DLACZEGO LISTONOSZ DZWONI DWA RAZY?

Poczta Polska. Państwo w państwie. Panie w okienkach rządzą naszym czasem, zajmując go tyle, że gdyby ktoś pokusił się o jakieś obliczenia, pewnie można by liczyć w dniach, jeśli nie w tygodniach. Nie ma chyba osoby, która by na poczcie nie musiała odstać swego w celach odebrania lub nadania takiej czy innej przesyłki. Stoję czasem i ja.

Stałam tak też ostatnio. Musiałam wysłać polecony, a w środku – pismo z moim podpisem, więc nie było opcji na jakiegoś maila czy nawet nowość PP zwaną envelo, z której mogłabym się już doktoryzować, bowiem stojąc w kolejce chyba z godzinę, po przejrzeniu już wszystkich maili i fejsbuków oraz poczytaniu paru tekstów na różnych portalach, nie miałam już nic innego do roboty, jak studiować tajniki envelo na reklamie wystawionej tuż obok. Materiał powtórzyłam, równie przymusowo, następnego dnia w pobliskim Dzierżoniowie, więc o envelo i innych usługach pocztowych wiem wszystko.

I tak dzień po dniu, wśród mniej i bardziej regularnych stuków pieczątek oraz kliknięć w klawiaturkę i myszkę, przenosiłam się w wyobraźni w czasie do mojego dzieciństwa, kiedy to tato czasem odbierał rentę na osiedlowej poczcie, bo nie było nikogo w domu, gdy przychodził listonosz. I dotarło do mnie, że od tamtego czasu w miejscu takim jak poczta nie zmieniło się nic poza wizerunkiem. A ostatnio to jest nawet gorzej niż było, bo np. w Świdnicy na poczcie głównej ktoś inteligentny zadecydował, że do wszystkich okienek będzie obowiązywała… jedna kolejka!

I być może czas oczekiwania jest podobny jak był (trudno to ocenić po jednej wizycie), ale na pewno psychologicznie to działa na klientów dołująco. Inaczej bowiem patrzy się na kilka mniejszych kolejek do kilku okienek, a inaczej na długi ogonek ludzi wciągniętych w tryby najbardziej zbiurokratyzowanego urzędu w tym kraju, z twarzami smutnymi, pełnymi rezygnacji, bo bez odstania odpowiedniego czasu w kolejce w tym miejscu nie załatwi się nic a nic.

Od wielu już lat zgłębiam tajemnicę Poczty Polskiej i nie potrafię zrozumieć, jak to możliwe, żeby w firmie, która zatrudnia ponad 80 tysięcy ludzi, nie można było wprowadzić systemu usprawniającego ich pracę. Przeciwnie – odkąd poczta się skomputeryzowała, na odbiór czy nadanie przesyłki trzeba nam czekać jeszcze dłużej niż kiedyś, bo wklepywanie wszystkich danych znacząco wydłuża ten proces. Ciekawa jestem, czy doczekam dnia, kiedy załatwię coś na poczcie szybko. Ale z biegiem lat nadzieję na to mam coraz mniejszą. Za to już wiem, dlaczego listonosz zawsze dzwoni dwa razy (i bez podtekstów mi tu 😉 ) Dzwoni tak, bo na poczcie wszystko musi trwać dwa razy dłużej 😀

KIEDY BURZENIE STAJE SIĘ KREACJĄ

Oglądacie czasem relacje z Domino Day? Ile Ci ludzie muszą się nabudować, tylko po to, żeby swoją układankę zburzyć! Wtedy powstaje ich dzieło… W tym tygodniu urządziłam swój własny Domino Day – wyrzuciłam wszystkie meble z mojego mieszkania. Czujecie to? Po prostu przyszłam, spojrzałam na nie i ani chwili się nie zastanawiając kazałam ekipie remontowej je rozwalić i wynieść do kontenera. Zostały tylko meble w kuchni, bo są zwyczajnie prawie nowe, a ja desperatką nie jestem.

Panowie więc rozwalali, rąbali, niszczyli i wynosili, a ja wpadałam od czasu do czasu popatrzeć na ten proces destrukcji i uśmiechałam się sama do siebie. Destrukcja kilkunastu lat mojego życia trwała zaledwie dwa dni robocze. Wszystko, co zgromadziłam, wyciągnięte z szaf, szuflad i komód zmieściło się w kilkunastu pudłach i workach, a ja zrozumiałam, że była to kolejna dobra decyzja w moim coraz bardziej zwariowanym życiu. Bo czasem dobrze jest zacząć wszystko od nowa…

Destrukcja była mi potrzebna, żeby oczyścić teren. W zagraconym mieszkaniu remont szedł nie tak jak trzeba, a moja wyobraźnia nie mogła znaleźć pola do konstrukcji. Panujący wokół chaos nie pozwalał mi zobaczyć tego, co od kilku lat widziałam w swoich myślach. Stałam w miejscu nieistniejącego już pieca (to też było cudowne – wreszcie go nie widzieć), ręką w powietrzu rysowałam panom ściankę, która ma być drugą ze ścian mojej nieistniejącej sypialni, panowie kiwali głowami i robili obliczenia, a ja nadal tej ścianki nie widziałam. Zaczęłam się zastanawiać, czemu i właśnie wtedy zrozumiałam, że czas na nowy start także w kwestii mieszkania.

Z domu rodzinnego wyszłam mając to, co miałam w akademiku podczas studiów: garnek do mleka kupiony gdzieś podczas kolonii w enerdówku (moje koleżanki kupowały kosmetyki i zabawki, a ja… sprzęt kuchenny, którego w moim domu nie było), talerz, miskę, komplet sztućców dla jednej osoby, kubek i jakiś nóż do krojenia. Mój późniejszy mąż był bogatszy – miał pościel i 14-calowy telewizor! 😉 Tak zaczynałam całkowicie samodzielne życie. Wynajmowane mieszkania i totalny minimalizm.

