Jedz jabłka i śmiej się w głos

Za co lubię Internet? Za to, że globalna wioska, o której uczyłam się na polskim w liceum u profesora Grześkowiaka, stała się faktem, a nie podręcznikową teorią. Za jabłeczne hasztagi i świat integrujący się z uśmiechniętymi Turczynkami po ich cudownej reakcji na debilne stwierdzenie wicepremiera Bulenta Arinca (dobrze, że są Google, bobym nie potrafiła poprawnie napisać haha ;))

Za to, że cała Polska już nie tylko czyta dzieciom, ale też wpieprza jabłka, które – co wreszcie trzeba sobie powiedzieć jasno i wyraźnie – są naszym dobrem narodowym większym niż Wałęsa, oscypki czy Adam Małysz albo ostatnio Rafał Majka. Że po kretyńskim embargu wprowadzonym przez Putina nasza polska wioska (nie mylić z pojedynczymi wsiami) zintegrowała się i prześciga się w jedzeniu (i piciu – a jak!) jabłek pod różnymi postaciami. Właściwie powinniśmy się cieszyć z tego embarga, bo przecież jabłko jest owocem wyjątkowym, mającym tak wiele odżywczych składników, że tylko idioci eliminują je ze swojej diety. Myślicie, że czemu Ewa częstowała Adama jabłkiem, a nie – dajmy na to – winogronem? Gdybym miała wyliczać właściwości zdrowotne jabłka, musiałabym Was odesłać na jakiegoś żywieniowego bloga, ale sami sobie znajdziecie. Grunt to świadomość, że jabłko dziennie, a najlepiej dwa – rano dla urody, wieczorem dla zdrowia – to tani sposób na utrzymanie dobrego samopoczucia przez długie lata. Wiem, bo jem 😉

Ale jabłka i ogólnopolska akcja ich jedzenia pod różnymi postaciami na złość Putinowi to jedno. Bo myślę, że kto je jabłka (oraz inne owoce), kto żyje aktywnie, nie boi się wyzwań, zawsze patrzy na „jasną stronę życia”, kto uprawia jakiś sport, kto ma pasję, kto po prostu cieszy się życiem, ten musi się śmiać. A takich ludzi jest coraz więcej.

Tymczasem wicepremier Turcji raczył stwierdzić, że kobiety w miejscach publicznych nie powinny się głośno śmiać. HAHAHAHAHAHAHAHAHA! 😀 Mój blog, choć jest mój, to miejsce publiczne. Będę się śmiać, kiedy tylko będę miała ochotę i powód. Tu, na blogu i w życiu niewirtualnym. Będę rechotać z głupich żartów. Chichotać z żartów lekko sprośnych. Uśmiechać się do żartów nie do końca zabawnych albo dowcipów słabo opowiedzianych. Śmiech, tak jak i jabłka, to zdrowie. W najczystszej, bo naturalnej postaci.

Dlatego cieszę się (i w głos z radości śmieję) z akcji kobiet na całym świecie popierających Turczynki, które w odpowiedzi na słowa (czekajcie, muszę znów skopiować i wkleić) Bulenta Arinca zaczęły nie tylko się publicznie śmiać, ale też zamieszczać swoje roześmiane zdjęcia w Internecie, pokazując je mieszkańcom naszej globalnej wioski. Ci zareagowali pięknie – spontanicznie i masowo. Bo przecież, jak śpiewa ktoś ostatnio w jakimś radiu (sorry, nie pamiętam) WSZYSCY ŚMIEJEMY SIĘ W TYM SAMYM JĘZYKU. A niektórzy mają do tego przywilej jedzenia jabłek. Polskich – najlepszych na świecie.

