Recent Posts by Anita

PODCAST. Bo we mnie jest…

poniedziałek, 29 maja, 2023 0 0

Rozbieranie słowa kurwa w poprzednim odcinku, zaprowadziło nas do kurnika i do rozwiązłego koguta, a z takiego miejsca to już w sumie dosyć prosta i krótka droga do seksu, więc zgodnie z obietnicą, rozbiorę dzisiaj słowo seks. 

Ten wpis jest transkrypcją podcastu, którego możecie wysłuchać na platformach:

SPOTIFY

APPLE PODCASTS

Trudna sfera intymna

Nie wiem, jak w innych językach, ale mam wrażenie, że my, Polacy, mamy pewien problem z nazywaniem wszystkiego, co jest związane z życiem intymnym, i to w sumie nie jest mój wymysł, bo przeprowadzono na ten temat różne badania, które faktycznie potwierdzają, że wpływ na dystans do „tych spraw” miał czas zaborów, kiedy jedyną ostoją języka polskiego był Kościół katolicki. A tu o intymności to nawet dzisiaj się mówi w sposób – przyznacie sami – infantylny albo co gorsza (z przykrością to stwierdzam) wypaczony. A potem przyszedł czas PRL u i domy z betonu, w których nie było wolnej miłości, jak kiedyś śpiewała Martyna Jakubowicz. 

Językoznawcy i seksuolodzy uważają, że na szczęście to się zmienia, a szczególnie, że każda para tworzy swój własny język erotyczny i jest z tym coraz lepiej. Ale niestety, oprócz całkiem ładnych i zgrabnych słów, takich jak zbliżenie czy kochanie się zostały nam niestety w polszczyźnie takie koszmarki, jak współżycie, stosunek płciowy, obcowanie płciowe albo jeszcze gorzej spółkowanie. Czy już to jest prawdziwy dramat (i w zasadzie to kojarzy mi się tylko ze światem zwierzęcym) kopulowanie.

I tu, cały na biało, w glorii zwycięzcy, bo wkrótce zdominuje tę sferę, nazewniczą, wkracza do naszego języka seks

Jakie są Wasze preferencje?

Seks przyszedł do nas z języka francuskiego albo z angielskiego. Wybierzcie sobie sami, zgodnie z tym, jakie są Wasze preferencje (mówię oczywiście o słowie, a nie o czynności). 

Pierwotne znaczenie tego słowa w obu tych językach to płeć. Francuskie sexe i angielskie sex wywodzą się z łacińskiego słowa sexus o takim samym znaczeniu, czyli płeć. W słowniku wyrazów obcych Michała Arcta[i] z 1936 roku to słowo pojawia się po raz pierwszy, chociaż dość dziwnie, dlatego że bez wyjaśnienia, co ono znaczy. Podane są dwie formy – sex w wersji angielskiej oraz spolszczona wersja tego słowa, którą wszyscy obecnie znamy. 

Według fachowców to, że nie przetłumaczono tego słowa, jest jakimś przeoczeniem wydawniczym, bo w tym samym słowniku pojawia się również słowo seksualny, pochodzące od słowa seks, oraz związek frazeologiczny seksapil, pisany wówczas jako dwa słowa sex appeal, i one już są w słowniku wyjaśnione.

Słowo seks znaczeniu płeć istniało w języku polskim bardzo długo, dlatego, że jeszcze w latach 60. XX wieku pojawia się ono w słownikach w tym znaczeniu. 

Bo we mnie jest…

Ale słowniki sobie, a żywy język sobie, bo chociaż – tak jak wspomniałam – w latach 60. XX wieku w słowniku słowo seks nadal pojawia się tylko w znaczeniu płeć, to w 1962 roku Jeremi Przybora użył go oficjalnie jako określenia atrakcyjności seksualnej, pisząc wylansowaną w Kabarecie Starszych Panów piosenkę „Bo we mnie jest seks”, którą Kalina Jędrusik zaśpiewała tak zmysłowo, że jej tytuł natychmiast kojarzy się z nią, kiedy go słyszymy.

W samych Stanach Zjednoczonych[ii], bo to tam ukuło się to nowe znaczenie tego słowa, seks jako aktywność seksualna zaczyna się pojawiać dopiero w 1918 roku, a w znaczeniu zbliżenie, współżycie płciowe dopiero w roku 1929 i wówczas był to to dwuwyrazowe wyrażenie sexual intercourse, czyli dosłownie, tak jak mamy to w polskim, obcowanie płciowe. A znany nam dzisiaj samodzielny rzeczownik seks jest po prostu skrótem od tej nazwy. Akurat Amerykanie bardzo lubią skróty i w sumie mnie to nie dziwi, skoro tam wszystko jest takie wielkie.

Co Was podnieca?

Ale wróćmy do Polski. W polszczyźnie razem z seksem pojawił się już wcześniej wspomniany wyraz seksapil, początkowo jako związek frazeologiczny, bo w języku angielskim są to dwa słowa sex appeal, czyliatrakcyjność seksualna (w polszczyźnie w tej chwili jest to już jeden wyraz). 

I taka mała dygresja. Ja to słowo znam od dziecka, bo jestem z czasów, kiedy w telewizji były jeszcze dwa kanały i w pierwszym programie Telewizji Polskiej co niedziela leciała taka seria, która się nazywała „W starym kinie”, gdzie wyświetlano polskie firmy międzywojenne. I jest taka komedia, zresztą bardzo ją lubiłam i mam wrażenie, że ona do dzisiaj może być bardzo ciekawa, gdyby ją trochę zremasterowano, bo wizualnie niestety nie jest już specjalnie atrakcyjna. Ta komedia z 1937 roku, czyli sprzed dwóch lat przed II wojną światową, zatytułowana jest „Piętro wyżej” i jest w niej taka piosenka „Seksapil” i jej refren leci mniej więcej tak: 

Seksapil to nasza broń kobieca 

Seksapil to coś, co was podnieca 

Wdzięk, styl, charm, szyk 

Tym was zdobywamy w mig 

Jeden znak, a już nie wiecie sami,

Co i jak, wzdychacie godzinami,

Ech, och, ach, ach 

I męczycie się aż strach

I co zabawne – tę piosenkę w filmie śpiewa mężczyzna w przebraniu kobiety, a w rolę tę wcielił się bardzo znany przedwojenny polski aktor Eugeniusz Bodo. I jak oglądałam tę scenę, tę piosenkę na Youtubie, to śmiałam się sama do siebie, że gościu był prekursorem wszystkich filmowych przebieranek! O całe dziesięciolecia wyprzedził Wojciecha Pokorę W „Poszukiwany, poszukiwana” czy Dustina Hoffmanna w „Tootsie”, czy też – żeby poszukać trochę bliżej – Eddiego Redmayne’a w „Dziewczynie z portretu”. No, po prostu masakra. 

Tu wrzucam link do Youtube, gdzie znalazłam na akurat ten fragment tego filmu. 

Co jest sexy?

Celowo mówię o tym seksapilu, dlatego że zwróciłam uwagę, widzę to już w języku, że ten rzeczownik powoli już się starzeje i wychodzi z użycia, zanika, a to dlatego (myślę, że taka właśnie jest kolej rzeczy), że wypiera go, i to z ogromnym wdziękiem, przymiotnik sexy (jest to też przysłówek). Skupmy się teraz na słowie sexy. Opisuje ono kogoś lub coś, co jest atrakcyjne pod względem płciowym, ale też fizycznym i wizualnym, więc w zasadzie możemy tak nazwać wszystko i każdego, kto lub co jest pożądane lub atrakcyjne bardziej niż coś czy ktoś inny. 

Według Wielkiego Słownika Języka Polskiego[iii] można tak powiedzieć na przykład o:

  • kobiecie (ja bym także dodała, że o mężczyźnie – w końcu mamy równouprawnienie), 
  • o sukience (ja bym też dodała inną część garderoby, także męskiej, na przykład dla mnie męska koszula jest bardzo sexy),
  • o kształcie, 
  • o zawodzie (sexy może być na przykład zawód, strzelam, swego czasu był sekxy zawód hydraulika, może być sexy zawód stewardesy, cokolwiek sobie wybierzecie, co jest dla was sexy i nazwiecie to sexy, to takie będzie).

Mój były szef mówił na przykład, że MacBook jest sexy i ja się z tym w stu procentach zgadzam, bo wszystkie sprzęty Apple są sexy i w ogóle wiele przedmiotów, wiele przedmiotów wokół nas jest w sexy. Rozejrzyjcie się wokół siebie albo zajrzycie do mediów społecznościowych. Ja naprawdę ciągle widzę coś sexy: sexy buty, sexy biżuterię, sexy samochód, sexy płytki na ścianę, co jest związane też z jedną z moich profesji, mniej słownej i słowotwórczej. 

Dzisiaj na przykład, kiedy to nagrywam, uczyłam się grać w sexy grę, czyli w golfa. Czemu golf jest sexy, nie wiem! Po prostu musisz się ubrać odpowiednio, jest to piękne pole golfowe, jest pięknie zielono, jest dużo uprzejmości, wszyscy są dla siebie mili, są pewne reguły, których trzeba się trzymać… I to wszystko wydało mi się, wydaje mi się bardzo sexy. 