Powoli jednak zaczęło się gromadzenie, którego nie zauważało się, aż do każdej kolejnej z siedmiu przeprowadzek we Wrocławiu i Świdnicy łącznie. Mój ósmy życiowy port – w świdnickim Rynku – jest miejscem, w którym kotwiczę na najdłużej. Najpierw przybywało „dodatków”, bo mieszkania były wynajmowane z meblami. A z czasem – także mebli. Komplet pokojowy, którego zniszczenie przyniosło mi największą radochę, wędrował ze mną przez jakieś trzy mieszkania. Obecne było czwarte. Pomyślałam sobie więc: „dość tego”. Już było w życiu tak, że nie miałam nic. I to nie był wybór. Teraz mam wybór i chcę mieć „nic”. No… prawie 😉

I jest pięknie. Sama sobie tą jedną całkowicie spontaniczną decyzją zafundowałam radość tworzenia „nie z przymusu”. Gdy następnego dnia po destrukcji zobaczyłam wreszcie – już nie tylko w wyobraźni, ale fizycznie – ścianę i otwór na drzwi prowadzące do mojej wymarzonej sypialni, nie mogłam przestać się uśmiechać sama do siebie. I teraz kupowanie każdej kolejnej rzeczy – drzwi, podłóg, wybieranie farb, poszukiwanie czegoś, na czym da się wygodnie spać w moim na początek minimalistycznym mieszkaniu – to cała celebra i za każdym razem wielka frajda, gdy już dokonam wyboru.

Taki remont to też kopalnia wiedzy. Nie tylko technicznej, ale też socjologicznej.

Na przykład: ja potrzebuję drzwi „na już”. A takie rzeczy to tylko w Leroy Merlin. Gdzie indziej trzeba czekać po kilka tygodni. No to jadę do LM i wybieram takie, które mi się podobają, a pan mi mówi „nie ma lewych ościeżnic”. No, jak to?! Przecież nie zamontuję tylko dwóch par drzwi! Przecież u mnie zamiast nich stoi kupa cegieł, momentami trochę bez ładu i składu, murowanych zapewne przez tzw. trójki murarskie. Ludzie jednak, jak tłumaczą mi panowie z działu drzewnego, kupują a to same skrzydła, a to kawałek ościeżnicy, a to mieszają kolory… Szukamy więc dalej, układamy framugowe puzzle, kończy się zmiana i „przejmuje” mnie pan Grzesiu, z którym ostatecznie po jakiejś godzinie układanki znajdujemy drzwi, które odpowiadają mi ceną i wyglądem. I są kompletne. Cóż z tego, skoro moja pierwotnie wybrana podłoga jest prawie w ich kolorze?… I zaczyna się dalsza układanka. Dział drzewny mam już opanowany do perfekcji, nawet wiem, że za tymi drzwiami z ekspozycji to panowie trzymają ościeżnice 😉

Wiem też, że jak w LM nie znajdziesz wełny mineralnej, bo już zabrakło, to możesz jechać do PSB i akurat trafić na tę samą, mimo że zwykle nie mają jej w ofercie, ale przystojny Pan, którego imienia niestety nie zapamiętałam (ale prawdopodobnie zostawiłam tam rękawiczki) mówi Ci, że dla Ciebie stoją akurat całe palety 😉 A więc i cuda się zdarzają.

Wiem też, że w gazowni sprawy załatwia się szybko (wiadomo – jak ktoś, kto płacił do tej pory rachunki po 30 zł, teraz będzie płacił wielokrotność tej kwoty, to „klient nasz pan”), a w Multimediach – wolno (pobierasz numerki jak w ZUS-ie i czekasz w nawet godzinnej kolejce po to tylko, żeby fachowiec, który ma Ci przenieść gniazdo na inną ścianę, przyszedł, popatrzył na ekipę w Twoim domu, i powiedział, że mogłaś sobie to zrobić sama ;), po czym niechętnie i wielokrotnie wzdychając zabrał się do pracy).

I wiem… jak bardzo prawdziwa jest stara prawda, iż czasem trzeba coś zburzyć, żeby coś zbudować. Przekonałam się o tym na własnej skórze. I pewnie jeszcze przekonam, bo parę rzeczy do zburzenia jeszcze zostało 😉

KSIĘŻNA W KAWIARNI

Dawno, dawno temu, gdy w świdnickim kinie „Gdynia” odbywała się jeszcze cudna impreza pod nazwą Konfrontacje Filmowe, uczęszczałam na nie regularnie wraz z moją śp. koleżanką Kasią, z którą codziennie długo błądząc ulicami omawiałyśmy każdy obejrzany film. Wśród nich był amerykańsko-niemiecki „Bagdad Cafe”, który zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że do dziś często przychodzą mi do głowy sceny z tego magicznego filmu. Czasem w zupełnie nieoczekiwanych kontekstach… A więc dziś – przy okazji Trzech Króli – będzie o czarach i książętach, a właściwie księżnych. Znaczy jednej księżnej… Ale po kolei.

„Bagdad Cafe” to poniekąd film drogi, choć droga ta właśnie kończy się w zapomnianym przez Boga i ludzi, położonym pośrodku pustyni Mohave, motelu o nazwie równie egzotycznej jak jego „zawartość ludzka”. Nie będę go opisywać, bo warto ten obraz obejrzeć samemu, a wciąż jeszcze krąży gdzieś po sieci (nie mylić z serialem nakręconym później na jego podstawie). Wspomnę tylko, że do tej przedziwnej kawiarni z zepsutym automatem do kawy dociera samotna, konserwatywna Niemka, która postanawia wprowadzić w nim niemiecki ordnung, po czym nagle sama ulega jego czarowi, sama też zaczyna… czarować. Samotna droga doprowadza ją do zmiany życia nie tylko własnego, ale też wszystkich mieszkańców „małej kawiarni na drodze z Vegas donikąd” (specjalnie do tego filmu Jevetta Steele zaśpiewała nominowaną do Oscara piosenkę „Calling You”, którą właśnie cytuję).

Film jest naprawdę przecudnej urody. Pokazuje, jak nawet jedna podróż może zmienić nasz sposób widzenia świata, a bywa, że i całe życie. Dlatego pewnie tak lubię filmy drogi i zapewne też dlatego często, gdy tylko mogę, w krótszą lub dłuższą drogę się wybieram. Ostatnio ciągle dokądś jeżdżę i wracam, a chwilowo nawet nie mieszkam w Świdnicy. Codziennie więc (prawie) dojeżdżam. Każdego dnia przebywam ten mały kawałek drogi tam i z powrotem, żeby dotrzeć do pracy, pozałatwiać sprawy czy zajrzeć do domu. Dzięki temu z innej nieco perspektywy, trochę oderwanej od naszej świdnickiej rzeczywistości, z pewnego dystansu patrzę na to, co dzieje się w moim rodzinnym mieście.

