Rynek należy do wszystkich

Pani z Torebką z przyjemnością wróciła dziś wieczorem do domu. Dzień obfitował w przyjemne emocje, parking, jak to przed dniami wolnymi, przyjaźnie świecił pustkami, więc zakupów nie trzeba było nieść aż z Siostrzanej, Rynek wyludniał się z godziny na godzinę, jak zwykle przed każdym, a zwłaszcza długim weekendem, a rynkowe ogródki powoli się zaludniały.

Ściągając pranie z balkonu spojrzała właśnie na jeden z ogródków. I wspomniawszy relacje z wczorajszej debaty na temat rynkowego życia, które czytała dziś rano, Pani z Torebką zastanowiła się swoim zwyczajem, o co tu chodzi? Rynek każdego miasta, nie tylko Świdnicy, to specyficzne miejsce. Jeszcze kilka lat temu mieszkańcy, lokalni przedsiębiorcy, a w ślad za nimi – także media – suchej nitki nie zostawiały na władzach miasta narzekając, że Rynek jest martwy, że nic się nie dzieje, że taki piękny, a nocą i wieczorami zamiera… Pojawiły się kawiarnie. Pojawiły się restauracje. Pojawiły się puby. Jak grzyby po deszczu wyrosły ogródki. Rynek, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ożył. Marzenie świdniczan się ziściło. Mają gdzie wypić dobrą kawę, zjeść pyszne lody, pójść na obiad i napić się dobrego piwa, a nawet wina. Wieczorem Rynek nie śpi, tylko żyje. Tak jak chcieli. Więc w czym problem? Cóż – te tysiące mieszkańców nie wzięły pod uwagę tych czterdziestu mieszkańców Rynku, którzy teraz protestują przeciwko hałasom, burdom itp. ekscesom, które – wedle relacji lokalnych mediów – każdego dnia spędzają im sen z powiek i nie pozwalają spać.

– Hmmm… – zastanowiła się Pani z Torebką stojąc na tym balkonie i na głos mówiąc do kota, który właśnie wskoczył na balustradę. – No, jest głośno. Ale my przecież też mieszkamy w Rynku i choć chcemy sprzedać mieszkanie, to wcale nie z powodu hałasów, burd itd. Choć Rynek to w pewnym sensie podwórko Pani z Torebką, to jednak jest on własnością wszystkich mieszkańców. Nie ogrodzi tu sobie wejścia, nie posadzi trawy, nie wypuści tam kota, nie postawi sobie leżaka i nie będzie wygrzewać się na słońcu jak co niektórzy świdniczanie w swoich przydomowych ogródkach. Rynek to także miejsce dla innych. Miejsce dla każdego miasta wyjątkowe, bowiem tu od wieków toczyło się i nadal powinno toczyć jego życie. To tu się umawiamy „pod Neptunem”. To tu idziemy na kawę do Galerii 44. To tu nasze nastoletnie dzieci wybierają się do Amaretto na lody z koleżankami. To tu najpierw szukamy restauracji, gdy chcemy coś zjeść. To serce miasta. Naszego wspólnego.

Kiedy Pani z Torebką wprowadziła się do Rynku, właśnie zaczynały się Dni Świdnicy (jeszcze wtedy organizowano je w Rynku). Było głośno i gorąco, ale cóż – trzeba było zamknąć te okna i przeczekać. A potem było jeszcze kilkadziesiąt różnych imprez, mniej czy bardziej głośnych. I comiesięczna giełda staroci, której odgłosy słychać już od szóstej rano. A co jeśli ktoś lubi spać w niedzielę do późna?