Z archiwum X

Słowo sexy jest też seksowne wizualnie, przynajmniej dla mnie. Chodzi o pisownię, bo chociaż poprawna jest też forma w seksi, czyli forma spolszczona, to ja zawsze piszę to słowo w angielskiej wersji, którą w zasadzie każdy też zrozumie i niemal każdy potrafi prawidłowo wymówić. Dlaczego tak piszę? Bo po pierwsze, ta forma też jest poprawna, a po drugie, mimo że w naszym alfabecie istnieje litera X, to używamy jej w bardzo niewielu słowach, o ile w ogóle jeszcze jej używamy. A sexy, co w polszczyźnie jest bardzo rzadkie, może być pisane przez -XY na końcu, co sprawia, że to słowo jest jeszcze bardziej sexy.

I mimo że językoznawcy rekomendują wersję spolszczoną, ja chcę Was troszeczkę przeciwko niej zbuntować, właśnie ze względu na tę literę X, bo mimo że mamy ją w alfabecie, jest ona w nim już właściwie chyba tylko po to, żebyśmy mogli porządkować alfabetycznie wyrazy z innych języków, więc namawiam – piszmy sexy w wersji angielskiej 😉

A już supersexy rzecz w przymiotniku sexy to jest odmiana, bo jej po prostu nie ma! I nikt się nie pomyli, nikt nie popełni błędu, nikt nie zaliczy wpadki na pierwszej randce, źle odmieniając to słowo, bo po prostu nie trzeba go odmieniać! 

Językowy flirt

Pomyślcie sobie teraz, jak to dobrze, że język jest żywy i że tak lubi flirtować z innymi językami, bo gdyby nie to, nigdy nie doczekalibyśmy się takiej ładnej nazwy jak seks i takich pięknych określeń jak sexy, więc według mnie seks jest w naszym języku jak zbawienie i wszedł do jego formy zarówno oficjalnej, jak i potocznej, więc w odróżnieniu od kurwy, którą rozbierałam tydzień temu, seks jest słowem grzecznym i bezpiecznym. 

I na tym dzisiaj skończę. Nie zapowiem, jakie słowo będę rozbierać w przyszłym tygodniu. Niech to będzie niespodzianka. 


[i] https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/seks-z-Ameryki;14868.html (online 19.05.2023)

[ii] http://www.poradniajezykowa.us.edu.pl/baza_archiwum.php?POZYCJA=2620 (online 19.05.2023)

[iii] https://wsjp.pl/haslo/podglad/62782/sexy (online 19.05.2023)

Top 10 doświadczeń mojego życia. Nr 1. Bycie matką

czwartek, 25 maja, 2023 0 0

Gdyby ktoś mnie zapytał o Top 10 doświadczeń (nie wydarzeń) z mojego życia, na pierwszym miejscu zdecydowanie byłoby macierzyństwo, a raczej „bycie matką”. Jakoś nie lubię słowa macierzyństwo, bo mi się kojarzy tak gniazdowo, łożyskowo, wysiadująco… „Bycie matką” jest bardziej podmiotowe i sprawcze.

Nie stać mnie na dzieci

Powinnam pewnie taki ranking zacząć od numeru 10, ale dla zmyły zaczynam od 1, a potem będzie 9 itd. 😉 Bo jest okazja – jutro Dzień Matki – a okazje są po to, żeby z nich korzystać. „Bycie matką” u mnie zaczęło się dość dziwnie, bo długo myślałam, że nie chcę mieć dzieci, że nie jestem gotowa sprowadzać na ten świat kogoś, kim nie wiem, czy będę umiała się zająć, i że – to był właściwie najważniejszy argument – nie stać mnie na dzieci, a nie chcę, żeby się wychowywały w takich warunkach jak ja, czyli po prostu w biedzie. 

A jednak pewnego dnia, gdy weszłam w 28. rok życia, coś mi się w mózgu nagle przestawiło i tego zapragnęłam. Nie jakoś bardzo. Nie był to cel mojego życia. Ale mówiąc oględnie – przestałam temu zapobiegać. Mimo wszystko jednak długo nie zachodziłam w ciążę, więc już zaczęłam myśleć, że jednak nie jest mi to dane. I pomyślałam sobie, że to dobrze, że widocznie tak ma być. 

Pani inkubator

Tyle że gdy już to zaakceptowałam, okazało się, że jednak jest mi to dane. Choć jak zwykle w moim życiu, droga do celu miała być długa i wyboista. Krótko po tym, jak dowiedziałam się, że jestem w ciąży, niemal utraciłam pracę. Niemal, bo zdążyłam „uciec” na zwolnienie. Zresztą nie bez powodu. Okazało się, że ciąża jest zagrożona i lekarz kazał mi przerwać wszelkie możliwe aktywności. Krótko mówiąc – mogłam co najwyżej leżeć, czytać książki (przeczytałam ich wtedy więcej niż na moich studiach polonistycznych!), jeść, pić i pachnieć. Nawet kurs prawa jazdy, gdzie już doszłam do etapu jazd, musiałam przerwać. Uziemienie. I w sumie, gdybym myślała o „posiadaniu dzieci” (też nie lubię tego sformułowania) tak jak myślałam przed ciążą, uważałabym się w tej sytuacji za inkubator. Ale hormony zrobiły swoje, więc korzystałam z tej okazji, że nic nie muszę, a nawet NIE MOGĘ, na maksa. Po prostu zajęłam się sobą.

Jeden z cudów

Niewiele to pomogło, bo kiedy już gotowy był pokój Oli (bez USG wiedziałam, że to będzie dziewczynka i cały czas miała imię), po rutynowej wizycie lekarz wysłał mnie do szpitala na obserwację, bo niby wszystko było dobrze, ale „coś mu nie grało”. Lekarz miał szósty, a nawet siódmy zmysł, bo dwa dni później nad ranem obudziłam się w szpitalu w kałuży krwi i jak mi później powiedziano, dosłownie minuty decydowały o życiu mojego dziecka i moim. Nie wiem, jak to jest dziś, ale odklejone łożysko było w tamtym czasie, 22 lata temu, bezapelacyjnym zagrożeniem życia i dziecka, i matki. Fakt, że byłam wtedy w szpitalu, a nie sama, w domu, uważam za jeden z kilku cudów, których miałam szczęście w życiu doświadczyć. Gdyby nie to, nie wiadomo, czy byłybyśmy dzisiaj obie na tym świecie…

Przytulona do kaloryfera

Z nocy, której urodziła się moja córka, pamiętam kilka rzeczy. W mojej pamięci wyglądają jak takie filmowe flashbacki, urwane kadry, jak w filmach pokazujących jakieś tragedie lub symboliczne momenty:

  1. położna przynosi mi na salę operacyjną ciepłą kołdrę, bo z utraty krwi i gigantycznego stresu trzęsę się nie do opanowania i nie mogą mnie przygotować ani do narkozy, ani do cesarskiego cięcia,
  2. pielęgniarka podaje mi kartę zgody na operację i długopis do jej podpisania, którego nie jestem w stanie utrzymać w palcach, bo tak się trzęsę (notabene gdy następnego dnia zobaczyłam ten podpis, powiedziałam, że żaden grafolog nie uznałby go za mój),
  3. mówię do anestezjologa, który stoi nade mną, że nie mogę oddychać, gdy on przykłada mi maskę ze znieczuleniem, a on odpowiada: „zaraz pani będzie mogła” i po tym film – nomen omen – mi się urywa,
  4. łóżko ze mną na pokładzie jedzie ciemnym korytarzem starego szpitala i anestezjolog wybudza mnie z narkozy, pytając jak się nazywam, a ja zamiast odpowiedzieć pytam, co z moim dzieckiem i słyszę: „ma pani zdrową córkę”; i zasypiam,
  5. przebudzam się, półprzytomna, w ciemnościach, w których nie widać nic, i czuję nieprawdopodobne zimno, trzęsę się nie do opanowania, ale w pobliżu czuję ciepło,
  6. rano budzę się na dobre, kurczowo obejmując stary, żeliwny kaloryfer – moje źródło ciepła, które wyczułam leżąc w łóżku gdzieś obok niego i które pomogło mi przetrwać drugą najgorszą noc w moim życiu; pierwsza to była noc oczekiwania na wieści o moim tacie, który – co już wiedzieliśmy – prawdopodobnie umrze (tato zmarł 25.11.1989 roku, Ola urodziła się 25.11.2001 roku, dokładnie w rocznicę) i była jeszcze noc trzecia, wiele lat później, gdy mój mąż odebrał sobie życie; i oby to były te trzy razy, do których sztuka…

Pępowina przecięta dwa razy

Ale już jestem… jesteśmy obie po tej stronie i… wracam do tematu bycia matką. Na pewno nigdy nie byłam typem mamuśki, kwoki, matki-Polki. I chyba jakiś dobry anioł nade mną czuwał nie tylko ratując mnie i Olę, ale też „informując” mnie tym traumatycznym zdarzeniem, że to jedno dziecko mi „wystarczy”. Bo to prawda. Nigdy nie byłam stworzona jako „matka dzieciom” 😉

Ale jestem pewna, że temu jednemu, które jest mi dane, dałam maksimum najlepszych rzeczy, które rodzic może dać dziecku – ogromne ilości miłości, ciepła i pełnej akceptacji. 