A tu okazuje się, że i tam też wyprawiają się czary… Wyczarowała nam się oto księżna. Skąd to wiem? Jest taki fanpage na FB Świdnica Watch, który obiecuje, że będzie się nowej władzy przyglądał (jak i ja). I znalazłam tam taki oto wpis:

„Prezydent Świdnicy Beata Moskal-Słaniewska nie podjęła jeszcze decyzji odnośnie powołania nowego dyrektora Lokalnej Organizacji Turystycznej – decyzja ta zapadnie po spotkaniu z władzami LOT, które pozwoli przeanalizować dotychczasowe zadania organizacji i podjąć stosowne rozstrzygnięcia”
Ewa Dryhusz, Biuro Prasowe Urzędu Miejskiego w Świdnicy

Na stronie internetowej stowarzyszenia Lokalna Organizacja Turystyczna „Księstwo Świdnicko-Jaworskie” http://www.ks-j.pl wymienionych jest 26 członków, z których każdy na walnym zgromadzeniu ma 1 głos. Również 1 głos posiada Miasto Świdnica. Pozostałych 25 członków nie będzie brało udziału w decyzjach Pani Prezydent?

No i jakbyście to odczytali? Czary! Oto mamy miasto, w którym jeden głos liczy się za kilkadziesiąt innych. Oto rządzi w nim niepodzielnie księżna, która może więcej niż inni. Książęcość w sumie by się zgadzała, wszak LOT ma przydomek „Księstwo”, więc i książę, i księżna być  w nim powinni (swego czasu w „WŚ” wybieraliśmy takowych), a jednak coś tu jest nie tak…

Trudno przecież uwierzyć, że inteligentna osoba albo nie umie liczyć, albo (no, to już byłby wstyd straszny) jej otoczenie nie ma pojęcia o tematach, w których się wypowiada, albo ona sama uwierzyła, że jest wszechwładną księżną, która raz wybrana, może wszystko. Dotarła tam, dokąd dążyła przez całą swoją życiową drogę i teraz wprowadza swój ordnung, jak Jasmine w „Bagdad Cafe”, tyle że Niemka była bohaterką pozytywną 😉 Ciekawa jestem, co na to pozostali członkowie LOT-u.

Informacja cytowana przez Świdnica Watch pochodzi najwyraźniej z komunikatu Biura Prasowego i jest częścią większej całości, cytowanej na wszystkich lokalnych portalach, a dotyczącej zmian na stanowiskach (niestety, po zmianie rzecznika w magistracie wycięto mój adres z listy mailingowej, więc już komunikatów nie dostaję). Wychodzi więc na to, że to BP zaliczyło merytoryczną wpadkę wielką niczym Rów Mariański, przypisując swojej pryncypałce moc iście książęcą. Tyle że obecne księstwo to jedynie powstała za zgodą różnorodnych samorządów i przedsiębiorców oraz osób fizycznych organizacja pozarządowa. A czy jej członkowie także ulegną świdnickim czarom? Pożyjemy, zobaczymy.

PS Co?… Myśleliście, że pazur mi się stępił i znów będę przynudzać o życiowych drogach i ścieżkach? Czasem będę. Ale bez przesady! 😉

WSZYSTKO PŁYNIE. ŻYCIE TEŻ…

Nie ma to, jak nabrać odpowiedniego dystansu. Człowiek wyjeżdża, podgląda inną rzeczywistość, słucha innych ludzi, poznaje ich poglądy i problemy, przygląda się temu, jak oni patrzą na świat, a w drodze powrotnej zaczyna rozumieć… Sam jeszcze do końca nie wie dokładnie, co, ale pewne jest, że „coś” zaczyna rozumieć. Na przykład tę teorię, według której w życiu nie ma rzeczy bardziej pewnej niż zmiana. No, jeszcze śmierć, ale na koniec roku nie będziemy może podejmować ostatecznych – nomen omen – tematów 😉

Zajmijmy się więc zmianą, bo mijający właśnie rok zdecydowanie był rokiem zmian. Nie tylko w moim życiu, ale też w moim otoczeniu. Ja po latach tkwienia w jednym zawodowym miejscu postanowiłam porzucić świat dziennikarstwa na rzecz bliżej nieokreślonej zmiany, która wciąż trwa.

Decyzja ta była i łatwa, i trudna zarazem. Łatwa, bo to tak jak z toksycznym związkiem – dusisz się, śnisz o zmianie, marzysz o wyrwaniu się z niego, a jednak tkwisz. Bóg jeden jest w stanie zrozumieć, dlaczego. I trudna, bo jednak zostawiając „Wiadomości Świdnickie” zostawiłam w nich także spory kawał swojego życia i – nie będę się krygować – dobrej roboty, w czym i Wy do tej pory mnie utwierdzacie.

W życiu każdego człowieka, czy to zawodowym, czy prywatnym, przychodzi jednak taki moment, kiedy po prostu dochodzi do ściany. I wtedy nie ma co przebijać muru głową. Wtedy trzeba podjąć bardzo trudną decyzję – iść w prawo czy w lewo, bo nikt przecież nie chce się cofać. Dziś nie wiem, czy droga, którą wybrałam, a raczej która bardziej wybrała mnie, jest tą właściwą. Za każdym zakrętem może czaić się kolejny mur albo przeszkoda. Jak w życiu. A jednak przez ani jeden dzień, odkąd po 17 latach pracy w mediach, 13 latach pracy w „Wiadomościach Świdnickich” i 7 latach na stanowisku redaktora naczelnego „WŚ” odeszłam, nie żałowałam podjętej decyzji. Zmiana jest bowiem motorem napędzającym do innych zmian. A w moim życiu były i nadal są one bardzo potrzebne.