I tu rodzi się dylemat – czy z Rynku wyprowadzić giełdę staroci, która gromadzi miesięcznie kilka tysięcy odwiedzających i wystawców? Czy zamknąć wszystkie lokale? Czy zakazać im mieć czynne po 23.00?… Czy może lepiej zrobić coś, żeby to niezadowoleni mieszkańcy wyprowadzili się z Rynku w spokojniejsze miejsca? W końcu – kto im każe tu mieszkać? Poza tym – nawet jak tu było cicho i głucho, nie brakowało letnich weekendowych nocy, kiedy pijani świdniczanie tylko się tędy przemieszczający potrafili narobić tyle nagłego hałasu, że ten gwar, do którego się przyzwyczailiśmy, że jest regularnie (a da się przyzwyczaić, tak jak do bicia zegara czy hejnału), to przy tym pikuś.

Tak. Wiem, że narażam się moim sąsiadom. Ale – proszę Państwa – ja nie mam problemu ani ze snem, ani z głośnymi imprezami, ani z tym, że w ogródkach jest głośno. Owszem – nie ma wątpliwości, że Kanappa i jej klientela to nieporozumienie, bo nie potrafią się odnaleźć w tym wyjątkowym miejscu, jakim jest Rynek. Ale mam nadzieję, że jej istnienie tutaj to tylko kwestia czasu. A cała reszta – oby tych lokali i ogródków było jeszcze więcej. Ja nie mam z tym najmniejszego problemu. I nie życzę sobie, żeby mi zamykano ogródki, zwłaszcza jeden, ten w którym najczęściej bywam (patrz foto ;-)).

Foto Wiktor Bąkiewicz

Muzyku, zrób to sam

Dzisiaj wyciągnęłam z szafy torebkę muzyczną. Tak się jakoś ciekawie zbiegło w czasie, że lokalne talenty, którym kibicuję i wspieram na różne sposoby, prawie w jednym czasie osiągnęły coś fajnego. Paulina Lenda, Ditroit, Natalia Widuto – miło pomyśleć, że każdy z tych talentów na różnych etapach promowałam, wspierałam albo pomagałam promować i wspierać. Nie! Na pewno będę tutaj pisać, że jestem ojcem, przepraszam, matką ich sukcesów. Daleko mi do tego. Raczej z muzycznej torebki wyciągnę słuchawki, podłączę do iPhone’a i z przyjemnością posłucham ich twórczości. Bo warto! A z historii tej trójki, a właściwie szóstki, płynie ciekawa nauka…

Paulina Lenda, największa nadzieja świdnickiej sceny muzycznej (nadzieja na zrobienie dużej kariery), wydała wreszcie płytę. Historia obdarzonej niezwykłym głosem i talentem młodej wokalistki, finalistki pierwszej edycji „Mam Talent”, to z jednej strony nadzieja, z drugiej – przestroga dla jej młodszych kolegów. Ale też w dużym stopniu – drogowskaz. „To były tak burzliwe lata… Najpierw wielkie zamieszanie związane z programem, połączone z moją maturą. Później kilka złych decyzji, które podjęłam i za które słono zapłaciłam. Skomplikowane relacje z najbliższymi, które musiałam wyprostować. Problemy, z którymi borykałam się przez kilka lat w życiu prywatnym i pewne tragedie, które mnie spotkały przez ten czas. Do tego miłość, z której nie mogłam się wyleczyć i która bardzo destrukcyjnie na mnie działała w tamtym okresie…” – wyznaje Paulina Lenda portalowi muzyka.interia.pl, odsłaniając także kulisy „pomocy”, której naobiecywano jej po TVN-owskim talent show, oraz polskiego biznesu muzycznego. O tym ostatnim można powiedzieć tyle, że ze swoim materiałem na płytę Paulina poszła do kilku rodzimych wytwórni. „W odpowiedzi usłyszałam tylko, że płycie brakuje „hitów”. Nie chcąc zmieniać tam ani jednego dźwięku, ani jednego słowa, by zostało to tak autentyczne, jak słychać na nagraniach – postanowiłam zrobić to sama, bez pomocy firmy, a z pomocą przyjaciół. Udało się, płyta została wydana” – opowiada. Chcąc wydać „Wolf Girl”, Paulina zrobiła to sama…