A więc… jedzmy jabłka na tony i śmiejmy się całymi godzinami, tygodniami, miesiącami, latami. Niech uśmiech nie schodzi z naszych ust nigdy. I wracając do raju, skąd z całą pewnością pochodzi i jabłko, i śmiech. Ewa dobrze wiedziała, co robiła częstując Adama jabłkiem. Od tamtej pory gość z całą pewnością wiecznie się uśmiecha 😀 Bo co by taki facet jeden z drugim zrobił bez… no, wiecie… yyy… tego jabłka od Ewy? No właśnie – nawet nas by dziś nie było, a co dopiero tylu przyjemności hahaha 😉

PS Foto pochodzi z Facebookowego profilu ASZdziennika (https://www.facebook.com/ASZdziennik)

Back to reality? ;)

„Wake up to reality” – śpiewał Frank Sinatra w „I’ve got you under my skin”. Cóż, czasem trzeba. Dwa tygodnie w Mieście Dzieci, a potem weekend w Niesulicach mogą skutecznie od rzeczywistości oderwać, ale… czas się obudzić. Tylko czy na pewno? Czy do końca? Czy nie można sprawić, żeby życie zawsze było przygodą pełną tak przyjemnych doświadczeń, jak te moje ostatnie? Jaka jest Wasza odpowiedź?…

Większość ludzi w dzisiejszych czasach żyje jak roboty zaprogramowane na tryb praca-dom z perspektywą urlopu raz do roku.  Świetnie! Wiedzą, co będą robić jutro, pojutrze, za tydzień, miesiąc, rok, za dziesięć, pięćdziesiąt lat – TO SAMO! Ale czy na tym polega życie? Ostatnie miesiące przekonały mnie, że w życiu nie ma nic piękniejszego niż:

a) niepewność jutra, bo żyjesz dniem dzisiejszym, tak jakby jutra miało nie być,

b) ryzyko, bo czujesz, że żyjesz,

c) uśmiech i zadowolenie z życia, bo innych to strasznie wqrwia,

d) zero planowania, bo co po nim, jeśli w drodze nad morze będziesz miał wypadek? Albo rano się nie obudzisz? Albo nie obudzi się ktoś z Twoich bliskich?*

Pewnie można by wymieniać więcej, ale tak naprawdę każdy sam powinien sobie budować listę rzeczy najpiękniejszych na świecie. Dla jednych to będzie mąż wracający do domu i wychwalający ugotowany właśnie obiad, a potem rozwalający się z brzuchem w fotelu i oglądający TV. Dla innych – żona, która ten obiad ugotowała i poda. Dla jeszcze innych – gromadka dzieci albo przeciwnie – ich brak. Są tacy, którzy będą cieszyć się wczasami pod namiotem w spartańskich niesulickich warunkach i tacy, których uszczęśliwi tylko kilkugwiazdkowy hotel i all inclusive gdzieś w świecie. Są i tacy, których cieszy wszystko, co powinno. I ja zaliczam się właśnie do tych ostatnich.

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=_XCVnV5CGh0[/embedyt]

Dziś na moim ulubionym portalu natemat.pl znalazłam zakamuflowaną (jak zwykle tam) reklamę T-shirtów z zabawnymi napisami dostępnych na (teraz to moja reklama) www.koszulkowo.pl. Jeden z nich szczególnie przypadł mi do gustu: „UWAGA! Zadowolony człowiek”. I tu kolejna sentencja, którą przypomniał mi ostatnio ktoś bardzo mądry – w sieci lata taki mem „Nic tak nie wkurza ludzi jak szczęście innych” (albo coś w tym stylu, bo nie mogę znaleźć, a czasu mi szkoda, bo życie ucieka ;))

Zresztą, pozostając – tak jak we wstępie – w muzycznych klimatach, warto przypomnieć prostą piosenkę Bobby McFerrina (skądinąd bardzo utalentowanego jazzmana) „Don’t worry, be happy”. Prostą, bo to przecież proste? Prawda? Czy nie? Dla mnie czasem nie bardzo, ale na pewno bardzo, bardzo się staram. I zalecam innym, bo… jutra może nie być. Po prostu.