W nowy rok wchodzę z poczuciem gigantycznego zawodowego spełnienia. Od maja 2014, gdy zamknęłam rozdział pt. „Wiadomości Świdnickie”, do chwili obecnej zrobiłam w swoim życiu zawodowym więcej niż przez kilka ostatnich lat pracy w mediach. Na swoim koncie mam tak wysoko oceniane i wymagające pracy oraz kreatywności przedsięwzięcia, jak II Zjazd Świdniczan czy Miasto Dzieci (tu wielkie podziękowania dla wszystkich, z którymi współpracowałam przy tych projektach i którzy zaufali mi, powierzając ich koordynację). Miałam szczęście wziąć udział jako wykładowca w bardzo inspirującej Akademii Dziennikarstwa Obywatelskiego, dzięki której poznałam wielu fajnych młodych ludzi. Znów przeprowadziłam kilka wywiadów z gośćmi Festiwalu Reżyserii Filmowej, w tym być może (oby!) z laureatem Oscara Pawłem Pawlikowskim, reżyserem „Idy”… Udało mi się wymyślić kilka ciekawych przedsięwzięć realizowanych przez firmy, z którymi współpracowałam, również chwalonych, choć może dlatego, że nikt nie wie, że to ja za nimi stoję – ha ha 😉 Mam nadzieję, że będą kontynuowane, mimo że ja ruszam już do nowych wyzwań. Na koniec roku zdarzyła mi się dziennikarska wisienka na torcie, ale chwalić się tym będę w styczniu, już po publikacji. Tak, chwalić, bo naprawdę jest czym 🙂

No i mój blog – nie mogę o nim zapomnieć. Ktoś postanowił po prostu spełnić moje marzenie – o tym, żeby mieć własnego, naprawdę własnego bloga. Ktoś, kto docenił moją pisaninę. I tak się stało. Mikołaj przyszedł ciut wcześniej i przyniósł prezent od przyjaciół 😉 A fakt, że tylu jest czytających i że taki pozytywny feedback od Was otrzymuję, sprawia, że chce się więcej i bardziej. Krzysiu, Pani Krysiu – to, o czym do mnie pisaliście, że powinnam zrobić… to plan na 2015. Plan, żeby zaskoczyć samą siebie i spełnić kolejne swoje marzenie, które siedzi we mnie od lat. Od lat! I ciągle, przytłoczona zawodową codziennością, rutyną i kieratem, nie umiałam znaleźć na to czasu. Znajdę. Choć jeszcze nie wiem, jak 😉

Zmieniło się też moje otoczenie. To bliższe – kilkakrotnie w tym roku. Moja zmiana pokazała mi jak na dłoni wartość przyjaźni i koleżeństwa, chwiejność lojalności, interesowność ludzi, ich małość, a czasem przeciwnie – wielkość. Pisząc o wielkości muszę koniecznie wspomnieć o mojej „głównej” szefowej Kasi Mrzygłockiej. Kasiu, jesteś wielka! O małości co niektórych wspominać nie będę, bo to ma być pozytywny wpis.

To dalsze otoczenie zmieniło się tylko raz, ale za to o 180 stopni – w czasie wyborów samorządowych. Jak mało kto, wiedząc, z kim mam do czynienia w osobie kandydatki, która ostatecznie została prezydentem, wbrew sobie, uaktywniłam się politycznie. Pierwszy raz w życiu. Dziś nie powiem, że ostatni. Ale na pewno powiem, że mnie jako kandydatki na jakikolwiek polityczny urząd nie ujrzycie nigdy na żadnej liście. Tego jestem pewna, nawet gdyby okazało się, że mandat radnej to jedyna szansa na comiesięczne wynagrodzenie, jak u co niektórych 😉

Ten coming out to było – swoją drogą – ciekawe doświadczenie i wielce pouczające. Ciekawie się będzie też patrzeć na to, jak wypełnia się motto „zawsze blisko ludzi”. Oby nie kończyło się tak, jak zawsze – na dobrej gadce wypełnionej niezłym PR-em i czystym pustosłowiem. Ale i do tego udało mi się w czasie mojej świątecznej podróży do przeszłości zdystansować.

Wróciłam do miasta, które nadal jest moim miastem, choć rządzi nim nie mój prezydent. Mogę jednak wieść w nim moje życie, a gdy okaże się, że znów są tacy, którzy chcą nim żyć, jak własnym, wiem, że mogę równie dobrze zacząć je wieść za miedzą albo na drugim końcu Polski, Europy czy świata. Bo czy są jakieś ograniczenia? Chyba tylko w naszej głowie. A moja… moja w tym roku przeszła zabieg otwarcia… na świat. Otwarcia na życie. Wszczepiono jej takiego czipa. Uaktywnia się w momentach zwątpienia i wyświetla hasło, które poznałam śledząc karierę Mariusza Kędzierskiego: „it’s your life, just take it”. To trudne. I łatwe jednocześnie. Tak jak pomaganie – moja, oprócz pisania, największa pasja. Wystarczy chcieć…

I trzeba chcieć. Bo czas płynie. Bo wszystko płynie. Bo nigdy nie można wejść do tej samej rzeki. Bo Heraklit wiedział, co mówi. Bo zmiana to naprawdę jedyna pewna w życiu rzecz. Trzymajmy się jej więc i oswajajmy. Wtedy będzie nam sprzyjać. Tego Wam i sobie życzę na nadchodzący rok. I każdy następny, który dane nam będzie przeżyć. Oby jak najwięcej… Bo czas też na inne niż zawodowe spełnienia 😉

PS Jak widać na ilustracji, naprawdę trzeba się spieszyć. Czasem lód stopnieje, zanim zdążysz go spróbować. Jak z życiem 😉

SZUKAJĄC MAGII ŚWIĄT

Tegoroczne święta spędzam na polskim biegunie zimna – na Podlasiu., a właściwie u jego wrót. Siedzę sobie o poranku w miejscowości Stawiski (nieco ponad 7 tys. mieszkańców), 20 km od Łomży (dziś u jednej z moich ulubionych ciotek będzie tam wigilijny łomżing całej rodziny), 16 km od Jedwabnego (gdzie w 1941 roku doszło do pogromu ludności żydowskiej), i rozmyślam nad magią świąt…

Szukam jej, bo… nie ma śniegu za oknem. A przecież to polski biegun zimna! Buuu… Co to za święta bez śniegu? Przecież „I’m Dreaming of a White Christmas”, przecież „Let It Snow”, przecież „Z kopyta kulig rwie”… Też tak myślicie? No to wybiję Wam takie myślenie szybko z głowy. Otóż miałam niedawno okazję przeczytać lekturę, która mną wstrząsnęła, żeby nie powiedzieć „wszcząsnęła”, bo tak dziś często mówi młodzież. Otóż w jednej z dolnośląskich lokalnych gazet młodzież postanowiła zapytać młodzież, czy… święta bez śniegu mają to „coś”. Pomijam już pytanie, które hmmm… nie wiem, czy przedszkolak by wymyślił, bo przedszkolak skupiłby się na Jezusku, opłatku czy choince, a w najgorszym razie – na prezentach. Ale odpowiedzi zwaliły mnie z nóg. Sto procent oscylowało wokół narzekania, że święta bez śniegu to nie to samo, że nie ma atmosfery, że nie ma magii, że ogólnie – słabo… A do tego były zdjęcia jakieś Kasi czy Zosi siedzących gdzieś tam w czasie wakacji na przykład i podpisy w stylu: „Kasia także uważa, że święta bez śniegu nie mają atmosfery”. O!My!Gy! – jak by powiedziało moje dziecko. Boże, czytasz i nie grzmisz!

