BĘDZIE PAN ZADOWOLONY

To ja już tyle nie pisałam? Niedobrze, niedobrze 😉 Sama jestem na siebie zła. I sama się jednocześnie usprawiedliwiam. Raz na jakiś czas jest kumulacja wszystkiego. Też tak macie? Nie jest to, niestety, wygrana kumulacja w totolotku (chociaż do tego to trzeba podobno grać ;)), ale jednak czasem nagromadzenie zdarzeń, działań, zadań do wykonania i innych ważnych rzeczy do ogarnięcia wygląda tak, jakby ktoś rzucał rzeczy na kupę, byle szybko, a Ty się weź w tym człowieku ogarnij. I uporządkuj 🙂

A więc porządkuję. Choć inne rzeczy jeszcze w lekkim chaosie, powoli i nieuchronnie zbliża się mój wielki powrót do rodzinnego miasta. A więc – drżyjcie, wrogowie. Chociaż… ostatnio usłyszałam, że są tacy, którzy się nowej władzy odgrażają, że „jak nie-coś-tam” to będą dla niej „drugą mną”, znaczy „drugą Odachowską”. Chyba powinnam być dumna, że władza i jej mniej już niż w kampanii wyborczej doceniane otoczenie darzy mnie aż takim respektem 😉 Buuu! 😀

Okazuje się jednak, że nie muszę nic robić ani pisać, bo mieszkańcy – i ci mniej, i ci bardziej oświeceni samorządowo – już zaczynają żałować, że ręka im nad tą kartą do głosowania nie zadrżała. Już słyszę: „no, chciało się zmiany, ale daj spokój, przecież to jest smutne” albo „chciałbym usłyszeć jakąś propozycję w zamian za to, co z miasta zniknęło, a tu czas mija i nic”. Już widzę miny, komentarze półgłosem i inne takie – lepiej przytaczać nie będę.

I wiecie, chciałoby się powiedzieć: „a nie mówiłam?” Ale nie powiem. Tym razem to ja, zdystansowana do miasta, ludzi, władzy i wszystkiego, co świdnickie, będę namawiać, żebyśmy poczekali. Bo lubię kabarety. A już jest zabawnie, choć to dopiero początki. A więc cierpliwości – będzie jeszcze śmieszniej. A śmiech to zdrowie. Być może więc ci wyborcy, którzy „chcieli zmiany”, choć dziś tej zmiany żałują, zafundowali nam kurację – codzienna dawka śmiechu dla zdrowotności 🙂 Ja tam nie narzekam. Śmiać się lubię. I na pewno będę 😉

A jest z czego. Choćby ostatnie decyzje władzy… Kiedy ja w moim mieszkaniu, mając dotąd całą instalację elektryczną na jednym (!) korku, wymieniłam ją na nowoczesną, bezpieczną i wielofunkcyjną, władza zasila te rady ludźmi, którzy w większości zawodowo i samorządowo już wykorkowali. Swoją drogą, chyba zrobię sobie uprawnienia takiego członka rad nadzorczych i dobrze się zakręcę. Czysty pieniądz za nicnierobienie. Pół biedy same rady. Ale ich decyzje?… Szkoda nawet czasu na ich komentowanie.

Zresztą… wracając do kabaretów, to aż się tu prosi, żeby przywołać cudny skecz Kabaretu Moralnego Niepokoju „Na budowie”, znany bardziej jako „Będzie pan zadowoloooony” 😉

Bo przecież władza robi wszystko, żebyśmy byli zadowoleni. W końcu chce być blisko ludzi.

No i ja nawet tę władzę poniekąd rozumiem. Ja też w czasie remontu (czytaj: zmian) wywaliłam stare meble i teraz mebluję się na nowo. Z tą tylko różnicą, że nowe kupuję… nowe. Nie wyciągam ich z piwnicy 😉

AND THE WINNER IS…

Za cztery dni będziemy się emocjonować tym, who the winner is… Tymczasem w moim rodzinnym mieście Świdnicy, już wiadomo. I nie chodzi tu wcale o Oscary, choć z filmem też ma to coś wspólnego.