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=LarKVdrh3fw[/embedyt]

Ditroit, z którym rok temu w moje urodziny rozmawiałam w trakcie nagrania ich pierwszego singla, kończy nagrywać płytę, a za miesiąc zagra pierwszy koncert. Ditroit to dość egzotyczny lokalny twór powstały z muzyków dawnego Zero Procent (finalisty programu „Śpiewaj i walcz” TVP 1 i laureata Pierwszego Wyróżnienia na opolskich Debiutach w 2010 roku, z którego ponad rok temu odszedł wokalista Kamil Franczak), czyli Krzyśka „Chrisa” Brzezińskiego, Daniela „Dady” Urbaniaka i Maćka „Maxa” Magocha oraz byłego wokalisty The Floorators Michała „Miśka” Kulniewa. Piszę „egzotyczny”, bo jeśli porównać raczej pop-rockową twórczość Zero Procent z hardrockową muzyką The Floorators, trudno go nazwać inaczej, ale… Ale! Już pierwszy singiel „Trefny klucz” pokazał, że ta egzotyka ma sens i że osiągnięcie złotego środka może przynieść nieoczekiwane efekty.

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=0MiNGNI4d_4&feature=youtu.be[/embedyt]

„Kiedy się poznaliśmy przy okazji prac nad pierwszym utworem, który miał być tylko eksperymentem, okazało się, że większość naszego życia żyliśmy w błędzie. Misiek nie słucha tylko ciężkiej muzyki, a chłopaki – nie tylko lekkiej, rockowej muzyki” – opowiadał mi „Misiek” w wywiadzie kilka miesięcy temu. To on napisał teksty do wszystkich utworów z płyty, nad którą kończą pracę, a jak mówi Krzysiek Brzeziński, menadżer zespołu, każdy jest na wskroś przemyślany. „Myślę, że Misiek pisząc te teksty i pracując z nami przeszedł w krótkim czasie bardzo długą drogę. Każdy z nas się czegoś nauczył” – mówił mi niedawno „Chris”. Dziś możemy delektować się kolejnym singlem Ditroit – „Niewiele”, który tylko to potwierdza, i z niecierpliwością czekać na koncert grupy, który zagrają już 30 maja w pubie Highlander (tam zresztą powstała część zdjęć” do „Trefnego klucza”). A wkrótce zapewne, tak samo jak z Pauliną, będziemy cieszyć się z ich pierwszej płyty. I co? Oni TEŻ zrobili to sami!

[embedyt]https://www.youtube.com/watch?v=ENwHZ9hqqG8[/embedyt]

Na koniec najmłodsza z nich pod względem muzycznego stażu medialnego – Natalia Widuto, która wydaje się, że w porównaniu z Pauliną czy Ditrotit jest dopiero na początku drogi… Ale, ale… Czy to nie ona swoim wykonaniem coveru A Fine Frenzy „Almost Lover” nie podbiła przed rokiem światowego internetu? Czy to nie ta dziewczyna ćwiczy z najlepszymi, jak Mieczysław Szcześniak, i unika talent shows, bo jak rezolutnie mówi, „jeśli się nie ma warsztatu, to po co w ogóle startować?” Czy to nie ona niedawno została dzięki wspomnianemu coverowi odnaleziona na YouTubie i zaproszona do nagrania serialowej piosenki? Biorąc pod uwagę, że głos ten świat usłyszał niespełna rok temu… można powiedzieć, że milowymi krokami goni swoich starszych kolegów. W tym krótkim czasie Natalia zdążyła już (zresztą razem „Dadą” z Ditroit) zagrać recital podczas Świdnickiego Dnia Mody i koncert podczas ubiegłorocznej Juliady, tuż przed występem Sidney’a Polaka, a teraz – rzutem na taśmę – nagrać swoją pierwszą piosenkę „Spell of Rain” (przepiękną!), której mogliśmy posłuchać w jednym z odcinków „Przyjaciółek”. Ona też osiągnęła to sama… swoim głosem i systematyczną pracą.