Jechałam wczoraj przez Polskę ponad pół tysiąca kilometrów – w deszczu, wietrze, w ciemnościach. Śniegu – ani widu, ani słychu. A jednak ja w każdej minucie dostrzegałam magię świąt. Na S8 czy A2 – w autach z różnymi rejestracjami pędzących w tę i z powrotem, by zdążyć ze wszystkim na święta lub dojechać, tam dokąd zmierzają. W Łodzi, gdy czekałam na światłach – patrząc na pieszych, skulonych, zakapturzonych, pod parasolami, z siatkami pełnymi zakupów, zamyślonych nad tym, co jeszcze mają do zrobienia, a może… jak pojednać się z rodziną albo… jak wypełnić samotność czy pustkę. W Warszawie – w gigantycznym korku przy wjeździe na S8, gdy już trochę zmęczona słuchałam w radiu świątecznych piosenek, a moje pasażerki spały w najlepsze, ufne, że dowiozę je szczęśliwie do celu. Widziałam magię świąt w oknach, ogrodach, na podwórkach – rozświetlonych tysiącami światełek. Wreszcie – zobaczyłam ją w domu mojej ciotki w Łomży, gdy tak po prostu wykrzyknęła od progu z uśmiechem: „No, nareszcie przyjechałaś!” A nie byłam tu 25 lat 🙂

Wreszcie widziałam magię świąt, a nawet czułam ją – w cierpnącej skórze, we łzach wzruszenia cisnących się do oczu, w guli rosnącej w moim gardle na widok tylu osób szczęśliwych, uśmiechniętych, zaskoczonych, płaczących ze szczęścia, gdy przedwczoraj rozwoziliśmy dary w ramach akcji „Podziel się!”. Dla większości samotnych nie było najważniejsze to, co im przynieśliśmy w naszych po brzegi wypełnionych pudłach, ale to, że ktoś do nich przyszedł, że ktoś o nich pomyślał. „Przez całe życie nie przydarzyło mi się coś tak wspaniałego” – mówiła pani Teresa. Chcieli się odwdzięczać, częstować, płacić. I nie kryli łez, a my z trudem połykaliśmy własne – no bo trzeba było jechać dalej „z kolędą i uśmiechem”.

TO JEST MAGIA ŚWIĄT! Nie śnieg i nie pędzący tir z coca-colą, ale drugi człowiek i dzielenie się z nim, pokazanie mu, że nawet obcy ludzie potrafią o nim ciepło pomyśleć i zechcieć przynieść trochę świątecznej atmosfery.

No i nie zapominajmy o najważniejszej rzeczy – co świętujemy. Jeśli nawet jesteście niewierzący, warto pomyśleć o paru faktach: narodziny i życie Jezusa z Nazaretu to zdarzenia historyczne, Jego nauka, zawarta w Nowym Testamencie, to elementarz dobra, miłosierdzia i prostych, ludzkich gestów. Jeśli tak na to spojrzeć, w Boże Narodzenie świętujemy istotę człowieczeństwa. Tacy w gruncie rzeczy jesteśmy, choć w ciemnościach zimowej nocy naszego życia czasem się pogubimy. Zawsze jednak niech nam świeci symboliczna betlejemska gwiazda wskazująca to, co w życiu najważniejsze.

Tego Wam, drodzy Czytelnicy, życzę z okazji tych pięknych świąt, które rozpoczniemy dziś wieczorem tradycyjną wieczerzą. Dziękuję Wam, że jesteście i że chcecie czytać te moje wypociny. Odpocznijcie, nabierzcie siły do życiowych zmagań, doceńcie wartość rodziny, nie zapomnijcie o przyjaciołach, pomyślcie odrobinę cieplej o nieprzyjaciołach, wybaczajcie, kochajcie się i poczujcie PRAWDZIWĄ MAGIĘ!

Wesołych Świąt!

PO CO SIĘ NARODZIŁAM?

Dziś znów śladami sentencji… Pewien ewangelicki kaznodzieja miał powiedzieć: „Są dwa momenty najważniejsze w życiu człowieka: kiedy się narodził i kiedy zrozumiał, po co się narodził”. Ja coraz częściej nabieram pewności, że narodziłam się po to, żeby pomagać. Obok radości z tego, jak fantastyczne mam dziecko, i satysfakcji z Waszych pozytywnych reakcji na to, co tutaj piszę, nie znajduję w swoim życiu większej motywacji niż tak, którą daje mi pomaganie.

Takie mam refleksje po kilku tygodniach spędzonych nad przygotowaniem akcji, której zwieńczenie czeka nas jutro i pojutrze. Akcji, która przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. Nasze – organizatorów. Poziom dobra, empatii i potrzeby pomagania, jaka naturalnie istnieje chyba w każdym człowieku (nie każdy jednak potrafi i ma szansę ją odkryć) osiągnął zenit. Zapewne jest jeszcze jakiś wyższy zenit i wierzę, że osiągniemy go za rok, a potem kolejny i kolejny.

To, jak świdniczanie i nie tylko zareagowali na naszą akcję, która jest zwykłym „pospolitym ruszeniem pomagania”, w której my jesteśmy tylko „ogniwem kontaktowym”, przekaźnikiem, nas samych uskrzydla i każe jeszcze bardziej się starać. Zebraliśmy w darach blisko 50 tysięcy złotych. Niektóre z nich, jak np. pralki czy wymarzona przez jedną dużą rodzinę zmywarka, już dotarły do adresatów. Resztę jutro, z dobrym słowem, kolędą na ustach i ciepłym pozdrowieniem, w imieniu nas wszystkich (a na liście sponsorów jest ponad 50 firm, osób i instytucji), zawiozą nasi kolędnicy. Rozpoznacie ich na pewno, jeśli spotkacie ich na swojej przedświątecznej, pośpiesznej, zaganianej drodze. Będą nosić ogromne, nieprawdopodobnie ciężkie paczki – niejedną dla każdego. Będą się uśmiechać i śpiewać kolędy. Będą nieść radość i dobre słowo osobom samotnym. Będą odwiedzać potrzebujące rodziny. We wtorek przygotują oprawę ufundowanej dzięki naszym sponsorom wigilii dla bezdomnych ze Schroniska im. św. Brata Alberta w Świdnicy.