Odkąd pojawiła się informacja, że obecna władze nie życzy sobie w mieście Festiwalu Reżyserii Filmowej, zaczęły się domysły, które miasto zwycięży w rankingu kandydatów do przejęcia tej imprezy, która przez siedem dotychczasowych edycji wypracowała sobie wysoką renomę. Dziś już wiadomo. The winner is… Jelenia Góra. To tam Stanisław Dzierniejko, pomysłodawca i producent FRF, postanowił przenieść swoje dzieło. Swoje. Ale nie tylko. Pan Staszek na pewno się nie obrazi, jeśli napiszę, że było to także dzieło władz miasta. I Lokalnej Organizacji Turystycznej. I Świdnickiego Ośrodka Kultury. I Cinema 3D. I przede wszystkim – świdniczan, którzy tworzyli w mieście naprawdę wdzięczną i zainteresowaną wszystkim, co związane z festiwalem, publiczność. Wierzę, że jeleniogórzanie godnie nas zastąpią, choć już dzisiaj słyszę od kolejnych znajomych, że oni także wybierają się do Jeleniej Góry. Zapewne i ja też pojadę, choć już nie na pokazy filmowe, bo kto znajdzie czas na dojazdy.

Mamy też zwycięzcę drugiego z rankingów, bo choć pani prezydent zapewniała, że chciała, by Kongres Regionów pozostał w mieście, tylko w zmienionej formule, najwyraźniej częsty gość tego wydarzenia, prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz, wykorzystał moment zawahania i przekonał organizatorów, by tę drugą ogólnopolską imprezę odbywającą się w Świdnicy przenieść do stolicy Dolnego Śląska. I tak oto moje rodzinne miasto straciło wydarzenie, którego ostatnim gościem był sam Rudolph Giuliani, legendarny burmistrz Nowego Jorku. Uważny czytelnik wypomni mi pewnie, że pisałam wówczas na blogu, iż przeciętnych ludzi to nie obchodzi, bo nie wiedzą, kim jest Giuliani. Prawda. Ale ci, dla których organizowany jest kongres, wiedzą doskonale. A ich przyjazd do naszego niewielkiego miasta ciągnął za sobą pieniądze dla hotelarzy, restauratorów itd. Podobnie jak przyjazd gości i widzów Festiwalu Reżyserii Filmowej.

Jakich kolejnych zwycięzców przyjdzie mi jeszcze obwieścić? I nad utratą jakich wydarzeń ubolewać? Dziś trudno powiedzieć, ale teraz – kiedy świdniczanie będą narzekać, że „tutaj się nic nie dzieje” – już nie będę się kłócić i wysyłać ich do Dzierżoniowa. Bo tak się składa, że teraz nawet w Dzierżoniowie dzieje się więcej.

Foto podkradzione z portalu www.wiadomosci.swidnickie.pl (fot. Wiktor Bąkiewicz)

50 POWODÓW, DLA KTÓRYCH NIE PÓJDĘ NA „50 TWARZY GREYA”

Wczoraj o północy w świdnickim kinie odbyła się premiera „50 twarzy Greya”. Nie wiem, czy kino było pełne, ale domniemam, że tak. Wiem na pewno, że ja na ten akurat film się nie wybiorę, bo jeśli mam napychać kasę producentom i autorce tej szmiry, to wolę wpłacić na jakiś cel dobroczynny. Więcej będzie z tego pożytku. Nie tylko dla mnie. Dlaczego?

Powód pierwszy

Powieść E.L. James to największa chała, jaką zdarzyło mi się w życiu czytać. Doprawdy, ciekawsze bywają niektóre instrukcje kancelaryjne, a bardziej przesiąknięte napięciem seksualnym harlequiny, które z przyjaciółkami podbierałyśmy ich mamie, kiedy ta się onegdaj nimi zaczytywała, więc sprawdzałyśmy o co kaman. Podejrzewam, że i Coelho mógłby być ciekawszy, ale z powodu jego cytatów, którymi niektórzy moi znajomi regularnie zasypują Facebooka, nie odważyłam się na żadną z jego lektur, w obawie przed zaklajstrowaniem mojego mózgu nadmiarem banału.