„Matkowałam” jej wtedy, kiedy był na to czas, stawiałam granice, kiedy był na to czas, a kiedy przyszedł na to czas, zaczęłam się z nią przyjaźnić, bo rozumiem, że pępowina musi być przecięta dwa razy – realnie przy porodzie i wirtualnie, gdy pozwalamy własnemu dziecku ruszyć we własne życie. Jestem dumna z tego, że Ola zawsze miała prawo wyrażać swoje zdanie i było ono słuchane i uwzględniane. Bo dziecko, choć jest dzieckiem, to jest też człowiekiem, tyle że małym. Ale wyjątkowo interesującym i… o, matko! (nomen omen) ILE OD DZIECI MOŻNA SIĘ NAUCZYĆ RZECZY, TO NIE DO WIARY!

Nauka od dzieci

Ale tylko jeden przykład, bo przecież mając 22-letnie dziecko można napisać na ten temat całą książkę, o ile nie serię. Ten przykład to choroby. Pamiętam, jak Ola przechodziła ospę. Przechodziła ją strasznie. Chyba nie było na jej ciele fragmentu bez wykwitów, a jej higiena w tym czasie i smarowanie tych cętków trwało codziennie ze dwie godziny. Ale jednocześnie jedno z najbardziej „szczęśliwych” jej zdjęć (niestety, nie mogłam go znaleźć w naszych archiwach) to było zdjęcie cętkowanej na biało Oli w białym dresie. Mimo że swędziało ją jak diabli i nie raz płakała przy tych wszystkich „zabiegach”. A druga to kiedy będąc już w gimnazjum złapała jelitówkę i tak się odwodniła, że trafiła do szpitala. To był 1 kwietnia, prima aprilis, a jej odwodnione żyły, z których nigdy nie było problemu pobrać krwi, zapadły się tak, że pielęgniarki prawie z lupami siedziały nad jej rękami. I Ola wtedy, odwodniona, wycieńczona, z krwawymi wybroczynami pod oczami od wymiotów, uśmiecha się i mówi: „moje żyły postanowiły zrobić wszystkim prima aprilis i się schowały”. No, jak tu nie kochać?!

I mało który dorosły potrafi przechodzić choroby z taką godnością i dystansem, jak dzieci.

Jak się żyje z ADHD?

sobota, 20 maja, 2023 0 0

ADHD. Zdiagnozowałam je u siebie już dawno. Sama, bo to nie jest takie ADHD jako jednostka chorobowa, tylko takie życiowe. Ale dopiero niedawno dotarło do mnie, że jest to przypadłość z gatunku takich, które doskonale opisuje tytuł przeboju Rolling Stones „I can’t get no satisfaction”. Na szczęście, tylko sam tytuł, bo treść mojego życia jest jednak dużo bogatsza niż to, o czym śpiewa Mick Jagger.

Moja zawodowa niespecjalizacja

Wracam na bloga z takim wyznaniem i jednocześnie z postanowieniem regularnego pisania (dosłownie wpisałam je w swój grafik zleceń dla klientów), właśnie dlatego, że dociera do mnie ostatnio, ile z takim ADHD wiąże się negatywnych (chociaż też pozytywnych) rzeczy. 

Pozytywne są takie, że nigdy nie ma nudy. Nie potrafiłabym np. zawodowo robić tylko jednej rzeczy przez całe życie, a nawet przez kilka lat. Będąc na studiach polonistycznych ukończyłam je jako jednocześnie nauczyciel i krytyk filmowy. Mając wiedzę z teorii filmu zostałam korektorem w gazecie. Będąc korektorem i po opublikowaniu zaledwie jednego artykułu (!) zostałam redaktorem naczelnym. W międzyczasie byłam przez jeden rok szkolny nauczycielem. Potem rzecznikiem prasowym dużego zakładu, a później znów redaktorem naczelnym innej gazety, później jeszcze innej, potem tylko (a bardziej aż, bo to najlepszy czas w mojej dziennikarskiej pracy) dziennikarzem. Później zdarzył się pierwszy epizod pracy typowo biurowej w biurze poselskim, a jednocześnie koordynacja fajnych, dużych imprez Miasto Dzieci i Zjazd Świdniczan. Potem zaczęła się praca w public relations i marketingu, którą w mniejszym lub większym zakresie kontynuuję do dzisiaj w ramach mojej firmy, jednocześnie z kolejną pracą biurową i jednocześnie z moją już czteroletnią nową „niespecjalizacją”, czyli projektowaniem wnętrz. Ufff! A to tylko część.

Nazywam to „niespecjalizacją”, bo ani w mediach, ani w żadnej innej pracy nigdy nie zamknęłam się w jednej tematyce. Nigdy też nie była to tylko jedna praca. Można wręcz powiedzieć, że wyspecjalizowałam się w niespecjalizowaniu się 😉 I to mnie właśnie ostatnio gniecie w duszę, bo zaczęłam się zastanawiać, czy nie trwonię moich zdolności do tego czy tamtego, robiąc tyle różnych rzeczy, zamiast skupić się na jednej i rozwijać się w jakimś konkretnym kierunku. 

I to nie jest tak, że coś mi się nudzi, więc szukam czegoś innego, bo te wszystkie rzeczy z różnym nasileniem i w różnych proporcjach i konfiguracjach współwystępują cały czas. To jest po prostu to ADHD, które pcha mnie do tego, żeby ciągle próbować nowych rzeczy – obojętnie, czy przychodzą do mnie same, czy ja je wymyślam, jak niedawno nagrywanie podcastu. Ja po prostu muszę, inaczej się uduszę, jak śpiewał kiedyś Jerzy Stuhr. Czy mam do tych rzeczy talent? Nie mam pojęcia! Jakoś wychodzą. Ale na pewno do próbowania mam 😉

Moja życiowa niekonsekwencja

Prywatnie nie jest lepiej. Dopiero niedawno doceniłam trwałość przyjaźni i innych bliższych relacji. W młodości miałam szczególną łatwość „odpuszczania” przyjaźni. Pozwalałam im się dosłownie rozłazić. I absolutnie nie było tak, że ktoś mi się nudził, więc pojawiał się ktoś inny. Po prostu pojawiał się ktoś inny, wnosił coś nowego, czego wcześniej nie znałam, więc moje ADHD pchało mnie w to „nowe”, choć nigdy to nie była rewolucja, zawsze „ewolucja”. A ja byłam za młoda i za głupia, żeby nad tymi relacjami bardziej popracować. Być może dziś współistniałyby – tak jak te moje zawodowe zajęcia.

Wyjątkiem był wczesny okres mojego wdowieństwa, kiedy faktycznie nastąpiły totalna rewolucja oraz rewizja, tym razem – mimo okoliczności – dość świadoma, wszystkich moich relacji. Takie działanie jest jednak, co wiem z wielu lektur na temat przeżywania żałoby, dość typowe, więc traktuję to jako odstępstwo od normy.

Nawet na tym blogu… Czytam różne blogi – podróżnicze, kulinarne, o filmach, aranżacji wnętrz, modzie, urodzie, kosmetykach, książkach, fitnessie, finansach i one wszystkie są o czymś bardzo wyspecjalizowanym. Nawet lifestylowe blogi, w które przynajmniej w teorii mógłby się wpisywać mój, są bardziej konkretne tematycznie. A tu? Tyle różnych tematów, że nie przypiszesz do żadnej kategorii. Czy ja mam z tym problem? No, mam! A przynajmniej miałam do niedawna. Może dlatego też trochę zaniedbałam tego bloga, bo przestałam czuć w nim jakąś tożsamość? 

Ale w tym roku odrabiam wiele lekcji. I wiem, że właśnie ten blog, to jest MOJA tożsamość, moje patrzenie na świat, moje jego obserwacje, moje refleksje na różne tematy. Bo mój świat to nie jedna praca, i nie jeden dom z jego powtarzalnością. Mam tego o wiele więcej. Sama sobie tyle tego narobiłam i nagromadziłam przez lata. Więc i w mózgu dzieje się dużo, i w myślach, i widzi się od razu więcej, a w moim przypadku jest jeszcze coś, co wyniosłam z pracy w mediach – potrzeba podzielenia się tym, co widzę i jak to widzę. Zaczęło się lata temu od felietonów w gazecie i tak mi zostało. I od Was wiem, że to właśnie dlatego chcecie (czy chcieliście, bo Was zaniedbałam) to czytać. Tak więc WRACAM. 

Ucieczka od powtarzalności

Jeszcze jeden element tej „spowiedzi”. Miałam też w życiu okres stagnacji, takiej nudy i powtarzalności, jakiej dzisiaj kompletnie nie rozumiem, mimo że sama w niej przez kilka ładnych lat tkwiłam. 

Był taki czas, kiedy wyjeżdżałam z rodziną co roku w to samo (lub podobne) miejsce na urlop i spędzałam go według tradycyjnego polskiego schematu. Podobnie powtarzalnie spędzałam popołudnia, weekendy, święta itd. Po latach jednak myślę, że ten czas też był potrzebny, bo po pierwsze, Ola była wtedy mała, a dzieci potrzebują tego rodzaju stabilności (a teraz ma z tego jakieś wspomnienia), a po drugie, mając takie doświadczenia na koncie już wiem, że nigdy więcej nie chcę już i nie będę tak odpoczywać. Nawet na starość.

Nie rozumiem dziś takiej powtarzalności, choć akceptuję ją u innych (ich życie, ich wybór), bo w międzyczasie odrobiłam konkretną lekcję z życia, i to nie na własne życzenie. I wiem, że jest krótsze niż nam się wydaje. I że carpe diem jest jedną z najbardziej aktualnych filozoficznych myśli wszech czasów.