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=03x5taLEV10[/embedyt]

Kochani, życzę Wam wszystkim fajnych karier! 🙂

Mój dom jest moim… zamkiem!

Damska torebka jest jak Google – jest w niej wszystko, tyle że czas wyszukiwania jest znacznie dłuższy. Święta internetowa prawda. W mojej torebce, obok różnego rodzaju kluczy, kluczyków, perfum, szminek, chusteczek, pendrive’ów, przyborów do pisania, w tym ukochanego pióra, do którego odkąd nie pracuję w „WŚ” nie mam nabojów (nie dlatego, że mnie nie stać, ale dlatego że mi nie po drodze do Rolskiego czy któregoś z papierniczych, bo wychodzę tyłem do samochodu i wracam takąż samą trasą), wylądowała… KLAMKA! Tak! Klamka. Normalna klamka taka z drzwi wyjęta. I właśnie z tym tyłem i samochodem wiąże się jej niesamowita historia…

Klamka jest bowiem w tej chwili jedynym sposobem otwarcia tylnych drzwi budynku, których nasza wspólnota po wielu bojach z Miejskim Zarządem Nieruchomości dorobiła się jakieś półtora roku temu. Drzwi aluminiowe, dość solidne w porównaniu z otwieranym na kopa wcześniejszym paździerzem. Panowie montujący przekonywali, że solidne i nikt ich na pewno z kopa nie otworzy. Mieli rację. I to jak! Kilka tygodni temu tajemniczy nieznajomy, zwany w policyjnych kronikach skrótem NN (moim zdaniem powinno być NS – „nieznany sprawca” albo wzorem Tygryska z „Kubusia Puchatka” – ZS, jak „zamaskowany przestępca”, ale jest NN i trudno). A więc ten NN wymontował z naszych solidnych drzwi klamkę.

Do wstawienia nowej klamki konieczna była uchwała wspólnoty podpisana przez wszystkich właścicieli mieszkań i zaniesiona osobiście do MZN-u. Właściciele części mieszkań mieszkają gdzieś tam, w bliżej nieokreślonych miejscach, bo mieszkania wynajmują. Pani doktor z góry przyjeżdża już tylko raz w tygodniu, bo podobno się na emeryturę wybiera. Tak więc ja, nie mając czasu poszukiwać tych właścicieli i pilnować terminu otwarcia gabinetu pani doktor, musiałam się przystosować do nowych warunków. Nie było to takie trudne, bo przecież wciąż był zamek, a ja miałam do niego klucz! A drzwi, co wie przecież każde dziecko, otwiera się kluczem 😀

Otwierałam i ja. Do czasu… Do czasu, gdy inny (a może ten sam) NN postanowił dla utrudnienia wymontować z naszych drzwi także zamek. To już – przyznaję – była zagwozdka. Dwa dni chodziłam na parking naokoło, przez Rynek. Aż tu nagle dnia trzeciego wypatrzyłam w przedpokoju w takim koszyczku, gdzie trzymam korki – na wypadek gdyby się spaliły, świeczki – na wypadek, gdyby spaliły się korki, zapałki – żeby te świeczki zapalić, latarkę – na wypadek, gdyby jak te korki się spalą, było już ciemno i trzeba było szukać zapałek i świeczek (bo nie wiadomo, czy korki zadziałają), wypatrzyłam tam… KLAMKĘ! Nie mam pojęcia, skąd się tam właśnie wzięła, ale podała mi pomocną dłoń. Chwyciłam ją więc i z radością zapakowałam do mojej coraz cięższej torebki. I już nie muszę chodzić na parking naokoło. I tak oto tworzy się zawartość damskiego torebkowego Google’a 😉