Ale wróćmy do Greya. Przeczytałam tom pierwszy (ile ich w ogóle jest – nie mam pojęcia). Trochę dlatego że kolega księgarz dał mi takiego właśnie bonusa przy okazji którychś tam zaprzeszłych walentynek, a trochę dlatego że TVN24 czasem miał przerwy na reklamy, więc jak jeździłam na rowerze treningowym, to się momentami nudziłam. „Grey” całkiem nieźle pasował jako kabaretowy przerywnik w poważnych zwykle informacjach z kraju i ze świata. A trochę dlatego, że chciałam WIEDZIEĆ, „o czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna”, jak śpiewała niegdyś Tola Mankiewiczówna w filmie pod znamiennym tytułem „Co mój mąż robi w nocy?” (choć w tym międzywojennym filmie tylko tytuł był znamienny ha ha ha)…

Powód drugi

Seks sam w sobie ma tyle różnych oblicz i daje parom tyle możliwości, że zamiłowanie do BDSM można tylko uznać za skutek poważnych zaburzeń, a związki tego typu – za totalnie toksyczne i na pewno nikt mnie nie przekona, że można na to patrzeć inaczej. Ale też trzeba sobie powiedzieć wprost, że sami miłośnicy tego rodzaju uciech niewątpliwie turlaliby się ze śmiechu czytając sceny z osławionego powieściowego pokoju Christiana Greya. Ja się turlałam, nie będąc miłośniczką BDSM (tzn. jak już zlazłam z rowerka) 😉

Powód trzeci

O książce (znaczy cyklu) E.L. James mówi się, że jest pornografią dla gospodyń domowych. To nieprawda. A niejedna gospodyni domowa pokazałaby Anastasii (dodajmy, że dziewicy) rzeczy, od których samego słuchania pąsowiałaby równie szybko jak mając w pobliżu swojego zboczonego milionera.

Ta powieść nie jest żadną pornografią, a jedynie nudnym, groteskowym romantycznym klasykiem, w którym jest bajecznie bogaty ON i zagubiona w świecie zwyczajna (ale oczywiście mająca w sobie to „coś”) ONA i w którym dla podniesienia sprzedaży wykorzystano pobieżną wiedzę na temat tej części zachowań seksualnych, która dla przeciętnego (a nawet i większości nieprzeciętnego) człowieka jest owiana aurą tajemniczości.

https://www.youtube.com/watch?v=VnTl0GJb2_k

Cóż, autorka najwyraźniej podeszła do sprawy marketingowo i uznała, że tego w literaturze kobiecej jeszcze nie było, a więc wypełniła lukę osiągając rekordy sprzedaży. Kasowy film był tylko kwestią czasu. A ja tego nie kupuję 😉

Powód czwarty

Nie wierzę ani trochę w to, o czym rozpisują się przeróżne portale – że ta chałowata pozycja księgarska zmieniła zamiłowanie do pozycji „po bożemu”,powszechne w większości polskich alków, i że nagle wszystkie rzeczone gospodynie domowe zaczęły „nałazić” na swoich gospodarzy, jak Handzia na kontuzjowanego z powodu podglądania „uczycielki” Kaziuka w „Konopielce”. Po pierwsze, dlatego że one to już dawno potrafią, tylko im się nie chce, bo gospodarz albo niedomyty, albo jest na bani, a w najlepszym razie mecz ogląda. Po drugie, dlatego że nie przypomina on fantastycznie ubranego i nieziemsko przystojnego Christiana Greya, więc lepiej gospodyni zgasić światło, wskoczyć pod kołdrę i wrócić do pozycji pierwotnej. Po trzecie wreszcie – same gospodynie nie są niewinną, ciekawą świata Anastasią, tylko matkami i żonami, zmęczonymi obsługą dzieci i całego ogniska domowego. Czasem z nadwagą. Ale też z dużą wiedzą seksualną, tylko często grunt jest niepodatny, by tę wiedzę wykorzystywać w praktyce.

