pomaganie.

Takie mam refleksje po kilku tygodniach spędzonych nad przygotowaniem akcji, której zwieńczenie czeka nas jutro i pojutrze. Akcji, która przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. Nasze – organizatorów. Poziom dobra, empatii i potrzeby pomagania, jaka naturalnie istnieje chyba w każdym człowieku (nie każdy jednak potrafi i ma szansę ją odkryć) osiągnął zenit. Zapewne jest jeszcze jakiś wyższy zenit i wierzę, że osiągniemy go za rok, a potem kolejny i kolejny.

To, jak świdniczanie i nie tylko zareagowali na naszą akcję, która jest zwykłym „pospolitym ruszeniem pomagania”, w której my jesteśmy tylko „ogniwem kontaktowym”, przekaźnikiem, nas samych uskrzydla i każe jeszcze bardziej się starać. Zebraliśmy w darach blisko 50 tysięcy złotych. Niektóre z nich, jak np. pralki czy wymarzona przez jedną dużą rodzinę zmywarka, już dotarły do adresatów. Resztę jutro, z dobrym słowem, kolędą na ustach i ciepłym pozdrowieniem, w imieniu nas wszystkich (a na liście sponsorów jest ponad 50 firm, osób i instytucji), zawiozą nasi kolędnicy. Rozpoznacie ich na pewno, jeśli spotkacie ich na swojej przedświątecznej, pośpiesznej, zaganianej drodze. Będą nosić ogromne, nieprawdopodobnie ciężkie paczki – niejedną dla każdego. Będą się uśmiechać i śpiewać kolędy. Będą nieść radość i dobre słowo osobom samotnym. Będą odwiedzać potrzebujące rodziny. We wtorek przygotują oprawę ufundowanej dzięki naszym sponsorom wigilii dla bezdomnych ze Schroniska im. św. Brata Alberta w Świdnicy.

Akcji tej jednak nie kończymy. Po świętach jedna ze świdnickich rodzin, dzięki wsparciu Fundacji Banku Zachodniego WBK i Leroy Merlin oraz naszej ekipy, doczeka się wymarzonego remontu mieszkania. A że naprawdę jest potrzebny, a rodzina tego warta, przekonaliśmy się osobiście.

Tak to właśnie z pomaganiem jest… A ja… ja już wiem, po co się narodziłam!

NIE OCZEKUJMY ZMIAN. SAMI ZMIENIAJMY!

Demotywatory. Demoty. Memy – szukam ich codziennie prowadząc różne profile na FB. Przeglądam dziesiątki i setki w najlepszym razie truizmów, a zwykle głupot, idiotyzmów i banałów… Ale czasem trafia się – tak, jak to i z ludźmi czasem bywa – prawdziwa perełka…

Taka jak ta, do której – pewnie z racji serii mistrzowsko-uczniowskiej z Bruce’em Lee wklejono fotkę właśnie jego:

Uczeń zapytał mistrza:

– Mistrzu, jak długo trzeba oczekiwać zmiany na lepsze?

Mistrz odpowiedział:

– Jak chcesz oczekiwać – to długo.

To jest prawdziwsze i mądrzejsze niż sobie nawet z tego zdajemy sprawę. Każdy z nas wyobraża sobie jakąś przyszłość albo o niej marzy, każdy na coś czeka, większość chce zmian. Kiedy zbliża się koniec roku, zaczynamy robić noworoczne postanowienia. Mówimy sobie, że nie będziemy robić tego czy tamtego – palić, dużo jeść, pić, plotkować czy co tam jeszcze. Albo że będziemy robić to i to – ćwiczyć, zdrowo się odżywiać, oszczędzać… Jednak ile z tego faktycznie wkracza w fazę realizacji?…

I tak mija pierwszy miesiąc kolejnego roku, potem drugi, trzeci i tak dalej. Najpierw pojawiają się w nas wyrzuty sumienia, że nie realizujemy swojego postanowienia, nie dążymy do zmian na lepsze. Później wyrzuty powoli chowają się pod kołderką codzienności. Wreszcie znikają całkiem, tak jak i nasze postanowienia – aż do kolejnej końcówki kolejnego roku.