Od dziesięciu lat nie pojechałam na urlop dwa lata z rzędu w to samo miejsce, chociaż też nie jest tak, że nie ma miejsc, do których nie chciałabym wrócić. Bo chciałabym. Wiem już też, że jeden wyjazd w roku to za mało. 

Co do mojego czasu wolnego to co chwila wyszukuję nowe pasje – do gór pewnego dnia dołączył rower, do roweru – fitness, do fitnessu teraz powoli dochodzi fitness umysłu 😉 Do zainteresowania filmami, serialami i muzyką dołączyły podcasty, a wraz z nimi – tak jak kiedyś z projektowaniem wnętrz – uświadomiłam sobie moją sięgającą studiów fascynację pochodzeniem słów i słowotwórstwem. A że mam to ADHD, to bach! Dziś już w sieci hula pierwszy odcinek podcastu o pochodzeniu słów i nie tylko. Bo pewnego dnia po prostu zrozumiałam, że chcę i muszę tego spróbować, inaczej się uduszę 😉

Jak się żyje z życiowym ADHD?

No właśnie. Wygląda to wszystko z jednej strony bardzo ciekawie, bo nie raz słyszę od znajomych (raczej tych dalszych), jakie mam superciekawe życie. Może i tak. Zresztą, faktycznie, tak jak napisałam na początku – nudy nie ma. Z drugiej niektórzy mogą pomyśleć, że jestem zdrowo jebnięta i coś mam nie tak pod sufitem, że nie mogę usiedzieć w miejscu i że może sobie coś w ten sposób rekompensuję. Jak jest, tego ja sama nawet nie wiem. Może trochę jednego i drugiego, a może co całkiem co innego. Wiem na pewno, że to wszystko ma swoje dobre i złe strony. 

Dobre strony 

  • jestem w stanie zagłębić się w każdą dziedzinę (no, może poza fizyką kwantową i budową skomplikowanych urządzeń elektronicznych) i dzięki dobremu researchowi napisać wartościowy artykuł na każdy temat, co sprawia, że jeszcze nigdy nie musiałam sama szukać klientów,
  • nie zamykam się na naukę nowych rzeczy, wręcz jak coś bardzo „czuję”, to dążę za wszelką cenę do tego, żeby się tego nauczyć – dzięki temu mam dzisiaj tyle różnych umiejętności, których nie nauczyłabym się zamykając w jednej dziedzinie zawodowej, na przykład potrafię projektować wnętrza i mam już nawet na tym polu maleńkie sukcesy,
  • wiem już na własnym przykładzie, co może jeden człowiek i że jeśli tylko chce, może bardzo dużo i od razu przypominają mi się słowa Jana Nowickiego, które wypowiedział, kiedy miałam niesamowitą możliwość zrobić z nim wywiad:

„człowiek powinien przede wszystkim pięknie przeżyć to, co jest jego skarbem – życie”

Polecam ten wywiad, bo to bardzo pouczająca rozmowa z niesamowicie mądrym życiowo człowiekiem, więc wrzucam tutaj

Złe strony

  • w żadnym z moich zajęć nie stałam się i już nie stanę ekspertem na poziomie naprawdę eksperckim, jaki podziwiam u wielu osób,
  • mam czasem poczucie, że się rozdrabniam, zamiast na czymś konkretnym skupić i to konsekwentnie rozwijać,
  • czasem wpadam w dołek pod tytułem „niczego w życiu tak naprawdę nie osiągnęłam”, co jest chyba najgorszą z tych złych stron i niestety – powtarzalną, czego najbardziej w tym nie lubię.

Puenta – wracam na bloga

Powrót do blogowania jest moją puentą tych rozważań, bo analizując to, co mnie gniecie i porównując z tym, co jest w tym dobre, uświadomiłam sobie, że jednak jest jedna rzecz w życiu, w której się specjalizuję. Tą rzeczą jest pisanie. Każda jego forma, każdy gatunek, każda długość, każde przeznaczenie. I to jest prawda, co napisałam kilka lat temu we wstępie do mojego bloga – że jestem w pisaniu jak Forrest Gump. Zawsze jak coś robię, to piszę. Tak właśnie jest. Tym zarabiam niemal przez całe moje życie i to z tego powodu znajduje mnie większość moich „prac”. Nawet w projektowaniu wnętrz przychodzi taki czas, zwłaszcza przy poważniejszych projektach, związanych dalej ze sprzedażą czy wynajmem, że trzeba stworzyć treść, która w tym pomoże. I ja to robię. Po to umiem.

Dlatego, Moi Drodzy, wracam na bloga, którego trochę przewietrzyłam, usuwając artykuły niczemu i nikomu już niesłużące, i którego wnętrze wkrótce zaprojektuję na nowo. Ale tymczasem chcę Was ponownie zaprosić do jego czytania. Tę relację (z Wami) też zaniedbałam, więc jej odbudowywanie jest dla mnie formą pokuty 😉 i terapii.

PS Fanpage Fabryka Słowa to teraz wspólny profil i mojego starego bloga, który trochę odświeżyłam pod kątem treści, i nowego, raczkującego podcastu, którego można słuchać na platformach:

SPOTIFY: https://open.spotify.com/show/1I9dsZqUrueBaCJsqbUEr3

APPLE PODCASTS: https://podcasts.apple.com/pl/podcast/fabryka-s%C5%82owa/id1688244359  

Zachęcam do słuchania i zapraszam do obserwowania podcastu, a w przyszłości może do subskrybowania, bo dla subskrybentów szykuję fajne rzeczy.

PODCAST. Nie mogłam wybrać lepszego słowa

piątek, 19 maja, 2023 0 0

Jest takie jedno słowo w języku polskim, w którym jak u tegorocznego zwycięzcy Oscara za najlepszy film i jest „wszystko, wszędzie, naraz” i nie do wiary, że w pięciu zestawionych ze sobą literach może być tyle ekspresji, tyle różnych emocji, negatywnych, pozytywnych. 

I ile jest kontekstów, w jakich użyjemy tego słowa, tyle ono ma znaczeń. Używamy go, gdy jesteśmy wściekli, zaskoczeni, zdziwieni, oczarowani, przerażeni, pełni uznania zadowoleni, niepewni, a niektórzy używają go nawet jako przecinka, czego absolutnie nie polecam, bo to jest najgorsze z możliwych form użycia tego słowa. Co to za słowo? 

Ten wpis jest transkrypcją podcastu, którego możecie wysłuchać na platformach:

SPOTIFY

APPLE PODCASTS

Już pewnie się domyślacie. To stara dobra kurwa. Nie mogło być inaczej. Na pierwszy odcinek podcastu, w którym rozbieram słowa do naga, nie znajdę nic lepszego od pięknej i powszechnie znanej kurwy. Nie mam bardziej popularnego i rozpowszechnionego polskiego wulgaryzmu. A jakbyśmy zapytali takiego na przykład Niemca czy Anglika, jakie zna polskie słowo, to jak myślicie, jakie powie pierwsze? 

Mówimy kurwa, gdy jesteśmy wściekli, o, kurwa!, gdy coś nas zaskoczy, ty kurwo, gdy chcemy kogoś obrazić, i dzisiaj to nie jest już nawet kierowane tylko do kobiet. Powiem więcej – zmiany w kontekstach, w jakich używamy słowa kurwa, doskonale pokazują, że nasz język jest żywy i ciągle ewoluuje. 

Tak więc dziś na tapecie mamy kurwę, więc po prostu weźmy ją w obroty. 

Przyznam wam się, że przez pewien okres, mojego życia, na szczęście krótki, który nazwałabym dawno i nieprawda, bo na samą myśl o tym okrywam się sromem, żyłam w takim przeświadczeniu, że słowo kurwawzięło się od la kurwa, które w kilku językach, między innymi po hiszpańsku, znaczy zakręt, a które z kolei pochodzi od łacińskiego słowa curva, które oznacza krzywą. Nie wymyśliłam sobie tego sama, chociaż jestem dość kreatywna. Musiałam gdzieś to przeczytać., chociaż dziś, kiedy przygotowując się do tego podcastu, poszukiwałam w Internecie znaczenia słowa kurwa tak właśnie wyjaśnionego, to nie udało mi się tego znaleźć, a podobno w Internecie nic nie ginie. Ale pamiętam, że to tłumaczenie było takie, że kurwy zawsze stoją na zakręcie czy gdzieś na rogu, pod latarnią, i tam szukają okazji. Jakoś to do mnie przemówiło, nie wiem, dlaczego. Nie zagłębiałam się też wtedy znaczenie tego słowa. 

Na szczęście, w międzyczasie zdobyłam znacznie większą wiedzę na temat pochodzenia kurwy i innych słów i dzisiaj mogę się nią z wami podzielić. 

Google: zachowania seksualne kur

Otóż słowo kurwa pochodzi od kury. Od KURY – tak od tej samej, od której jemy jajka (chyba że jesteście weganami, to nie jecie). Niemniej dzisiaj postaram się udowodnić wam, że kurwa ma z jajami niemal tyle samo wspólnego co kura, bo to właśnie zachowania kur miały naszym przodkom przypominać zachowania kobiet lekkich obyczajów. 