Co mogło tu zmienić „50 twarzy Greya”, to to, że może te gospodynie zaczęły się krytyczniej przyglądać swoim gospodarzom, alkowom i sobie samym i może nawet masowo ruszyły na zumby, siłownie itd., by zwiększyć swoje potencjalne szanse u tych potencjalnych gospodarzy, którym się chce trochę więcej od życia niż tym, co po pracy zasiadają z pilotem przed telewizorem. I to się akurat chwali 🙂

Powód piąty, szósty… i pięćdziesiąty

Qrczę, są lepsze rzeczy do czytania w mojej nowej sypialni, jak już ją wreszcie uruchomię. I lepsze filmy do oglądania w moim nowym salonie. I ciekawsze, świetnie wyreżyserowane i genialnie zagrane erotyki niż to, co dziś oficjalnie wchodzi na ekrany polskich kin.

DLACZEGO LISTONOSZ DZWONI DWA RAZY?

Poczta Polska. Państwo w państwie. Panie w okienkach rządzą naszym czasem, zajmując go tyle, że gdyby ktoś pokusił się o jakieś obliczenia, pewnie można by liczyć w dniach, jeśli nie w tygodniach. Nie ma chyba osoby, która by na poczcie nie musiała odstać swego w celach odebrania lub nadania takiej czy innej przesyłki. Stoję czasem i ja.

Stałam tak też ostatnio. Musiałam wysłać polecony, a w środku – pismo z moim podpisem, więc nie było opcji na jakiegoś maila czy nawet nowość PP zwaną envelo, z której mogłabym się już doktoryzować, bowiem stojąc w kolejce chyba z godzinę, po przejrzeniu już wszystkich maili i fejsbuków oraz poczytaniu paru tekstów na różnych portalach, nie miałam już nic innego do roboty, jak studiować tajniki envelo na reklamie wystawionej tuż obok. Materiał powtórzyłam, równie przymusowo, następnego dnia w pobliskim Dzierżoniowie, więc o envelo i innych usługach pocztowych wiem wszystko.

I tak dzień po dniu, wśród mniej i bardziej regularnych stuków pieczątek oraz kliknięć w klawiaturkę i myszkę, przenosiłam się w wyobraźni w czasie do mojego dzieciństwa, kiedy to tato czasem odbierał rentę na osiedlowej poczcie, bo nie było nikogo w domu, gdy przychodził listonosz. I dotarło do mnie, że od tamtego czasu w miejscu takim jak poczta nie zmieniło się nic poza wizerunkiem. A ostatnio to jest nawet gorzej niż było, bo np. w Świdnicy na poczcie głównej ktoś inteligentny zadecydował, że do wszystkich okienek będzie obowiązywała… jedna kolejka!

I być może czas oczekiwania jest podobny jak był (trudno to ocenić po jednej wizycie), ale na pewno psychologicznie to działa na klientów dołująco. Inaczej bowiem patrzy się na kilka mniejszych kolejek do kilku okienek, a inaczej na długi ogonek ludzi wciągniętych w tryby najbardziej zbiurokratyzowanego urzędu w tym kraju, z twarzami smutnymi, pełnymi rezygnacji, bo bez odstania odpowiedniego czasu w kolejce w tym miejscu nie załatwi się nic a nic.