PS I co, panie NN? Chcesz jeszcze coś zrobić z naszymi drzwiami? Proszę bardzo! Dam sobie radę. Mój dom to mój ZAMEK! I żaden NN nie utrudni mi w nim życia bardziej niż sama sobie utrudniam 😉

To wiara czyni cuda

Na pomnik Jana Pawła II brakuje jeszcze 45 tysięcy złotych, ale i tak go postawią, by na 8 maja klęczał już nasz papież przed katedrą. Biskup Ignacy prosi wiernych w kościołach, by dokładali się do budowy, a ks. prałat Śliwka grzmi z ambony, żeby nie dać się zwieść przeciwnikom pomnika, bo to… źli ludzie, którzy nie chcą czuć obecności świętych pośród nas!

No, przepraszam! Ja nie chcę pomnika, a nie uważam siebie za złego człowieka. Nie chcę pomnika, bo nie przez to będę czuła obecność Jana Pawła II pośród nas. Kto jak kto, ale akurat Kościół nie powinien zapominać, że obecność świętych czuje się zmysłem szóstym, duszą, a nie jednym z pięciu. Innymi słowy – nie muszę zobaczyć, żeby wierzyć. Dziś w kościołach wierni słuchają o niewiernym Tomaszu. Pasuje jak ulał! „Błogosławieni ci, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. Czyż nie tak to powinno działać? Nie chcę pomnika, bo nie chcę, żeby na podobiznę świętego, wybitnego człowieka robiły miejskie gołębie i z wielu innych powodów, o których parokrotnie pisałam w moich felietonach w „WŚ”.

Nie chcę także dlatego, że nikt mnie nie zapytał, czy chcę.

Właśnie! Jako Pani z Torebką mam tu akurat prawo się denerwować. Bo jak chciały władze miasta postawić rzeźbę torebki-giganta, to zapytały mieszkańców o zdanie. I ci powiedzieli „nie”. Ale jak grupa świdniczan postanowiła postawić pomnik Jana Pawła II, to nikt nie pytał pozostałych świdniczan, czy też tego chcą. A gdy do tego pomnika władze postanowiły dostawić szklane wrota, to też nie pytały, czy chcemy. Dlaczego właściwie? Bo torebka jest świecka, a wrota kościelne?…

Fakt, że po kilku latach zbiórki, na półtora tygodnia (!!!) przed terminem odsłonięcia pomnika, brakuje jeszcze 1/5 potrzebnej kwoty chyba jasno pokazuje stosunek świdniczan do jego postawienia. Nie uratowali sytuacji lokalni biznesmeni, którzy dla tabliczki ze swoim nazwiskiem namawiali jeden drugiego na ten „dar serca”, jakim były minimum 2 tysiące złotych (tyle potrzeba było wpłacić, by obok pomnika na specjalnej tablicy zobaczyć swoje nazwisko).

Jan Paweł II świętym człowiekiem był, jest, a teraz oficjalnie na wieki będzie. Był święty za życia, bo nikt tak jak on, nie będąc muzykiem rockowym czy jakimkolwiek innym celebrytą, nie potrafił gromadzić, jednoczyć i porywać tłumów. Był święty, bo samą tylko swoją obecnością, wsparciem i głoszonym słowem przyczynił się do upadku komunizmu w Polsce i innych krajach. Był święty, bo żył jak święty. Mnie nikt nie musi tego udowadniać potwierdzając cuda, które uczynił, bo uczynił ich znacznie więcej, zwłaszcza takich, o których nie wiemy. Cudów małych, ale wielkich. Cudów, które dokonywały się w ludzkich sercach i umysłach. Nie widziałam, ale wierzę. A to wiara czyni cuda…

Ilustracja to obraz Caravaggia „Niewierność św. Tomasza”

Czy zasługuję na Bio Silikę?