Akcji tej jednak nie kończymy. Po świętach jedna ze świdnickich rodzin, dzięki wsparciu Fundacji Banku Zachodniego WBK i Leroy Merlin oraz naszej ekipy, doczeka się wymarzonego remontu mieszkania. A że naprawdę jest potrzebny, a rodzina tego warta, przekonaliśmy się osobiście.

Tak to właśnie z pomaganiem jest… A ja… ja już wiem, po co się narodziłam!

LA VITA E BELLA…

Alternatywna rzeczywistość… Słyszeliście o takiej? Ja tak – w powieściach czy filmach sci-fi, choć jeden był wyjątek – film nieprawdopodobnego Roberto Benigniego „Życie jest piękne”, w którym ojciec z miłości do syna, gdy obaj trafiają do obozu koncentracyjnego, tworzy dla niego alternatywną rzeczywistość w prawdziwym świecie, zapewniając, że właśnie znaleźli się w grze o lepsze życie…

Kiedy słyszę wieści dochodzące z miejskiego magistratu, zastanawiam się, czy i my nie zostaliśmy wmontowani jako pionki w grę o lepsze życie. Czyje? No, przecież nie nasze. Nowych radnych? Nowej pani prezydent? Leśnych harcowników z SLD, których długie brody wyhodowane w śródleśnych pustelniach nagle zostały ogolone, a dziadki rozpanoszyly się w urzędowie i już nie ma pewności, czy to demokratycznie wybrana pani prezydent jest prezydentem, czy może eksprezydent Markiewicz Adam (bo w jego czasach najpierw się pisało nazwisko), który ją wspiera i doradza i prowadzi przez tę grę?…

A więc zastanawiam się, czy nie wtłoczono nas do jakiejś alternatywnej rzeczywistości, czy wynik wyborów, który znamy, jest prawdziwy, czy ktoś nam właśnie wmawia, że Kopernik była kobietą 😉 Czy dwuosobowe przesłuchania prowadzone w magistracie to tylko tak na początek, żeby pan nieformalny doradca formalnej pani prezydent pomógł jej się ogarnąć w nowej rzeczywistości, czy też może to alternatywna rzeczywistość, o jakiej nam w kampanii wyborczej nie powiedziano. A jeśli tak, to o co toczy się ta gra? Bo na pewno nie o życie, jak w tragikomedii Benigniego…

Jeśli o mnie chodzi – odpuszczam. Będę się jednak przyglądać tej grze z wielką ciekawością. I znów powtórzę to, co kiedyś – obym się pozytywnie rozczarowała, bo to będzie oznaczało, że na zmianach zyskuje miasto, w którego samym sercu mieszkam.

A poza tym? Kuba i USA wznowiły stosunku dyplomatyczne. Jest nadzieja na pozytywne zmiany. Akcja „Podziel się!” wkracza w decydującą fazę. Liczba firm i osób, które się w nią w tym roku włączyły, przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. „Ida” wraca na polskie ekrany i znów zobaczymy wyraz polskiej teorii względności, gdy Polacy ruszą do kin na ten film, chociaż przed nagrodami i nominacjami mieli go w dupie. A ja… choć lubię gotować, cieszę się, że tym razem nie będę lepić uszek czy smażyć karpia, tylko wsiądę w samochód i pierwszy raz w dorosłym życiu pojadę „na gotowe” – do mojej alternatywnej rzeczywistości, w której jako dziecko spędzałam każde wakacje i gdzie nie byłam… 25 lat! Prawdziwa podróż do przeszłości 😉

Życie jest piękne! Jeszcze tylko czekam na „buongiorno principessa” 🙂

JAK TO Z POMAGANIEM BYŁO…

Nigdy nie wiesz, kiedy nagle los ci podstawi wehikuł czasu i przeniesie cię do przeszłości… Jak zwykle spóźniona (bo pracy dużo) wreszcie znalazłam chwilę, by wymienić mojemu Księciu kapcie na zimowe – za dziesięć dni czeka go długa droga na Podlasie, więc czas najwyższy. Ale oponiarze nie byli karciarzami i nie mogłam u nich zapłacić plastikiem, więc musiałam powędrować po papierowy pieniądz do ściany.

Tak oto zaczęła się moja podróż do przeszłości. Inna, bo choć w tamtych okolicach bywam często samochodem, to jednak na piechotę, tak blisko, tak, że mogłam wejść do bramy, w której spędziłam moje dzieciństwo… co najmniej kilkanaście lat nie byłam.

Ulica Gdyńska. Świdnickie slumsy. Takimi były także wtedy, gdy zamieszkali tam moi rodzice z małą mną. Spędziłam tam pierwszych sześć lat życia. Lat zmagań rodziców z ówczesną urzędową materią, by dostać lepsze mieszkanie w lepszej dzielnicy. Udało się, gdy akurat miałam iść do zerówki. Zdążyłam się jednak napatrzyć. Na pijackie burdy na podwórku, na sąsiada biegnącego z siekierą za sąsiadka, na wybijane okna, wyważane drzwi, na radzieckich żołnierzy, którym „swinia prapała” (ciekawe, czy to wtedy zrodziło się moje zamiłowanie do języków?), na sąsiadkę, która kolejny raz rodziła w domu, aż ją wywieźli karetką, całą żółtą w fioletowym fartuchu…

Zawsze miałam dobrą pamięć, więc i zapamiętałam z tych kilku najmłodszych lat bardzo wiele. Jak bawiąc się w sąsiednim parku zgubiłam kalosz w błotnistej kałuży i wdepnęłam w nią boso… Całe podwórko śmiało się ze mnie przez kilka dni. To błotniste miejsce w parku wciąż jest w tym samym… miejscu. Jak mając w pamięci urlopy z rodzicami na wsi, gdy tylko robiło się ciepło, chciałam jeść obiady także na zewnątrz. Mieszkaliśmy na parterze, więc mama wystawiała mi krzesło za okno, a ja na nim siadałam i parapet był moim stołem… Jak pierwszy raz świadomie czekałam na Świętego Mikołaja i zasnęłam… jak zwykle kręcąc sobie lok. A mama w nocy obudziła mnie i powiedziała, że Mikołaj zostawił mi prezent pod poduszką. Był to zwykły pajacyk, którego ciągnęło się za sznurek, a on machał rękami i nogami. Dla mnie jednak to było jak gwiazdka z nieba. No i ten żal i pretensja do samej siebie, że spałam, kiedy Mikołaj przyszedł…