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=d-diB65scQU[/embedyt]

Aaaa, zapomniałabym o jeszcze jednej piosence mówiącej dokładnie to samo, ale już rodzimej, polskiej (żeby nie było, że promuję tylko obcą kulturę haha ;))

[embedyt]http://www.youtube.com/watch?v=oG6pEolAKm8[/embedyt]

*W tym miejscu musiałam dać gwiazdkę, bo oczywiście jakieś plany powinny być. Tyle że my nie powinniśmy się do nich przywiązywać

Śnieżna kula w środku lata

Taaak, poprzynudzam znowu o Mieście Dzieci, ale… wiecie, co to jest oksymoron? To taka figura retoryczna, w której dwa zestawione ze sobą słowa czy frazy wzajemnie się, w logicznym świecie, wykluczają. Gorący lód albo ciepłe lody albo… wirtualna rzeczywistość 😉 Miasto Dzieci to śnieżna kula tocząca się w samym środku lata. Ona nie topnieje, tylko rośnie. Jaki piękny oksymoron, prawda?

Z tą śnieżną kulą było tak. Najpierw baliśmy się, że dla Miasta Dzieci nie będzie sponsorów. I było niewielu. Ale nagle worek ze sponsorami rozwiązał się. Jedni pociągali za sobą drugich (oczywiście, nie bez naszej pracy). Potem zrozumieliśmy, że to nie sponsorzy są problemem, ale ludzie – opiekunowie dzieci posiadający uprawnienia i wolontariusze, których domagali się pracodawcy w samym środku sezonu urlopowego. I łataliśmy. Dziećmi, znajomymi, przyjaciółmi… Aż nagle… to oni sami zaczęli się do nas zgłaszać. Chętni do pomocy… Zaangażowani…

W Mieście Dzieci wydarzyło się coś niesamowitego. Obserwowaliśmy, jak osoby niechętne temu projektowi przemieniały się z dnia na dzień w ludzi najbardziej zaangażowanych. Jak z braku wolontariuszy zaczęliśmy mieć ich nadmiar. Jak opiekunowie, których mieliśmy „na styk” nagle zgłosili się w takiej liczbie, że ciężko ich zagospodarować.

W Mieście Dzieci dzieciaki smutne odzyskują uśmiech na twarzach. W Mieście Dzieci dzieciaki wycofane zaczynają lgnąć do społeczeństwa. W Mieście Dzieci to dzieci są najważniejsze i… czy może być coś piękniejszego niż pokazanie tym małym ludziom, że naprawdę są ważni i mają głos?

Do Miasta Dzieci wstaje się z przyjemnością. Każdy dzień tutaj przynosi nowe, zawsze pozytywne emocje. Pozytywna energia narasta wprost proporcjonalnie do kolejnych spędzanych tutaj dni.

Śmiem twierdzić, że niejedna osoba (prawda, Olu, Karolino i Patrycjo, Klaudio, Dominiko, że mam rację?) odnalazła tutaj nową siebie. Że każdemu chce się tutaj wracać następnego dnia?… Jestem tego pewna patrząc na twarze nie tylko dzieci, ale też ich opiekunów.

Śnieżna kula w środku lata wciąż się toczy. Przybywa kolejnych dorosłych chętnych, by pomóc, i dzieci, które chciałyby zamieszkać w Mieście Dzieci. Pracujemy nad tym – my i nasi sponsorzy, którzy stanowią kanwę tej śnieżnej kuli.4

DZIĘKUJEMY!!!

Wyprowadzam się!

Wiem, wiem… Nie pisałam. Sorry, zajęta byłam. Miasto budowałam. No, nie sama, bo budowaliśmy je całym szwadronem ludzi. Ale serio – zbudowaliśmy całe miasto dla ponad 600 mieszkańców. Może to słaba statystyka i raczej liczebnie wyszłaby z tego wioska. Ale to nie jest miasto zwykłe. To… Miasto Dzieci! I wiocha to na pewno nie będzie 😀