Dzisiaj dość trudno potwierdzić, skąd to się wzięło, a poszukiwania w Google na podstawie frazy z „zachowania seksualne kur”, którą wpisałam chociaż doprowadziły mnie do całkiem interesujących treści, to jednak nie znalazłam w nich żadnej informacji o rzekomej rozwiązłości kur. Natomiast, co chyba nikogo nie zdziwi, znalazłam mnóstwo informacji na temat rozwiązłości koguta i to jest trop, który prowadzi nas prościutko do kurnika. 

Otóż słowo kura i kurwa mają wspólny rdzeń, jakim jest kur. I jest to prasłowiańskie słowo oznaczające koguta. Zresztą kur na koguta. Mówiło się w języku polskim przez całe stulecia, więc nawet jeszcze w XVII wieku mieliśmy samca, czyli kura i samicę, czyli kurę, a więc to kogucik, nazywany wówczas kurem, stał się wzorcem nazwy kurwa i teraz ma to sens, bo jak wiadomo, kogut to bardzo rozwiązłe zwierzę, które zmienia partnerki jak rękawiczki, czyli po prostu się kurwi. 

Jak ewoluowała kurwa?

Ewolucja słowa kurwa w naszym języku jest naprawdę bardzo ciekawa. Istnieją przesłanki, aby sądzić, że początkowo kurwami nazywano, oczywiście w sposób obelżywy, ale tylko niezamężne matki, a nie przedstawicielki – jak to się dzisiaj pięknie eufemistycznie mówi – najstarszego zawodu świata. 

Istnieje taki dokument zapisany w XIII wieku na płacie kory brzozowej, w którym niejaka Anna prosi swojego brata o pomoc dla siebie i swojej córki, bo jakiś mężczyzna oskarżył ją o nadużycia finansowe i chcąc ją obrazić, nazwał ją kurwą. I zrobił to prawdopodobnie dlatego, że posiadała nieślubną córkę. 

Taka mała dygresja… bo jak sobie o tym pomyślę, to jak w ten sposób na to patrzeć, to ta kurwa robi się bardziej swojska, bo dzisiaj wokół nas jest tyle niezamężnych matek, których absolutnie nikt nie piętnuje. Przeciwnie, raczej je wspieramy i doceniamy. Ja sama przez pierwsze trzy lata życia mojej córki również byłam jedną z nich, więc można powiedzieć, że mam trzyletni staż w byciu kurwą. 

Syn nieślubnej matki

Wróćmy jednak do tematu. Jeszcze w staropolszczyźnie znajdujemy ślady istnienia w języku słowa kurwa w podobnym znaczeniu, czyli jako niezamężnej matki. W rotach sądowych z 1415 roku jest taki cytat jakiegoś przesłuchiwanego człowieka, w którym znalazł się taki fragment „kurwie macierze syny” i gdybyśmy chcieli te słowa „kurwie macierze syny” dosłownie przełożyć na współczesny język polski, oznaczają „syna zrodzonego z kurwy”, czyli syna, którego matką jest kurwa, i oznacza po prostu syna niezamężnej matki. 

Dzisiaj powiedzielibyśmy, że po prostu oznacza skurwysyna, co przecież jest okropnie wulgarnym i bardzo obelżywym słowem. Natomiast sądząc po kontekście, w którym wtedy zostało to użyte, było to raczej sformułowania opisujące fakt, że syn jest nieślubny, choć nie było ono ani oficjalne, ani sympatyczne. 

A skoro już od kurwy dotarliśmy do jej syna, to powiedzmy sobie jeszcze, że współcześnie używany wulgaryzm skurwysyn, o którym wspomniałam przed chwilą, oznaczał pierwotnie właśnie nic innego. Jak to, że taki człowiek jest zrodzonym z kurwy synem, czyli synem kobiety lekkich obyczajów, więc w zasadzie bardziej to obraża matkę niż syna. Taka jest prawda, tyle że dzisiaj używamy tego słowa całkowicie w oderwaniu od jego pierwotnego znaczenia, choć oczywiście robimy to nadal w sytuacjach, kiedy chcemy kogoś naprawdę bardzo mocno obrazić. 

Słowo skurwysyn jest wyrazem pochodnym zbudowanym na podstawie słowotwórczej kurw- i takich wyrazów jest bardzo wiele. Są mniej i bardziej udane. Oczywiście nikt ich nie tworzy specjalnie – po prostu się pojawiają w języku, jak większość słów czy nowych tworów słownych, tak zwanych neologizmów. Ale są niektóre z nich są ciekawsze, lepiej brzmiące i więcej wyrażające niż inne. I jeśli chodzi o słowo utworzone na podstawie słowo twórczej kurw-, to ja mam dwa, które naprawdę są według mnie wyjątkowo udane.

Pierwsze to jest mieć wkurwa, co oznacza być bardzo mocno zdenerwowanym na coś, na kogoś albo ogólnie zdenerwowanym. 

A drugie to jest majstersztyk, jeśli chodzi o wulgaryzmy – słowo nakurwiać. W ten sposób opisujemy bardzo intensywne wykonywanie czegoś, na przykład jakiejś pracy. Ja jak się spieszę z jakimś zleceniem, to często nakurwiam na klawiaturze. A Maria Peszek ze swoim słynnym ojcem, znakomitym aktorem Janem, stworzyli w pandemii w ramach „Hot sixteen challenge 2” piosenkę, w której śpiewają między innymi:

„nie ma już nic,

skończył się tlen, 

nakurwiam zen, 

nakurwiam zen”

Możemy też w ten sposób opisać jakiś bardzo silny ból, na przykład, gdy boli nas głowa tak bardzo, że żadne środki nie działają, to przecież nie powiemy „boli mnie głowa”, tylko „nakurwia mnie głowa”. 

Ale kochani, ja wcale nie namawiam Was do używania wulgaryzmów. Nie chciałabym, żebyście tak odebrali ten pierwszy odcinek. Jeśli chcecie, to zawsze są opcje grzeczniejsze i oczywiście namawiam również do ich stosowania, bo wyrazy są w języku po to, żeby ich używać. Dla kurwy są to eufemizmy zawierające ten sam rdzeń, czyli kur- i to są na przykład takie powiedzenia:

  • kurczę, 
  • kurczę pieczone,
  • kurka wodna, 
  • kurde, 
  • kurdebele,
  • kurna, 
  • kurna chata, 
  • kurtka

Albo jeszcze są takie, też związane z kurami, jak kurza stopa czy kurza twarz

Ulżyjcie sobie

Chciałabym jednak, żebyście nie bali się wulgaryzmów, bo one nie są niczym złym, jeśli oczywiście odpowiednio ich używamy. Na pewno nie powinny być stosowane w języku publicznym ani w mediach. Poza tym nie mogą być taki przecinkiem, jak słyszymy czasami u osób – powiedzmy sobie to eufemistycznie – mniej wykształconych, których rozmowy czasem mamy okazję podsłuchać niechcący na ulicy. 

Kluczem wulgaryzmów jest ich moc, która objawia się tylko wtedy, kiedy przychodzi okazja do ich stosowania, taka wewnętrzna potrzeba, która wypływa wprost z naszych trzewi, kiedy mamy w sobie tyle emocji, których nie jesteśmy w stanie wyrzucić w żaden inny sposób, jak po prostu używając mocnego przekleństwa. I one zawsze wtedy przychodzą same. I co jest według mnie ważne – jeśli przychodzą, to pozwólmy im z nas wypłynąć. One naprawdę potrafią przynieść ulgę. Wulgaryzmy, oczywiście odpowiednio użyte, mają naprawdę wielką moc, a to, że potrafią przynosić ulgę, zaraz Wam pokażę. Przeczytajcie to na głos albo odsłuchajcie w moim nagraniu tego podcastu:

„Kurwa! Zrobiłam to! Nagrałam pierwszy odcinek podcastu”. 

„Kurka wodna! Zrobiłam to! Nagrałam pierwszy odcinek podcastu”.

Słyszycie tę subtelną różnicę? Bo ja tak. Nie ma się co oszukiwać. Taka kurwa potrafi wyrazić więcej emocji niż tysiąc innych słów i lepszej puenty tego odcinka nie wymyślę.

A jeśli zainteresowało Was moje rozbieranie słów, to zapraszam na kolejny odcinek, w którym rozbiorę słowo seks. Do naga, oczywiście. 

Hello, 2023!

piątek, 6 stycznia, 2023 0 0

Jest takie chińskie przekleństwo „obyś żył w ciekawych czasach”. Gdy myślę sobie o ostatnich latach, myślę, że z jednej strony to jest przekleństwo, ale z drugiej… jakiś rodzaj wyróżnienia. Przeżyliśmy pandemię, przeżywamy wojnę, próbujemy się odnaleźć w życiu z inflacją i jeśli nadal żyjemy, mamy co jeść, mamy gdzie mieszkać i spać, powinniśmy być nieprawdopodobnie wdzięczni. Po prostu.

W pierwszy dzień kolejnego roku mojego życia, w kolejny pierwszy dzień reszty mojego życia, obejrzałam „Johnny’ego”, film o ks. Janie Kaczkowskim, którego byłam wielką, wielką fanką. Mało kto nie był. Historię wszyscy znamy, choć może nie każdy w szczegółach, ale film jest tak nieprawdopodobnie dobry, że nabiera ona zupełnie nowego znaczenia. 