Wreszcie wynieśliśmy się stamtąd. Poszłam do szkoły. Ale też nie było wiele łatwiej…

Może dlatego (ktoś dziś mnie o to zapytał, więc sama zaczęłam się nad tym zastanawiać), tak się spalam chcąc pomóc ubogim rodzinom, osobom samotnym i bezdomnym? Może to, że sama dostawałam paczki, ubrania, jedzenie… że czasem nic nie było pod choinką, nawet symbolicznie… Że bywał nawet i głód, kiedy umarł mój tata?… Może to właśnie, że udało mi się z tego wyjść, powoduje, że pomaganie traktuję jak jakiś życiowy imperatyw? Że po prostu MUSZĘ to robić. Bo ściska mi się krtań, gdy słyszę o ludzkich problemach, z którymi nie są w stanie poradzić, a ja wiem, że się da i chcę im to pokazać. Bo łzy napływają mi do oczu, kiedy widzę świąteczne reklamy społeczne związane z pomocą. Bo nie umiem przejść obojętnie wobec kogoś, kto nie daje sobie rady sam.

Pewnie właśnie dlatego nikt nie musiał mnie specjalnie namawiać do zaangażowania się w akcję Roberta Korólczyka. Miała być tylko wigilia dla bezdomnych. Ale w czasie rozmów przyszło mi do głowy, że bezdomni są razem, mają wsparcie instytucjonalne. A przecież są osoby samotne, które spędzą wigilię same. I zebraliśmy dary dla nich. A w tym roku – byliśmy z Robertem w MOPS-ie i pani Violetta Kalin, dyrektorka, opowiedziała o paru rodzinach. Ten pomysł wydawał nam się całkiem zwariowany, ale jednak… na naszą listę trafiły rodziny.

A to, co zadziało się później… Przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Te telefony z pytaniami, jak można się włączyć, co kupić… Tego się nawet nie da opisać. To jak roznoszenie Betlejemskiego Światełka Pokoju. Jedna płonąca świeca od drugiej, a od niej kolejna. I tak dalej i tak dalej. I płonie nas już tylu, że znów mi się łza w oku kręci na samą myśl. Już rok temu na koniec akcji pojawiły się osoby, które z zachwytu nad naszym „pospolitym ruszeniem” zapowiedziały, że włączą się za rok. Nie wierzyłam. Ale… przyznaję – tak jest. I jest takich osób coraz więcej i więcej.

Mówiąc po fejsbukowemu, zalajkowali to, co robimy i udostępnili nas. I choć czasem jeszcze ludzie mylą nas ze Szlachetną Paczką (nawet się nie równamy z tą akcją), to jednak wiem, że już za rok tych pomyłek nie będzie.

Dziękuję w imieniu swoim i całej reszty tej ścisłej ekipy: Roberta Korólczyka, Mariusza Kalisty, Basi Sawickiej, Kasi Maciejewskiej, Ani Szwec, Grzesia Natanka, Rafała Klemczaka, Doroty Puć-Pietrzykowskiej. Reszcie, w tym wolontariuszom z Naszej Świdnicy i Banku Zachodniego oraz innym, będziemy dziękować wszyscy razem.

REQUIEM DLA GALERII 44

Nigdy w żadnej świdnickiej kawiarni nie spędziłam tylu godzin co w Galerii 44. To miejsce podbiło moje serce niemal od samego początku, a właściwie – jeszcze przed nim, kiedy poznałam Irenę i Pawła podczas jakiegoś spotkania poświęconego kulturalnemu rozwojowi Świdnicy, zorganizowanego w zagórzańskiej Fregacie przez ówczesnego wiceprezydenta Świdnicy Waldemara Skórskiego, dziś po prostu mojego kolegę Waldka. Ja chciałam coś dla miasta robić i oni wszyscy chcieli coś dla miasta robić, dlatego jako jedyna przedstawicielka mediów zostałam zaproszona na to spotkanie.

Byli tam Magdalena i Andrzej Kucharscy, którzy na pewno nie przyznają się (a ja wiem, bo wiem dużo), że ich dzieło kupił Tom Hanks i że chciał odwiedzić ich pracownię, gdy kręcił film we Wrocławiu, ale odmówili, bo tacy skromni… Byli też Dominika i Patryk Nieczarowscy. Dominika, której wnętrza zawdzięcza wiele świdnickich domów i co najmniej jedna restauracja, i Patryk – autor reżyserskich krzeseł wręczanych wybitnym reżyserom podczas Festiwalu Reżyserii Filmowej, a wymyślonych właśnie tam – w Zagórzu we Fregacie. Wymyślono je, bo „Wiadomości Świdnickie” chciały stworzyć jakiś trwały ślad FRF w Świdnicy – właśnie mi się przypomniało, po co dokładnie tam byłam 😉

A potem okazało się, że Irena dzierżawi dawną Galerię Fotografii… Nikt z nas chyba nie zdawał sobie sprawy, jak wielkie ma znaczenie to, gdy ktoś w to, co robi, wkłada całe serce. U Ireny było to widać jak na dłoni. Ona i Paweł dbali o ten lokal jak o własny, choć był dzierżawiony. Dbali o to, by żył nie tylko kawą, herbatą, soczkiem i ciastem, a potem także piwem i winem, ale też sztuką i kulturą. Pokazali Świdnicy i świdniczanom NOWĄ JAKOŚĆ gastronomii, a żyjąc w cudownej, bezprzykładnej i pozbawionej cienia konkurencji symbiozie z Delagio – udowodnili, że można więcej niż można.

Spowodowali, że do Galerii 44 szłam jak w moich młodzieńczych marzeniach o byciu – jak Hemingway – pisarzem w Paryżu. Szłam jak do siebie. Szłam jak do drugiego domu na kawę czy herbatę albo świeżo wyciskany soczek w szklance-niespodziance…

Szłam jak na filmowy plan… bo 97% materiałów ze Studia Festiwalu Reżyserii Filmowej i wiele innych powstało właśnie dzięki przyjazności tego miejsca. Bez skrupułów rozwalaliśmy im dekoracje, podkradaliśmy stoliki, fotele i sofy, wynosiliśmy na Rynek i sadzaliśmy w nich naszych festiwalowych gości.