Wszyscy oczekujemy zmiany na lepsze, ale najlepiej, gdyby odbyła się ona bez naszego udziału. Dlatego tak lubimy (my – ludzie) różnego rodzaju totolotki i inne gry, w których może się i nie szczęści, jak w całym życiu, ale to pozwala nam marzyć, że kiedyś… że pewnego dnia… że stanie się cud i coś się zmieni. A my nagle staniemy się innymi ludźmi, takimi dokładnie, jakimi chcemy być i jakimi jesteśmy w naszych marzeniach.

Problem w tym, że nasze życie zapieprza do przodu z prędkością japońskiego Magleva. Nie ma czasu pomyśleć nad losem Kowalskiego, Smitha czy Kowalowa. Bo to Kowalski, Smith i Kowalow powinni sami o tym życiu pomyśleć. Oczekiwać od życia mogą oczywiście wiele. Ale najwięcej – powinni oczekiwać od samych siebie. Są bowiem – nomen omen – kowalami własnego losu. I nikt za nich życia nie przeżyje. Za Was też. Za mnie też. A więc?…

Nie oczekujmy zmian. Sami zmieniajmy! To łatwe. Ja przekonuję się o tym każdego dnia.

CIĘŻKI SPADOCHRON ŁATWIEJ OTWORZYĆ

Mijałam wczoraj kolarza, który miał prawdopodobnie 150 lat, jego kolarzówka – jakieś 130, jego kolarski strój – mniej więcej 155 (najwyraźniej był wielokrotnie używany przez kilka pokoleń), a  jego zwinność podczas jazdy na rowerze wskazywała na lat kilkanaście… O mało nie spowodowałam stłuczki, bo tak się na gościa zapatrzyłam.

Jak wiele musiała przeżyć jego kolarzówka i on sam? Ile systemów, polityków, prezydentów, burmistrzów, wójtów, radnych (bo nie wiem, skąd był ów dziwny, ale fascynujący człowiek) musiał w swoim życiu „przejść”? Jak często był prany, zszywany, łatany i reperowany jego strój? Ile klęsk urodzaju, kryzysów gospodarczych, ludzkich nieszczęść i śmierci bliższych lub dalszych musiał przeżyć? Można się tylko domyślać. Czy jadąc tak na tym rowerze pamiętającym czasy sprzed Królaka, Szozdy, a tym bardziej Szurkowskiego ściga się z czasem?

Mam bogatą wyobraźnię. Taka się już urodziłam 😀 Więc jadąc potem dalej i mając wciąż przed oczami tego człowieka wyobraziłam sobie go na tej kolarzówce, z początku nówce nieśmiganej, młodego, jak na owe czasy topowo ubranego sportowca, jak tak kręci tymi pedałami, a w tle – jak w dawnych filmach – zmieniają się krajobrazy, mijają lata, z każdym kolejnym rokiem rower nadgryzają kolejne zęby czasu, a strój kolarza blaknie, pojawiają się pęknięcia, zszycia, dziury, łaty. A on tak jedzie i jedzie i te obrazy się zmieniają. Staruszek Świat… – zabrzmiała mi w głowie piosenka, której często słuchałam w dzieciństwie, bo mama słuchała. Zresztą w radiu to był hit, bo kto tam wtedy słyszał o MTV? 😉

Wczoraj rozmawiałam też z jednym z moich przyjaciół o tym, ile w swoim życiu przeżył różnych historii i jak łatwo wypadają z pamięci. Zostają tylko jakieś pojedyncze obrazy, lepsze lub gorsze wspomnienia, rzadko ludzie. Czas mija, my idziemy do przodu, bogatsi o nowe umiejętności, różnoraką wiedzę i cały ten bagaż doświadczeń. Czasem nas on przygniata, a czasem unosi – jak nagle otwarty spadochron, rzucając w tę czy inną stronę. I nigdy nie wiemy, dokąd tak naprawdę zmierzamy, nawet jak wydaje nam się, że jest inaczej.

Pomyślałam sobie, że ten 150-letni kolarz to taki trochę symbol. Symbol tego, że choć idąc przez życie zmieniamy się, naszą kolarzówkę, jak i nasze ciało, nagryza ząb czasu, nasze ubrania, jak i nasz umysł, w wyniku kolejnych zderzeń z rzeczywistością odnoszą rany, pęknięcia, ale też potrafimy to pozszywać, połatać i nawet jeśli pod koniec życia jesteśmy już mocno pokiereszowani, to nadal chcemy w nim odnajdywać sens. A nawet widzimy go częściej niż kiedy jesteśmy młodsi. i wciąż, jak ten kolarz, jedziemy naprzód.