W pierwszy dzień nowego roku cytat z ks. Jana, który pojawia się na końcu filmu, brzmiał dla mnie jak zadanie do wykonania:

Zamiast ciągle na coś czekać – zacznij żyć, właśnie dziś. Jest o wiele później niż Ci się wydaje.

Ks. Jan Kaczkowski

Nasz czas tutaj, na Ziemi, to nie jest gra. Nie mamy więcej żyć. Tylko to jedno. Jedyne. I od nas zależy, jakie ono będzie. Od nas, ale też od tego, jakich ludzi spotkamy na swojej drodze. Na mojej, bardzo wyboistej, bywało różnie. Ale jestem wdzięczna także za te złe, trudne, a nawet traumatyczne chwile, bo dzięki temu jestem tym, kim jestem. Na szczęście, od 10 lat jestem w mojej lepszej połowie życia, w której każdy rok naprawdę jest lepszy od poprzedniego. Doceniam to i nawet jeśli zdarzy mi się złapać jakiś dołek (każdy czasem łapie), po jakimś czasie mija, bo uświadamiam sobie, że przeszłam już w życiu tak wiele trudnych zdarzeń, wydobyłam się z tylu bagien, że jedyne, z czego na pewno nie wyjdę, to śmiertelna choroba albo sama śmierć. Ale mam nadzieję, że to jeszcze daleko przede mną.

Doceniajmy to, co mamy. 

PODSUMOWANIE ROKU

Rok temu zrobiłam któreś z kolei zdjęciowe podsumowanie roku, które uświadomiło mi, że chociaż pod koniec byłam już tak przemęczona, że miałam wrażenie, że rok był trudny i beznadziejny, to jednak na zdjęciach, które ciągle robię, zobaczyłam, że było wręcz przeciwnie. Rok 2022 nie był beznadziejny. Był niesamowity. Tak bardzo, że piszę to jako formę „uszczypnięcia się”, potwierdzającego, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. No to zaczynamy. Obiecuję, że wyjątkowo będzie krótko 😉

Styczeń

Trwał wielki remont pięknego apartamentu w kamienicy, którego projekt i nadzór nad inwestycją mi powierzono. Jednocześnie dostałam dwa inne zlecenia, więc rok w mojej nowej zawodowej części życia zaczął się naprawdę „na bogato”.

Luty

Mocno przeżywałam to, że mogę na żywo widzieć, jak powstają ściany, które – w porozumieniu z inwestorem – „postawiłam” na projekcie i jak całe pomieszczenie zbliża się do wizji, która do tej pory była tylko w moim komputerze. Nieprawdopodobna ekscytacja.

Marzec

Wizja z komputera stawała się coraz bardziej realna, choć nie bez trudności. Okazało się, że chłopcy-remontowcy źle wymierzyli położenie sztukaterii w łazience i trzeba było wymyślać te dekoracje na nowo. 

Sama też miałam wpadki (i to niejedną). W końcu było to coś, co robiłam po raz pierwszy życiu. Gdy widać już było światełko w tunelu i bliski koniec inwestycji, nagle po pomalowaniu ścian w łazience na biało, okazało się, że białym płytkom, które wybrałam na ścianę, bliżej było do koloru słomkowego czy też – jak subtelnie określił inwestor – sików niż do bieli… Trzeba było na cito ratować sytuację, ale… tu przyszło z pomocą moje szczęście do ludzi. Dobraliśmy inną farbę, tak że ostatecznie wyszło nawet lepiej…

Kwiecień

Wizja stała się rzeczywistością, a mój sen – ziścił się na jawie. Piękny apartament w zabytkowej kamienicy w wyjątkowym miejscu, przy miejskim deptaku sprawiał, że uśmiechałam się za każdym razem, kiedy wpadałam sprawdzić postęp przygotowań do zdjęć i sprzedaży. Uśmiechałam się trochę ze smutkiem, bo poziom mojego przywiązania do tej inwestycji, tak naprawdę pierwszej prowadzonej od początku do końca, był nadprogramowy… (po cichu liczyłam, że wygram w totolotka i sama tam zamieszkam). 

Tymczasem… nadal mieszkałam w nie mniej pięknym miejscu, choć nie w kamienicy. Ale za to z moją wspaniałą córką, artystką, która nawet pisanki przeobraża w małe dzieła sztuki. Faberge to to nie jest, ale… kto z Was miał kiedyś podobizny swoich zwierząt na pisankach? 😉

Maj

Po chwili wytchnienia szukałam inspiracji do kolejnej inwestycji. Inwestor zażyczył sobie, żeby meble miały ciepły kolor drewna, taki jak drzwi wejściowe, więc szukałam do skutku. Szukałam też płytek, które by sprawiły, że mała łazienka będzie wyjątkowa. I tak trafiłam na serię Paradyż Monet. Do tej pory robi na mnie wrażenie, mimo że mieszkanie już skończone i wynajęte…

W międzyczasie wypadałam na rower. W końcu to już była wiosna 😉

W maju też był jeden z ważniejszych momentów w moim całym życiu – udało mi się doprowadzić do sprzedania tego pięknego apartamentu, którego remont niedawno się skończył. Oprócz satysfakcji i pieniędzy, było też coś special – 20-letnie wino zimowe, które z dziką rozkoszą wypiłam w towarzystwie mojej niepijącej córki (ale pociągnęła dwa solidne łyki) w piękny wiosenny wieczór na moim balkonie…

Czerwiec

A czerwiec spędziłam trochę mniej na inwestycjach (przynajmniej sądząc po zdjęciach, ale faktycznie wcale tak nie było 😉), a trochę bardziej rodzinnie. Komunia mojego bratanka, wypady w góry z Olą i przecudny, wyjątkowy, niezapomniany koncert Dawida Podsiadło we Wrocławiu, na który pojechałam z Anią i dwójką innych przyjaciół. Przy okazji… zrozumiałam, że to już nie ten wiek, żeby podróżować szynobusem i imprezować dopóki nie przyjedzie pierwszy poranny szynobus. 😅🤣

Lipiec

Miesiąc, w którym się urodziłam, bo jestem „urodzona 4 lipca”. Musiał być wyjątkowy, bo obiecałam sobie, że wyjątkowo spędzę ostatnie urodziny przed pięćdziesiątką. I tak właśnie było. Razem z Olą i Anią poleciałyśmy na Maderę – wyspę tak wyjątkową, że niektórzy moi znajomi wracają na nią po kilka razy. Fakt. Jest wyjątkowa. Ale… zaskoczę tym też pewnie moich znajomych. Maderę już poznałam, a tyle jest miejsc, w których mnie jeszcze nie było, więc… Sami sobie dopowiedzcie. Życie jest krótkie 🤷‍♀️

A po powrocie jeszcze szaleńcze zdobycie niezdobytego dotąd Chełmca z moimi przyjaciółkami. Szaleńcze, bo wiedziałyśmy, że będzie burza i deszcz, więc zejście było naprawdę hardcore 😎🤪

Sierpień

U innych wakacje, u mnie trochę też, ale głównie praca. Jedna inwestycja powoli dobiegała końca, ale druga się zaczynała. Okazuje się, że sprawdzanie, czy deszczownica dobrze zamontowana albo dobieranie płytek bywa całkiem fotogeniczne…

Wrzesień

Głównie praca, już na nowej inwestycji i nerwy, bo na starej… taki jeden meblarz, równie zdolny i solidny co niesłowny (kto wie, ten wie), przeciągał oddanie zlecenia tak, że zaczął mi się śnić po nocach jako koszmar… Żeby nie było – powiedziałam mu to wprost…

Październik

Jeszcze we wrześniu po raz kolejny uświadomiłam sobie, że życie jest krótkie i… że jeden urlop w tym pracowitym roku to za mało. I tak od myśli do działania… w pewien wrześniowy weekend spontanicznie zarezerwowałam noclegi i lot do Wiecznego Miasta… W końcu jedno mieszkanie było już gotowe, a drugie mogłam na chwilę „opuścić”, zwłaszcza że naprawdę mam wyjątkowe szczęście do inwestorów, którzy są normalni, ludzcy i wyrozumiali. I sami też wiedzą, że zapracowany człowiek musi odpoczywać.

A Rzym… nie mam słów. To miasto rozjechało mi wszystkie zmysły. I nie mam najmniejszych wątpliwości, że będę tam wracać. Nie raz i nie dwa.

Październik to też wypuszczenie w świat informacji o torbach The Ode z pięknymi grafikami Oli. Torby już się sprzedają, a co będzie z tego w przyszłości… zobaczymy…

Listopad

Jedno mieszkanie wreszcie skończone, wysprzątane, czekało na szczęśliwego najemcę. Drugie rodziło się w bólach między jedną a drugą inwestycją realizującej je ekipy (notabene supefajnej), a ja w międzyczasie diagnozowałam mój nagle rozrastający się lewy mały palec. 

PS Dalej nie wiem, co mu jest, ale jeśli czyta to jakiś ortopeda lub chirurg – jak mówiła Milla Jovovic w „Piątym elemencie”… please, HELP! 