Szłam jak do biura, bo przez kawałek tego roku to właśnie Galeria 44 była moim biurem, w którym spotykałam się, by załatwiać różne sprawy. Tam przysiadałam na chwilę na leżaczku czekając na jakieś nagranie i trafiałam akurat na testy znajomego baristy Ireny, dzięki czemu mogłam spróbować np. kawy „parzonej” na zimno… Odkąd można w Galerii było także pić piwo, ja i moi przyjaciele wybieraliśmy już tylko ten jeden lokal. A jesienią i zimą było grzane wino… tak cudowne, jakie tylko tam podawano… Moi przyjaciele spoza Świdnicy, raz tam zabrani, wracali już zawsze, przywożąc kolejnych fanów G44.

Nie bez powodu mówi się, że atmosferę tworzą ludzie. Irena i Paweł traktowali gości jakby to byli goście w ich własnym domu. Nic dziwnego, że docenili to żywiołowi Grecy. Bo to właśnie w Galerii 44 odbywała się najbardziej niezapomniana impreza I Zjazdu Świdniczan. To tam Grecy poczuli się w tamtą sierpniową noc jak u siebie do tego stopnia, że do białego rana śpiewali, tańczyli Zorbę i… swoim zwyczajem tłukli talerze.

I choć znam powody, doskonale je rozumiem i w pełni akceptuję decyzję Ireny, to jednak nie mogłam się oprzeć przed tym wpisem. Bo to miejsce, jak żaden inny lokal w Rynku, zasługuje na prawdziwe requiem…

I oto właśnie jest to requiem. Jeśli jednak nie słyszycie tej pięknej, nostalgicznej i smutnej melodii, nazwijmy to w takim razie trenem lub żałobnym rapsodem. Albo epitafium. I oddajmy im chwałę 15 grudnia. Na tej ostatniej kawie…

PS1 Irenko… muszę to powiedzieć – żaden lokal, tak jak Twój, nie wyciągał mnie z domu, choć mieszkam w Rynku, i z żadnym nie wiążę tylu fantastycznych wspomnień… No, nie płacz… Coś wymyślisz lepszego 😀

PS2 Paweł – bez Ciebie Galeria44 nie byłaby właśnie taka. Oboje jesteście stworzeni do tego, żeby… tworzyć – takie właśnie miejsca, więc kombinujcie, bo gdzieś się trzeba relaksować 😉 No i gdzie ja w końcu tym Hemingwayem zostanę? 🙂

PS3 A na zdjęciu, które podkradłam z fanpage’a Galerii 44, są słynne szklanki, które niejednego przyprawiły najpierw o prawie zawał, potem – o szeroki uśmiech 🙂

WSZYSTKO SIĘ ZMIENIA

Pewnie chcecie wiedzieć, skąd te zmiany? Że nowy blog, że pod moim nazwiskiem, że założyłam własny fanpage – jak polityk jakiś co najmniej 😉 Cóż… jakoś tak się złożyło, choć nigdy tego nie planowałam, że odkąd rodzice dali mi na chrzcie Anita, a po ojcu odziedziczyłam nazwisko Odachowska, COŚ mnie naznaczyło 😉 Potrzebowałam jednak czterdziestu lat życia na tej ziemi i prawie jednego roku extra, żeby wreszcie zrozumieć, że mogę coś robić… sama. Że nawet muszę coś zrobić sama. Dla siebie.

Tak już  jest w życiu każdego człowieka, że do pewnych rzeczy musi dojrzeć. Niektórzy dojrzewają krótko, inni dłużej. Może to zależy od długości nazwiska. Moje długo było podwójne. Siedziała więc sobie taka Odachowska (potem Odachowska-Mazurek) kilkanaście lat w mediach i myślała, że na tym kończy się świat, że to jest szczyt wszystkiego, kres jej możliwości. Bo robiła to, co kochała – pisała…

Tymczasem przeleciał ją wiek XX, nastał XXI i przeszło prawie półtorej dekady, a ona dalej siedziała. I niewiele w sumie z tego wynikało. W każdym razie nie dla niej samej. Uzależniona od wydawcy, od klientów, od czasem własnych wewnętrznych zahamowań… Zamknięta w klatce, choć sama siebie utrzymująca w przekonaniu, że jest na wybiegu, a nawet… że wolna jest… jak taczanka na stepie 😉

Nic z tych rzeczy, choć to prawda – dziesięć lat temu trudno było mi sobie wyobrazić świat poza „Wiadomościami Świdnickimi”, ale też trzeba przyznać, że wcale nie szukałam innego świata. Kiedy jednak przypadkiem ten inny świat zobaczyłam, a „WŚ” – jak się okazało – nie, to cóż było robić? Trzeba było porzucić ten bezładnie dryfujący w czasoprzestrzeni XX-wieczny statek kosmiczny, zaryzykować, zrzucić kombinezon i skoczyć na nieznaną planetę zwaną własnym życiem.

Jak w tej piosence z „Forresta Gumpa” – „Everything turn, turn…” Wszystko się zmienia. Więc i ja się zmieniam. Swoją przyszłość na tej nowej planecie odnalazłam – jak i na tamtej – w pisaniu. Dlatego właśnie otworzyłam własny blog. Czy nie mam obaw? Mam wiele. Świdnica to specyficzne miasto. Inne niż wszystkie, jakie znam. Ale jednak mieszkam tu, w samym sercu miasta. I mając za sobą te lata pracy w mediach czuję się (choć samą mnie to czasem wkurza) odpowiedzialna za to miasto – choćby w imieniu tych, którzy czytają mojego bloga, są fanami na moim fanpage’u. Ale czuję się też odpowiedzialna za to, co piszę. Czy jestem nieomylna? Nie. A kto jest? 🙂 Ale… na pewno chcę coś zmieniać, naprawiać, kreować… Zawsze chciałam. I po to właśnie piszę.

Kto czytał wątek „o mnie”, ten wie, że jestem Forrestem Gumpem (znów on!) pisania. Może głupia, ale tak jak on, chcę zmieniać świat na lepsze. On biegał, ja piszę. Coś z tego na pewno wyjdzie 😉 W końcu życie jest jak pudełko czekoladek – nigdy nie wiesz, co Ci się trafi…