Ostatnio sen z powiek spędza mi męczące pytanie, czy jako kobieta zasługuję na suplement diety Bio Silica. Podobno zasługuje każda. Ale czy na pewno ja? Czy odżywiam się prawidłowo? Czy dbam o siebie? O mój dom? Czy jestem dobrą matką? Czy dobrze pracuję? Nie, nie i nie!

Wypijam codziennie rano kawę, ale nie zawsze mam chwilę na szklankę soku Tymbark zastępującą jedną z pięciu zalecanych porcji owoców i warzyw. Moim kotom z braku czasu kupuję często karmę z firmy „krzywydyszel” zamiast Whiskasa, który kupowałby przecież każdy kot. Pranie robię tylko w proszku do kolorów, bo po co mi dwa proszki, skoro biały to też kolor. Przez to biel u mnie, niestety, nie staje się jeszcze bielsza.

No więc – czy ja zasługuję na Bio Silikę?… Chyba nie za bardzo, nawet jeśli Anna Przybylska przekonuje, że jest inaczej – że podobno każda kobieta zasługuje.

I cóż… w takim razie sobie jej nie kupię, co pokazuje, że i konsument też ze mnie słaby. Ale za to słuchacz reklam dobry.

Jakiś czas temu w radiu usłyszałam reklamę mebli Vinotti Furniture czytaną przez Krzysztofa Globisza. Ja pier…! – pomyślałam – skoro sam Anioł z Krakowa reklamuje meble i mówi, że są bez VAT/wad? :D, to ja muszę je chociaż obejrzeć! Weszłam na stronę i noo… nie powiem taka sofa Kelvin Giormani (naprawdę! tak nazywa się kolekcja, czyli prawie jak meblarski Calvin Klein i Giorgio Armani, a może więcej niż jeden i drugi razem wzięci?) numer zero jeden zero pięć, szerokość 182, wysokość 75, głębokość 92 cm, dwuosobowa – niczego sobie. I bez VAT/wad! Ale czy ja na nią zasługuję? Czy moje koty karmione nie Whiskasem, tylko co tam się uda w sklepie kupić (najczęściej KiteKatem, a to niestety karma, jak przekonuje reklama, dla kotów bardzo aktywnych) nie zamienią mojej nowej białej sofy marki Kelvin Giormani w równie białą koronkę z Koniakowa? I czy nie używając proszku „do białego” utrzymam jej biel na tym samym, a nawet bielszym poziomie?

Ehhh, trudne jest życie konsumenta w konsumpcyjnym świecie… W dodatku ci aktorzy są tacy przekonujący…

I potem człowiek siedzi, gapi się w Internet na laptopie marki Lenovo, choć wolałby McBooka Pro, i ma dylemat – czy kredytu na sofę firmy Vinotti Furniture polecaną przez Krzysztofa Globisza szukać w ING Banku Śląskim polecanym przez Marka Kondrata, czy może w SKOK-u Stefczyka reklamowanym przez ojca Mateusza vel Artura Żmijewskiego. Mam też problem, czy jeśli jednak kiedyś uznam, że zasługuję na tę Bio Silikę, to nie lepiej będzie kupić jednak Belissę? Podobno nic nie jest w stanie zastąpić Belissy… I jak tu podjąć decyzję?

W sumie jednak jak nie pospieszę się z tymi rozstrzygnięciami, to nie będę miała dylematu Bio Silica vs. Belissa, tylko pójdę i kupię Geriavit Pharmaton dla osób po pięćdziesiątce. Bogusław Linda mówi, że zażywając go w sile wieku będę w pełni sił. Chyba się skuszę! 😀

Pani z Torebką

Kiedy byłam ośmioletnią dziewczynką, zostałam spoliczkowana w osiedlowym supermarkecie przez niejaką Królową. Starsi mieszkańcy pewnie pamiętają – zawsze ubrana na biało, nosząca się po królewsku, z modnym jak na tamte czasy makijażem „oczy-na-niebiesko, usta-na-różowo”. Nie sposób było nie znać tej osiedlowej wariatki.