Ostatnio z moją córką zerkałyśmy na transmitowaną w TVN-ie galę Zwykły Bohater. Był tam taki starszy pan, 93-letni weteran wojenny Tadeusz Centek, wolontariusz w jednym z hospicjów, który oprócz pomocy, oddaje tam jeszcze połowę swojej renty. Akurat przemawiał dziękując za nagrodę, gdy moje dziecko, nie pierwszy raz w życiu, zaskoczyło mnie, mówiąc: „Jaki fajny dziadek. Starsi ludzie są tacy fajni. Takie mają miłe twarze…” Coś w tym jest, pomijając już fakt, że trudno dziś znaleźć trzynastolatkę, która tak by patrzyła na starszych ludzi. Jest coś w tym, że ten nasz bagaż doświadczeń, choć z biegiem lat staje się cięższy, to paradoksalnie coraz częściej otwiera się jak ten spadochron – stajemy się lżejsi, spokojniejsi, patrzymy na świat pogodzeni z nim i nie przeszkadza nam kompletnie, że nasza kolarzówka już prawie się rozpada, że dziur i łat coraz więcej. Bo wiemy o świecie i życiu więcej.

LA VITA E BELLA…

Alternatywna rzeczywistość… Słyszeliście o takiej? Ja tak – w powieściach czy filmach sci-fi, choć jeden był wyjątek – film nieprawdopodobnego Roberto Benigniego „Życie jest piękne”, w którym ojciec z miłości do syna, gdy obaj trafiają do obozu koncentracyjnego, tworzy dla niego alternatywną rzeczywistość w prawdziwym świecie, zapewniając, że właśnie znaleźli się w grze o lepsze życie…

Kiedy słyszę wieści dochodzące z miejskiego magistratu, zastanawiam się, czy i my nie zostaliśmy wmontowani jako pionki w grę o lepsze życie. Czyje? No, przecież nie nasze. Nowych radnych? Nowej pani prezydent? Leśnych harcowników z SLD, których długie brody wyhodowane w śródleśnych pustelniach nagle zostały ogolone, a dziadki rozpanoszyly się w urzędowie i już nie ma pewności, czy to demokratycznie wybrana pani prezydent jest prezydentem, czy może eksprezydent Markiewicz Adam (bo w jego czasach najpierw się pisało nazwisko), który ją wspiera i doradza i prowadzi przez tę grę?…

A więc zastanawiam się, czy nie wtłoczono nas do jakiejś alternatywnej rzeczywistości, czy wynik wyborów, który znamy, jest prawdziwy, czy ktoś nam właśnie wmawia, że Kopernik była kobietą 😉 Czy dwuosobowe przesłuchania prowadzone w magistracie to tylko tak na początek, żeby pan nieformalny doradca formalnej pani prezydent pomógł jej się ogarnąć w nowej rzeczywistości, czy też może to alternatywna rzeczywistość, o jakiej nam w kampanii wyborczej nie powiedziano. A jeśli tak, to o co toczy się ta gra? Bo na pewno nie o życie, jak w tragikomedii Benigniego…

Jeśli o mnie chodzi – odpuszczam. Będę się jednak przyglądać tej grze z wielką ciekawością. I znów powtórzę to, co kiedyś – obym się pozytywnie rozczarowała, bo to będzie oznaczało, że na zmianach zyskuje miasto, w którego samym sercu mieszkam.

A poza tym? Kuba i USA wznowiły stosunku dyplomatyczne. Jest nadzieja na pozytywne zmiany. Akcja „Podziel się!” wkracza w decydującą fazę. Liczba firm i osób, które się w nią w tym roku włączyły, przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. „Ida” wraca na polskie ekrany i znów zobaczymy wyraz polskiej teorii względności, gdy Polacy ruszą do kin na ten film, chociaż przed nagrodami i nominacjami mieli go w dupie. A ja… choć lubię gotować, cieszę się, że tym razem nie będę lepić uszek czy smażyć karpia, tylko wsiądę w samochód i pierwszy raz w dorosłym życiu pojadę „na gotowe” – do mojej alternatywnej rzeczywistości, w której jako dziecko spędzałam każde wakacje i gdzie nie byłam… 25 lat! Prawdziwa podróż do przeszłości 😉

Życie jest piękne! Jeszcze tylko czekam na „buongiorno principessa” 🙂