Radość tworzenia go – co na pewno potwierdzi każda z 917386418 osób, które pracują przy projekcie – bezcenna. Za wszystko inne zapłacą nam od jutra, miejmy nadzieję, dzieci swoimi uśmiechami, radością i dobrą zabawą. Ten projekt jest absolutnie wyjątkowy. Znamy Miasta Dzieci z różnych miejsc – choćby z pobliskiej Jaworzyny Śląskiej, gdzie przez osiem lat taki projekt prowadziło Muzeum Przemysłu i Kolejnictwa. Pomysł podpatrzył Tomasz Kurzewski, świdniczanin, który wraz z żoną (a właściwie żona wraz z nim) stworzył ATM Group – największego niezależnego producenta filmowego w Polsce. I postanowił go zmodyfikować. Pokazać dzieciom, jak to się naprawdę dzieje, że dorośli zarabiają, co się stanie, kiedy zaczną oszczędzać, a co – kiedy nie, a przy okazji – zapewnić dzieciom fantastyczną, niezapomnianą zabawę. Rok temu Miasto Dzieci na należącym do Kurzewskich Zamku Topacz przeszło najśmielsze oczekiwania organizatorów. W tym roku pomysł więc nie tylko powtórzyli, ale też skierowali się do rodzinnej Świdnicy, by i tu zaszczepić bakcyla. Udało się. W piątek zakończyło się kolejne Miasto Dzieci na Zamku Topacz, a jutro rusza w Świdnicy.

Ponad 300 dzieci na dwóch turnusach, dzięki – nie wiem, czy chwilami nie bardziej niż my – wkręconym w akcję sponsorom będzie pracować, zarabiać i bawić się. A rolę sponsorów trzeba tu podkreślić tym bardziej, że zdecydowana większość z nich nie tylko wyłożyła kasę (żeby dzieci miały co zarabiać), ale też organizuje dla nich pracę. To niesamowite patrzeć, jak firmy angażują się w tę akcję. Dziś, kiedy zobaczyłam parę stoisk, szczęka mi opadła. Profesjonalny bank, profesjonalne sklepy, profesjonalna agencja pracy, profesjonalne studio filmowe, profesjonalne ogrodnictwo i… no, nie, nie będę wymieniać, bo zawodów, w których będą pracować dzieci jest blisko 30. Wystarczy, że powiem, że my sami – organizatorzy – jesteśmy pod ogromnym wrażeniem, odkąd zobaczyliśmy deklaracje pracodawców w praktyce.

No i to by było pokrótce na tyle. Pani z Torebką wyprowadza się na dwa tygodnie do Miasta Dzieci. Ale wierzy, że znajdzie chwilę, by podzielić się wrażeniami na ten czy ów temat 😉

Jak Pan Śrubkowy stworzył społeczność

Przyznam Wam się do czegoś 😉 Uwielbiam uczestniczyć w procesie tworzenia się krótkotrwałych małych społeczności. Tych, którym to słowo kojarzy się z Fejsbukiem, naszą klasą, guglami itd. od razu uprzedzam, że nie o takie społeczności tutaj chodzi, tylko o takie, które obserwuje się live, a najlepiej – w nich chwilowo tkwi.

Kto gdzieś tam liznął choć odrobinę socjologii, wie, że nawet grupa ludzi w autobusie to już społeczność, w której tak samo można zobaczyć reakcje społeczne, jak  w całym narodzie. Ona jest takim małym jego wycinkiem, chociaż wcale nie wzorcowym. Wasza wspólnota to taka społeczność czy jedna brama w bloku, sąsiedzi z osiedla domków, sąsiedzi z jednego bloku, grupa wiernych uczestniczących w tej samej mszy w kościele, klasa w szkole, no, dobra – grupa na Fejsie też 😉 I tak dalej, i tak dalej. Można jeszcze długo wymieniać. Najfajniejsze są jednak te grupy efemeryczne, które tworzą się z jakiegoś powodu na chwilę, a potem rozpływają – każdy osobnik w swoją stronę. Jak na przykład grupa ludzi w kolejce do kasy albo…