A spoliczkowanie odbyło się tak.

Na osiedlu Młodych działał sklep, który – nie wiedzieć czemu – nazywał się Opolanka (może ktoś miał sentyment do Opola?). Był to sklep najbliższy mojego miejsca zamieszkania, więc mama wysyłała mnie tam jako najstarszą latorośl po jakieś drobne zakupy. Lubiłam go, bo byłam chorobliwie nieśmiała, a tam nie musiałam z nikim gadać. Wystarczyło wziąć chleb czy mleko z półki, pójść do kasy, zapłacić, zabrać zakupy i wyjść. 

Pewnego dnia też poszłam coś kupić. I oto stoję w kasie, a przede mną… słynna Królowa. Pilnując, żeby nie zgubić pieniędzy, które miałam w garści, nie śmiałam nawet na nią spojrzeć. Ale zbliżając się do kasjerki kątem oka, niepewnie, obserwowałam, jak Królowa pakuje zakupy. Zafrapowały mnie jej dłonie, a właściwie białe rękawiczki na nie naciągnięte. Byłam krótko po komunii, więc zapewne ożyły wspomnienia… Nagle poczułam, jak w mój policzek coś uderza i zaczęło bardzo piec. „Czemu się na mnie gapisz, gówniaro?!” – usłyszałam. Rozbeczałam się, jak to dziecko. Ekspedientki rzuciły się z odsieczą. Pamiętam, że pierwszy raz w życiu byłam na zapleczu sklepu i nie wiem, szczerze mówiąc, co było większym przeżyciem – „zlanie mnie po mordzie” przez Królową czy wizyta na zapleczu sklepu, w którym prawie codziennie robiłam zakupy 😉

tinkywinkyKrólowa miała pewien problem, przynajmniej w moich dziecięcych oczach. Bo – parafrazując Sienkiewicza – dwie były wariatki w Świdnicy – jedna na osiedlu Młodych, a druga – gdzieś bliżej centrum. Królowa nie rządziła więc umysłami pozbawionych Facebooka, Instagramu, Twittera, zawieszonych na trzepakach świdnickich dzieciaków lat osiemdziesiątych niepodzielnie. Jej rywalką była Pani z Torebką, której ja i cała moja dzieciarnia z sąsiedztwa baliśmy się jeszcze bardziej, chociaż nigdy mnie ani nikogo z moich kolegów nie skrzywdziła. Ale – jak to wśród dzieciaków – krążyły o niej legendy. Że łapie je i przetrzymuje w domu. Że w tej torebce, z którą niczym Tinky Winky (o którym wtedy nikt, rzecz jasna, nie słyszał) chadza powolnym krokiem ulicami miasta, trzyma jakieś narzędzia tortur i diabli wiedzą co jeszcze nam do głowy przychodziło.

Ale o Królowej, Pani z Torebką, czyli miejskich wariatkach, mogliśmy dyskutować godzinami, a moja policzkowa przygoda (w sumie nie pierwsza w życiu, ale o tym może kiedyś, w przyszłości) powodowała, że byłam bohaterką co najmniej podwórka, a potem nawet szkoły, bo jak można o czymś takim nie opowiedzieć w klasie 😉
Potem dorosłam. Królowej się zmarło. Ale Panią z Torebką to jeszcze całkiem niedawno, mocno już posuniętą w latach, widziałam spacerującą po Rynku. A czemu taki tytuł bloga? Bo ja też jestem Panią z Torebką. Rozpoznawalną. Często spacerującą po Rynku (bo w końcu w nim mieszkam). Zgodnie z dzisiejszą modą, często noszącą torebkę w geście słynnego fioletowego Teletubisia. I nie całkiem normalną. Ale o tym sza! 🙂

Foto „Pani z torebką-gigantem” Wiktor Bąkiewicz