Od wielu już lat zgłębiam tajemnicę Poczty Polskiej i nie potrafię zrozumieć, jak to możliwe, żeby w firmie, która zatrudnia ponad 80 tysięcy ludzi, nie można było wprowadzić systemu usprawniającego ich pracę. Przeciwnie – odkąd poczta się skomputeryzowała, na odbiór czy nadanie przesyłki trzeba nam czekać jeszcze dłużej niż kiedyś, bo wklepywanie wszystkich danych znacząco wydłuża ten proces. Ciekawa jestem, czy doczekam dnia, kiedy załatwię coś na poczcie szybko. Ale z biegiem lat nadzieję na to mam coraz mniejszą. Za to już wiem, dlaczego listonosz zawsze dzwoni dwa razy (i bez podtekstów mi tu 😉 ) Dzwoni tak, bo na poczcie wszystko musi trwać dwa razy dłużej 😀

KIEDY BURZENIE STAJE SIĘ KREACJĄ

Oglądacie czasem relacje z Domino Day? Ile Ci ludzie muszą się nabudować, tylko po to, żeby swoją układankę zburzyć! Wtedy powstaje ich dzieło… W tym tygodniu urządziłam swój własny Domino Day – wyrzuciłam wszystkie meble z mojego mieszkania. Czujecie to? Po prostu przyszłam, spojrzałam na nie i ani chwili się nie zastanawiając kazałam ekipie remontowej je rozwalić i wynieść do kontenera. Zostały tylko meble w kuchni, bo są zwyczajnie prawie nowe, a ja desperatką nie jestem.

Panowie więc rozwalali, rąbali, niszczyli i wynosili, a ja wpadałam od czasu do czasu popatrzeć na ten proces destrukcji i uśmiechałam się sama do siebie. Destrukcja kilkunastu lat mojego życia trwała zaledwie dwa dni robocze. Wszystko, co zgromadziłam, wyciągnięte z szaf, szuflad i komód zmieściło się w kilkunastu pudłach i workach, a ja zrozumiałam, że była to kolejna dobra decyzja w moim coraz bardziej zwariowanym życiu. Bo czasem dobrze jest zacząć wszystko od nowa…

Destrukcja była mi potrzebna, żeby oczyścić teren. W zagraconym mieszkaniu remont szedł nie tak jak trzeba, a moja wyobraźnia nie mogła znaleźć pola do konstrukcji. Panujący wokół chaos nie pozwalał mi zobaczyć tego, co od kilku lat widziałam w swoich myślach. Stałam w miejscu nieistniejącego już pieca (to też było cudowne – wreszcie go nie widzieć), ręką w powietrzu rysowałam panom ściankę, która ma być drugą ze ścian mojej nieistniejącej sypialni, panowie kiwali głowami i robili obliczenia, a ja nadal tej ścianki nie widziałam. Zaczęłam się zastanawiać, czemu i właśnie wtedy zrozumiałam, że czas na nowy start także w kwestii mieszkania.

Z domu rodzinnego wyszłam mając to, co miałam w akademiku podczas studiów: garnek do mleka kupiony gdzieś podczas kolonii w enerdówku (moje koleżanki kupowały kosmetyki i zabawki, a ja… sprzęt kuchenny, którego w moim domu nie było), talerz, miskę, komplet sztućców dla jednej osoby, kubek i jakiś nóż do krojenia. Mój późniejszy mąż był bogatszy – miał pościel i 14-calowy telewizor! 😉 Tak zaczynałam całkowicie samodzielne życie. Wynajmowane mieszkania i totalny minimalizm.

Powoli jednak zaczęło się gromadzenie, którego nie zauważało się, aż do każdej kolejnej z siedmiu przeprowadzek we Wrocławiu i Świdnicy łącznie. Mój ósmy życiowy port – w świdnickim Rynku – jest miejscem, w którym kotwiczę na najdłużej. Najpierw przybywało „dodatków”, bo mieszkania były wynajmowane z meblami. A z czasem – także mebli. Komplet pokojowy, którego zniszczenie przyniosło mi największą radochę, wędrował ze mną przez jakieś trzy mieszkania. Obecne było czwarte. Pomyślałam sobie więc: „dość tego”. Już było w życiu tak, że nie miałam nic. I to nie był wybór. Teraz mam wybór i chcę mieć „nic”. No… prawie 😉