Dzisiaj pojechałam po kilka śrubek do Leroy Merlin, który bardzo lubię, bo tam nikt nigdy nie odmawia pomocy i można zadawać najgłupsze pytania, a opiekunowie działów będą cierpliwie na nie odpowiadać. I pomagać. Tak więc o pomoc w znalezieniu śrubek ostatecznie wartych 0,17 zł 😉 musiałam poprosić Pana Śrubkowego, czyli pana ze śrubkowego działu, bo nie zmierzyłam średnicy. Pan rozpoczął poszukiwania dokładnie takiej śrubki, jaką pieczołowicie przez całą drogę przechowywałam w kieszeni, co chwila sprawdzając, czy mi się przypadkiem nie zgubiła. A to naprawdę drogocenna śrubka była – od nowego roweru 🙂 No i te poszukiwania trwały, trwały, bo śrubki identycznej nie było. Zaczęliśmy więc, już wspólnie z innym klientem, który chciał Pana Śrubkowego o coś zapytać, ale nie mógł, bo pan obsługiwał mnie, poszukiwać nieidentycznej. Wreszcie osiągnęliśmy sukces…

Niestety, na nieszczęście moje, moich śrubek i mojej zaplanowanej przejażdżki rowerowej, na klientach przede mną zacięła się waga, a konkretnie zabrakło w niej taśmy na kody kreskowe (bo te śrubki na wagę były, co pan mi szczególnie polecił, bo taniej – i jak tu nie lubić Leroy Merlin ;)) Pan Śrubkowy zabrał się więc za umieszczanie nowej taśmy, odpowiadając w międzyczasie na rozliczne pytania gromadzących się w dziale hakowo-śrubkowym i jakimś tam jeszcze kolejnych klientów. Z nudów zaczęłam razem z nimi poszukiwać haków, śrubek i innych akcesoriów, które akurat im były potrzebne, przy okazji się dokształcając w śrubkologii stosowanej i wymieniając uwagi o pogodzie oraz Mundialu. W końcu to w większości panowie byli.

Była też jedna pani, która – zatroskana, kiedy Pan Śrubkowy poleciał z kawałkiem wagi do jakiegoś fachowca, żeby mu dobrze włożył taśmę – zaczęła wyręczać go w poszukiwaniu uzupełniaczy do opróżnionych śrubkowych pudełek.

– Widzi pani? – wycelowała palcem w górę, gdy stałyśmy obok siebie. – Są! A on mi mówi, że się skończyły – i wskazała palcem w dół na opróżnione pudełko. – Będzie skakał – dokończyła triumfalnie.

Spojrzałam w górę na pudełko śrubek, których większych ilości pożądała ta pani i potem na dół, gdzie faktycznie leżały jakieś smętne resztki i usprawiedliwiłam Pana Śrubkowego, bo bardzo był sympatyczny, że ma problem z wagą i skoro teraz biega z taśmą, to może i poskakać, jak wróci. Na to wszystko zgromadzeni wokół inni klienci wybuchnęli śmiechem zerkając na mnie, ale jednocześnie pieczołowicie szukając własnych śrubek.

Pan Śrubkowy wreszcie wrócił z właściwie zamontowaną taśmą. Zważył moje śrubki, które zapakowaliśmy razem do 9118975671287-krotnie za dużej reklamówki, którą oblepiliśmy naklejkami (bo to różne śrubki były) i zabrał się za doradzanie innym klientom. Podziękowałam i na koniec powiedziałam „do widzenia” wszystkim. Jak miło było usłyszeć chóralne zwrotne „do widzenia”.