Grudzień

Cóż… koniec roku łatwy nie był. Dopadły mnie wszystkie demony, które towarzyszą mi niemal od dziecka. Jak zwykle najgorszy był ten, który mówił mi, że jestem nic niewarta i niczego w życiu nie osiągnęłam. Naprawdę takiego mam! Dacie wiarę? A przecież sama wiem, ile osiągnęłam. Nie wiem, czy to perfekcjonizm, czy ciągła potrzeba rozwoju, czy przymus sięgania po więcej, czy co to właściwie jest, ale… moim pierwszym postanowieniem noworocznym było pogrzebanie tego demona. A potem pozostałych. W końcu w tym roku minie pół wieku, jak jestem tutaj, na Ziemi. Czas, by sobie uświadomić, jakie to szczęście. Nie każdemu jest dane…

PS Na drugim zdjęciu jest fajna ściana TV w mieszkaniu, które pewnie oddam już w tym roku. Dziękuję inwestorom, że się na nią zgodzili, bo… na żywo jest naprawdę WOW! <3

Cóż… Nie wiem, jaki będzie ten rok. Ale wiem na pewno, że będzie MÓJ!

Rzymski kelner, czyli jak pierwszy raz w życiu uciekłam z kawiarni

poniedziałek, 17 października, 2022 0 0

No… prawie uciekłam. Należę raczej do tych uczciwych. Wracam na bloga, bo jestem w wyjątkowym miejscu i wreszcie mam urlop w stylu „we do what we want”, który nieodmiennie kojarzy mi się z Włochami, bo ten styl narodził się podczas pierwszej mojej w życiu wyprawy do tego kraju – do Florencji.

We do what we want

Czyli po prostu robimy, co chcemy. Bez pośpiechu, większych planów, chyba że to konieczne, np. rezerwacje w restauracjach czy godziny zwiedzania. Po prostu wychodzimy rano i chłoniemy miasto włócząc się po nim, gubiąc się, znajdując. Trochę z nawigacją, a trochę bez. „We do what we want” to styl miejski. Przewidziany na piękne duże miasta, w których historia ukrywa się w co drugim zaułku i wygląda zza każdego rogu. Ten styl ma angielską nazwę, bo wymyślił go mój przyjaciel ze Stanów Larry, gdy osiem lat temu razem zwiedzaliśmy Florencję. Idealny styl na włoskie miasta, który niczego nie zakłada i niczego nie wyklucza. Ważne – w tym stylu bezwzględnie trzeba ulokować się w ścisłym centrum. Dlaczego? Bo tak jak ja dzisiaj wstaje się rano, zanim miasto na dobre się obudzi i pije kawę patrząc na Panteon. Tak. Jestem w Rzymie. Jesteśmy. Ja i moja córka Ola. Przyleciałyśmy w sobotę i próbujemy się tym miastem nasycić do następnego razu. Bo to już pewne. Nie ma drugiego takiego na świecie. Wiemy to, mimo że jeszcze nie widziałyśmy większości cudów, które od stuleci przechowuje. 

Gdybym w dalszym ciągu tej historii zapomniała – dziękuję wszystkim moim przyjaciołom i znajomym za podpowiedzi i polecenia. Wiele z nich jest bezcennych ❤️

Rzymski kelner #1

Postanowiłam wrócić na bloga po baaardzo długim czasie, bo skoro go mam, to jest idealnym miejscem do opowiedzenia pewnej historii. Przy okazji będzie to kulinarna polecajka 😉 A było to tak. Zanim tu przyleciałam, zostałam ostrzeżona, że istnieje stan umysłu, który nazywa się „rzymski kelner”. Podobno tutejsi kelnerzy traktują turystów jak natrętne muchy, nie starają się być mili, nie zjawiają się sami, tylko trzeba ich zawołać. Ogólnie – chamy i gbury. Przyleciałam z tym nastawieniem, ale też z podpowiedziami miejsc, w których jest inaczej, więc pierwsza kolacja w Rzymie była nie dość, że przepyszna, to jeszcze w bistro Rione XIV, miejscu z przemiłą obsługą, w tym kelnerem, który był rzymski, bo pracuje w rzymskiej restauracji, a nie dlatego, że był chamem – ale poczekajcie…

Rione XIV Bistrot

Rzymski kelner #2

Wczoraj trafiłyśmy do dzielnicy żydowskiej. Kochamy dzielnice żydowskie, gdziekolwiek są (krakowski Kazimierz to jedno z naszych ulubionych miejsc na świecie), więc tym bardziej musiałyśmy zajrzeć i tutaj (zresztą też z wcześniejszym extra poleceniem). Po przedpołudniowym spacerze na plac Świętego Piotra, by na żywo zobaczyć, jak wygląda słynna niedzielna modlitwa Anioł Pański prowadzona przez aktualnego papieża, wędrowałyśmy dość długo, by z katolicyzmu przejść na judaizm. Byłyśmy już więc zmęczone i głodne. Ale że w restauracjach na Via di Santa Maria del Pianto było gwarno, wesoło i klimatycznie, a w jednej znalazłyśmy wolny stolik, to usiadłyśmy. Kelner podszedł do nas od razu, co było dość obiecujące. 

Zamówiłyśmy wodę i dostałyśmy karty. Wybrałyśmy dania i czekałyśmy na kelnera. Czekałyśmy minutę, czekałyśmy dwie minuty, czekałyśmy pięć minut, czekałyśmy dziesięć minut… Wreszcie złapałyśmy innego, który przyprowadził do nas jeszcze innego. „Nasz” kelner przez cały ten czas bardzo skutecznie omijał nas wzrokiem, mimo że przechodził wiele razy i nawet raz jedna, raz druga machałyśmy do niego. No, nic. W końcu ktoś przyjął od nas zamówienie i zapytał, czy chcemy jakieś czekadełko, bo trochę to potrwa. Nie jemy dużo, więc odmówiłyśmy. 

Czekając, aż ktoś nas obsłuży, rozglądałyśmy się po sąsiednich stolikach i nie mówiłyśmy tego głośno, ale potem wyszło, że w każdej z nas rósł niepokój. Bo jedzenie, które dostawali sąsiedzi, ani nie wyglądało, ani nie pachniało dobrze. Ale już zamówiłyśmy. Nagle Ola znad telefonu, który skrolowała, mówi przerażonym głosem „Ta restauracja ma dwie gwiazdki w opiniach!”. Podobno wyglądałam, jakbym miała zaraz dostać ataku paniki. To prawda. Tak właśnie było. 

Tutaj mała dygresja. Moja 21-letnia córka doskonale gotuje. To jest również opinia znajomych i przyjaciół. Ma nie tylko niesamowicie wytrenowane podniebienie i węch, talent do łączenia smaków i korzystania z przypraw, ale też jako artystka podaje to, co gotuje, tak, że je się oczami. Kto wie, ten wie. Dlatego szybciej niż ja zorientowała się, że coś tu śmierdzi. I to dosłownie, bo poczuła stary olej. No i podawane sąsiadom dania kaleczyły jej zmysł estetyczny 🤨

Wróćmy jednak do naszej mrożącej krew w żyłach opowieści. Adrenalina i strach, że zapłacimy w eurach za coś, co może być ohydne, a może i wywołać jakieś sensacje pokarmowe, sprawiły, że decyzja była błyskawiczna. Spadamy stąd! Ale jak? Przecież nie uciekniemy. Woda niezapłacona, zamówienie złożone. To nie film, żeby tak po prostu dać nogę z restauracji. Ale mózg na stresie naprawdę szybko podpowiada rozwiązania. Skojarzyłam, że kelner, który brał zamówienie, powiedział, że to trochę potrwa. I że tamten pierwszy nie miał czasu do nas podejść. Są powolni! Może zdążę anulować zamówienie, zanim każą mi zapłacić, bo już robią. Ola szybko rozlała resztę wody, ja pobiegłam do środka i… udało się!

Można powiedzieć, że „rzymski kelner” i jego opieszałość oraz podejście do turystów uratowało nas przed szukaniem ratunku w aptece. Aha! Restauracja nazywa się Sheva, ma 10.415 miejsce na 10.495 restauracji w Rzymie. Nie idźcie tam, jak będziecie w dzielnicy żydowskiej w Rzymie.

Rzymski kelner #3

Kierując się tym razem rozsądkiem, a nie głodem, sprawdziłyśmy, która restauracja w okolicy ma najlepsze opinie. I tak trafiłyśmy w magiczne miejsce – co ciekawe, również o nazwie Rione, tyle że VII i nie była to restauracja, tylko kawiarnia. Gran Caffè Rione VIII na tej samej ulicy. Warto tutaj dodać, że Rione uzupełniona rzymską liczbą to nazwa każdego z okręgów administracyjnych, na które Rzym został podzielony w XIII wieku (wówczas było ich 13), a ostateczny podział nastąpił w latach 20. XX wieku i teraz rzymskie Rioni są 22. Łatwo to zapamiętać, bo… słowo rione jak nic kojarzy się nam z polskim rejonem, choć ich etymologia jest bardzo różna. Ale ja to tak sobie wymyśliłam 🤭 Wróćmy jednak do naszego rejonu ósmego.