I jest pięknie. Sama sobie tą jedną całkowicie spontaniczną decyzją zafundowałam radość tworzenia „nie z przymusu”. Gdy następnego dnia po destrukcji zobaczyłam wreszcie – już nie tylko w wyobraźni, ale fizycznie – ścianę i otwór na drzwi prowadzące do mojej wymarzonej sypialni, nie mogłam przestać się uśmiechać sama do siebie. I teraz kupowanie każdej kolejnej rzeczy – drzwi, podłóg, wybieranie farb, poszukiwanie czegoś, na czym da się wygodnie spać w moim na początek minimalistycznym mieszkaniu – to cała celebra i za każdym razem wielka frajda, gdy już dokonam wyboru.

Taki remont to też kopalnia wiedzy. Nie tylko technicznej, ale też socjologicznej.

Na przykład: ja potrzebuję drzwi „na już”. A takie rzeczy to tylko w Leroy Merlin. Gdzie indziej trzeba czekać po kilka tygodni. No to jadę do LM i wybieram takie, które mi się podobają, a pan mi mówi „nie ma lewych ościeżnic”. No, jak to?! Przecież nie zamontuję tylko dwóch par drzwi! Przecież u mnie zamiast nich stoi kupa cegieł, momentami trochę bez ładu i składu, murowanych zapewne przez tzw. trójki murarskie. Ludzie jednak, jak tłumaczą mi panowie z działu drzewnego, kupują a to same skrzydła, a to kawałek ościeżnicy, a to mieszają kolory… Szukamy więc dalej, układamy framugowe puzzle, kończy się zmiana i „przejmuje” mnie pan Grzesiu, z którym ostatecznie po jakiejś godzinie układanki znajdujemy drzwi, które odpowiadają mi ceną i wyglądem. I są kompletne. Cóż z tego, skoro moja pierwotnie wybrana podłoga jest prawie w ich kolorze?… I zaczyna się dalsza układanka. Dział drzewny mam już opanowany do perfekcji, nawet wiem, że za tymi drzwiami z ekspozycji to panowie trzymają ościeżnice 😉

Wiem też, że jak w LM nie znajdziesz wełny mineralnej, bo już zabrakło, to możesz jechać do PSB i akurat trafić na tę samą, mimo że zwykle nie mają jej w ofercie, ale przystojny Pan, którego imienia niestety nie zapamiętałam (ale prawdopodobnie zostawiłam tam rękawiczki) mówi Ci, że dla Ciebie stoją akurat całe palety 😉 A więc i cuda się zdarzają.

Wiem też, że w gazowni sprawy załatwia się szybko (wiadomo – jak ktoś, kto płacił do tej pory rachunki po 30 zł, teraz będzie płacił wielokrotność tej kwoty, to „klient nasz pan”), a w Multimediach – wolno (pobierasz numerki jak w ZUS-ie i czekasz w nawet godzinnej kolejce po to tylko, żeby fachowiec, który ma Ci przenieść gniazdo na inną ścianę, przyszedł, popatrzył na ekipę w Twoim domu, i powiedział, że mogłaś sobie to zrobić sama ;), po czym niechętnie i wielokrotnie wzdychając zabrał się do pracy).

I wiem… jak bardzo prawdziwa jest stara prawda, iż czasem trzeba coś zburzyć, żeby coś zbudować. Przekonałam się o tym na własnej skórze. I pewnie jeszcze przekonam, bo parę rzeczy do zburzenia jeszcze zostało 😉

NAJGORSZA PRACA NA ŚWIECIE

Bramkarz niejedno ma imię. I nie wymienię tu ani Szczęsnego, ani Szmala, ani nawet Borysa czy Wasyla spod dyskoteki. Jest bowiem jeszcze bramkarz na autostradzie – najgorsza praca na świecie…

Podróżując zaczęłam ich obserwować. Mężczyźni, kobiety, starsi, całkiem młodzi. Rzadko uśmiechnięci, widzimy ich w przelocie, bardziej patrząc nawet na ich dłoń, która wysuwa się z okienka, by wziąć od nas opłatę i oddać resztę, niż na twarz. W mundurkach, zunifikowani, wykonują swoje czynności automatycznie, jak na fabrycznej taśmie. Z tą tylko różnicą, że nawet słowa nie mogą zamienić z koleżanką czy kolegą obok. Jak by tego było mało, przejeżdżający kierowcy potrafią rzucać w nich przysłowiowym mięsem, ponaglać, obśmiewać itd.