Być może z żadną z tych osób już nigdy nigdzie się nie spotkam. Chociaż życie jest tak przewrotne, że lepiej nigdy nie mówić nigdy. Jedna rzecz jest pewna – uwielbiam takie sytuacje i choćbym nie wiem jak się spieszyła, nigdy nie żałuję czasu, jaki w nich spędziłam. To fajne obserwacje, ciekawe doświadczenia, no i… szansa na zdobycie wiedzy, która nigdy nie byłaby mi dana, gdyby nie „śrubkowa społeczność”. To lepsze niż FB. Warte co najmniej tysiaka lajków 😉

Telenowela na żywo

Niedawno dowiedziałam się, że moja kolubryna nie daje za wygraną nawet jak już zeszłam z dotychczasowego pola bitwy i poszłam na nowe. Pluje prochem i zieje ogniem, jakby chciała zamordować słonia, chociaż ja raczej mrówkę przypominam, a ona sama jest ode mnie wielokrotnie większa. I przypomniałam sobie, słysząc kolejne rewelacje o tym, jak i gdzie kolubryna celuje swoim działem, żeby trafiło we mnie, że jest w naturze takie coś, jak…  kreatura (wg Słownika języka polskiego, ktoś budzący swoim postępowaniem wstręt i odrazę).

I czekam dnia, bo wiem, że prawda naprawdę jest jak oliwa, gdy wszyscy naokoło, dziś w sporej liczbie omamieni wielkością kolubryny i malowniczością wypluwanych przez nią ognistych kul, zobaczą w niej wreszcie maszynkę do mordowania wszystkiego, co pozytywne, ciekawe, fajne, wesołe, mądrzejsze, ładniejsze i milsze, która nie przebiera w środkach, a do swojego prochu jest w stanie dla lepszego efektu nawet gówno dosypać.

Oglądaliście kiedyś meksykańską telenowelę? Ja jedną – jak ciążę musiałam przeleżeć w łóżku i już mnie oczy bolały od czytania książek, laptop był jak pogoda – dla bogaczy, Facebook siedział w głowie Marka Zuckerberga, a Jawed Karim, jeden z twórców YouTube’a, nie wiedział, że pięć lat później będzie się filmował w zoo, żeby film wrzucić na YouTube (kto sobie dziś bez niego wyobraża życie?!). Oczywiście, nie liczę „Niewolnicy Isaury” i „W kamiennym kręgu”, ale one były brazylijskie, peerelowsko-przełomowe i oglądali je wszyscy, więc się nie liczy. No więc robiąc na drutach sweterek dla mojego dziecka in spe, jak jakaś babunia, oglądałam serial, którego tytułu nawet nie pamiętam, ale coś tam było z księżycem. No i muszę Wam powiedzieć, że te meksykańskie, brazylijskie, polskie, amerykańskie i kto tam jeszcze robi telenowele (a robią je wszyscy) są prawdziwe!

Patrzymy na tych wszystkich negatywnych bohaterów i myślimy: „Co za drań!” „Jaka zołza!” (ja bym myślała bardziej niecenzuralnie, gdybym się wczuwała, ale się nie wczuwałam). Wydaje nam się, że oni są tak źli, że aż nierzeczywiści. A tymczasem wokół nas pełno jest takich „bohaterów”. Złych, sfrustrowanych, wypełnionych żółcią po brzegi, fałszywych do granic absurdu (czego się człowiek o sobie nie dowie z ust trzecich,  a z czwartych i piątych… uuuu…), zdolnych do najgorszego, byleby osiągnąć swoje cele. Jakie? Najczęściej to władza, bycie na świeczniku, stanie na piedestale, albo tak zwany lans… po prostu.

Ale niech oni sobie będą, bo przecież i kreaturom nikt nie odmawia prawa do egzystencji (smutnej, bo smutnej, ale zawsze). Bóg ich też kocha (co czasem trudno zrozumieć). Niech kolubryny zieją ogniem. Niech kreatury się kreują. Niech nawet udają, że nie są kreaturami (a udawać poootraaafiąąą, oj, nieźle). Niech będą, bo jest fun, jest akcja, jest… telenowela na żywo. Show must go on!

Prędzej czy później otoczenie i tak przejrzy na oczy. Najpierw jedna osoba, potem druga, trzecia i piąta… A na koniec taka kolubryna, zardzewiała, brudna od własnego plucia, stara i bardzo, bardzo samotna i tak zostanie na polu bitwy. Ale już na nim nikogo innego nie będzie. Pogratulujmy jej wtedy. Czyż nie o to właśnie wojuje? 😀