Co pcha ich do takiej pracy? Płaca? Jest marna – 1,8 tys. zł, podczas gdy bramkarz w ekstraklasie, w zależności od klubu, w jakim gra, zarabia od kilku do nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych. A więc może potrzeba spokoju? Nie bardzo, skoro właściwie ciagle są narażeni na stres – trzeba utrzymać tempo, być przynajmniej neutralnym, jeśli nie miłym, no i nie wiadomo, na jakiego zawodnika trafi  się pod bramką. Co w takim razie? Zapewne przymus, brak innych perspektyw… Tak sobie właśnie myślałam jeżdżąc tu i tam. Tymczasem wczoraj…

image

Wczoraj byłam mieście Łodzi, jak to mówią, by obejrzeć wystawę mojego przyjaciela Jean-Marca Caracci „Homo Urbanus Europeanus”. Kto widział kiedykolwiek jego zdjęcia, ten wie, że są wyjątkowymi obserwacjami ludzi w wielkich europejskich miastach, w ogromnych, bezosobowych urbanistycznych przestrzeniach. Stoisz przed taką fotografią i zastanawiasz się, kim jest ten człowiek. Czemu tak siedzi? Dokąd idzie? Na co patrzy? I te niesamowite zderzenia. Człowieka z przestrzenią. Światła i cienia. Te symboliczne gry postaci i przestrzeni, jak w jednej z bardziej znanych fotografii z reklamą gum Orbit. Są naprawdę niesamowite!

image

A teraz wyobraźcie sobie, że Jean-Marc, zanim został znanym fotografem, był nieznanym bramkarzem na francuskiej autostradzie…

Kiedy więc przy obiedzie opowiedziałam mu o moich spostrzeżeniach co do tej pracy i że uważam ją za najgorszą pracę na świecie, usłyszałam ciekawą historię. Jean-Marc w mediach mówi, że porzucił pracę w korporacji, żeby zostać wolnym człowiekiem i realizować swoją pasję. Okazało się, że owa korporacja to firma obsługująca autostrady. Nie mogłam nie zapytać, jak wytrzymał w takiej pracy. Powiedział, że… lubił kontakty z ludźmi. Ja na to, że przecież to jest tylko moment, kilkadziesiąt sekund. To, co usłyszałam w odpowiedzi, chyba stanie się moim kolejnym życiowym mottem: „Nawet jeśli masz tylko chwilę, możesz zrobić wszystko, żeby była ona wyjątkowa”. Tak właśnie pracował. Szedł do pracy z uśmiechem, w przeciwieństwie do jego kolegów, i złośliwie pytał ich codziennie, „jak nie leci” („ne ça va pas” – trudno przetłumaczyć dokładnie) i żartował z tego, że potwierdzali, że nie leci 😉 „Jestem pewien, że wielu kierowców pamięta mnie do dzisiaj” – mówi. Z pewnością.

W filozofii Jean-Marca „chwytaj dzień” zmienia się w „chwytaj moment”. To widać też w jego fotografii. Potrafi siedzieć godzinami, gdy zobaczy dobrą scenerię, żeby właśnie TEN moment uchwycić. Zerknijcie zresztą sami (http://homo.urbanus.free.fr/europeanus/) albo wpadnijcie do Łodzi. Jeszcze do końca lutego w Galerii Atlas Sztuki tę niesamowitą wystawę można oglądać.