Urządzona ze smakiem i wyjątkowo smaczna. Ponieważ to bardziej kawiarnia i winiarnia niż restauracja. Takie bistro, ale posiłki komponujesz sobie sam z tego, co jest wystawione za ladą i płacisz „na wagę”. Niech Was to „na wagę” nie zwiedzie! Nie ma kompletnie nic wspólnego z tym, co znacie z polskich galerii handlowych, gdzie potrawy leżą niekiedy godzinami podgrzewane w bemarach i wyglądają jakby miały kilka dni. W Gran Caffè Rione VIII jest kompletne przeciwieństwo. Wszystko jest świeże, wygląda pysznie i dokładnie tak smakuje. Wybrałyśmy sobie mix różnych potraw – risotto z cukinią i trawą cytrynową, pieczone bakłażany, pieczone papryki i makaron z grzybami porcini, który – uwaga! – był lepszy niż ten, który Ola jadła wieczór wcześniej w bistro Rione XIV (chociaż tamten był pyszny). Na koniec wjechała pyszna kawa. Dla porządku dodam, że nasza „knajpa ratunkowa” jest na 102 z 662 kawiarni w Rzymie i ma 4 gwiazdki dzięki opiniom klientów na TripAdvisor.

Gran Caffe Rione VIII

Ale… miało być o kelnerze.

A właściwie o kelnerach, bo od pierwszego, który razem z koleżanką tłumaczyli nam, jak „działa” to zamawianie z lady, po dziewczynę, która przyniosła nam wodę do stolika, poprzez skośnookiego, przemiłego „entertainera”, podchodzącego zapytać, czy wszystko w porządku, czy czegoś potrzebujemy, aż po tego, który przyniósł nam kawę, a nawet starszego (może właściciela), który wskazał mi toaletę – wszyscy, ale to absolutnie wszyscy bez wyjątku byli przemili, uśmiechnięci, mówili świetnym angielskim i obsługiwali nas wspólnie. Byłyśmy po prostu gośćmi tej kawiarni, a nie klientkami z przypisanym kelnerem.

No i jeszcze… ten „entertainer” dostał taki przydomek, bo za każdym razem jak podchodził (nie tylko do nas), zagajał jakiś wątek. A to – czemu nie usiadłyśmy sobie wygodniej przy niskim stoliku, zamiast przy barowym. Wygodniej, bo wzięłyśmy wszystko na jeden talerz, żeby wspólnie próbować. A to – skąd jesteśmy. A to przyniósł nam koszyczek z różnym pieczywem (pewnie myślał, że jemy z jednego talerza, bo oszczędzamy) 😉 W sumie to oszczędzałyśmy. A właściwie oszczędziłyśmy. Sobie niedobrego jedzenia i… uwaga! W Rione VII za wszystko, co zjadłyśmy i wypiłyśmy, a trochę tego było, zapłaciłyśmy 17 euro! W Shevie była to cena jednego dania. 

Tak więc… tak mi się to fajnie pisze pijąc kawę w kolejnej cudnej kawiarni, z której zdjęcie zamieszczam w nagłówku, że… Może będzie więcej takich rzymskich relacji… Nie obiecuję. Ale zobaczymy, co ciekawego się tu jeszcze wydarzy 😅

365 dni po mojemu [fotorelacja z niewielkim komentarzem]

piątek, 31 grudnia, 2021 0 0

Orka, jaką miałam przez trzy ostatnie miesiące tego roku skutecznie zamazała mi cały obraz tego, co się wydarzyło. Ale wiecie co? To był ZAJEBISTY ROK!

Styczeń

Pierwszy miesiąc tego roku i pierwsze odkrycie – biegówki! Kto mnie zna, ten wie, że nie lubię zimy. Chyba że siedzę w domu pod kocem z książką i herbatą, a za oknem iskrzy śnieg, na który nie muszę wychodzić. No, ale zima nie zwalnia z aktywności, więc po różnych mało udanych próbach z nartami zjazdowymi odpuściłam. I dobrze zrobiłam. Mój błędnik dzisiaj mi to mówi. Ale w styczniu 2021 dzięki mojej przyjaciółce Ani odkryłam biegówki i… mamma mia! Miłość od pierwszego ślizgu! <3

W styczniu też (nie po raz pierwszy w tym roku) zaliczyłam (nie po raz pierwszy w życiu) Wielką Sowę. Powroty na ten kameralny, wręcz rodzinny szczyt nigdy mi się nie znudzą.

Luty

W lutym z kolei zaliczyłam Śnieżkę zimą (nie sama, bo z najlepszą ekipą na świecie). Był to też miesiąc, w którym zapoczątkowałam moje niechcące i nieśmiałe influencerstwo, które jakimś cudem wciągnęło i mnie, i moich przyjaciół, i znajomych, i rodzinę i… od tamtej pory z mniejszą lub większą częstotliwością wciąż tę formę rozrywki uprawiam. W lutym jeszcze był taki jeden dzień, kiedy temperatura podskoczyła do 20 stopni (!), więc czarny zainaugurował sezon przed sezonem ❤️

Marzec

W marcu zrobiło się trochę cieplej, więc śmielej ruszyłam z moimi ałtfitami 🙃 A na Dzień Kobiet zorganizowałyśmy sobie z Anią prywatną sesję foto. Nie ma to jak łóżko, ładna bielizna i czerwone szpilki 😈😈😈 Okazało się, że już w czasie tej sesji miałam Covida. Na szczęście przechorowałam w miarę lekko. Utraciłam jedynie węch (smak został), dużo kaszlałam i osłabła mi na parę miesięcy wydolność. Ale żyję i jestem zdrowa, wielu nie miało tyle szczęścia 😢 Przed świętami na moim balkonowym ogródku rozkwitły boskie hiacynty przywiezione z Grodziszcza ❤️

Kwiecień

W kwietniu, jak widać, głównie się stroiłam 🤣🤣🤣 Co jest nieprawdą, bo jeszcze pierwszy raz w życiu lepiłam z gliny. I w sumie… super, bo moje dziecko sobie chyba wtedy uświadomiło, że to też jego bajka i tak oto wkrótce rusza z impetem marka THE ODE…

Maj

W maju to się dopiero działo! Odkryłam kolejny sport życia – jazdę na single trackach! Jazda po lesie w górach w połączeniu z łażeniem po górach – top topów topów 🤣 W maju też moje dziecko obroniło swoją niesamowitą pracę dyplomową – lalki „Kot i ćma”. Przyjrzyjcie się bliżej i zobaczcie, jakie są niesamowite ❤️ Tak, tak, ałtfity dalej fociłam często z rana 🤪

Czerwiec

Ale z tymi ałtfitami to dajcie spokój, kto to słyszał… 🤣 Ale poza ałtfitami w czerwcu jeszcze było oczywiście arboretum z okazji Dnia Matki i Dnia Matki (czyli mojej mamy i mnie), choć nieco spóźnione przez chujową majową pogodę. I niezmiennie był rower i powrót na moje podświdnickie trasy. I odebrałam moje ceramiczne dzieła. I najważniejsze – przyjęłam pierwszą dawkę szczepionki przeciwko Covid. Antyszczepionkowców mogę jedynie odesłać do dzisiejszych statystyk umieralności na tę chorobę 🤬

LIPIEC

Napisałam wielkimi literami, bo to miesiąc, w którym się urodziłam. Muszę przyznać, że spędziłam moje urodziny idealnie. Rano z mamą i córką na śniadaniu w Cafe Łukowa na najlepszych bajglach w tej części Europy, a potem na kilkudniowym wypadzie w góry – rower, góry, single track. Ideał! Niestety, przekonałam się też, że rower górski to kontuzjogenny drań. Na prostej drodze źle wcelowałam w pedał pokryty bolcami i rozharatałam sobie nogę. Blizna została ku przestrodze 🤪🙃 Jak by tego było mało, w lipcu Zbysiu, najlepszy pilot helikoptera, który tak marzył o tym, by nim zostać, że w końcu zdobył licencję, w ramach godzin, które musi wylatać na wyższy stopień, zabrał paru przyjaciół, w tym mnie, na boski lot helikopterem zakończony jak zwykle niesamowitym jedzeniem w Borecznej.

Sierpień

A ta znowu się stroi… 🤦‍♀️🤦‍♀️🤦‍♀️ 🤣🤣 Ale poza tym był rower (tak często, jak tylko się dało), chill z Anią nad Jeziorem Bielawskim i pięknie wykańczający wypad w Góry Stołowe (kocham!). Błędne Skały – Szczeliniec Wielki – Błędne Skały. Wykończyłam moje Ole, ale mało narzekały, a na koniec stwierdziły, że było fajnie 😈 Wisienka na tym torcie przecudne spotkanie z Anią i Agą, moimi przyjaciółkami, we Wrocławiu z obiadem w Niewinnych Czarodziejach 2.0 i deserem Bułce z Masłem 2.0 (akurat trafiłyśmy na oficjalne otwarcie i znalazłyśmy ostatni wolny stolik!).

Wrzesień

O, paaaanie! Jak by powiedziała Marta, która w tym roku urodziła synka, którego do tej pory żadna z nas, koleżanek i przyjaciółek, nie widziała i Marta, jak to czytasz, to weź nas za dupy i się w końcu spotkajmy ❤️ Ale wracając do tematu… O, paaanie, co to był za miesiąc!

W tym roku wzięłam urlop we wrześniu i nie miałam pojęcia, co z nim zrobić. Aż nagle któregoś dnia w trakcie codziennej pobudki o czwartej nad ranem przyszło olśnienie i szalony plan, żeby sobie zrobić mały Euro-trip. I to był najlepszy plan, jaki mogłam wymyślić na ten kolejny pandemiczny rok. Najpierw Trutnov i dwudniowa dekompresja u mojej przyjaciółki Izy. Dekompresja, bo byłam już skrajnie wykończona pracą. Kolejny cel: Brno – pastelowe miasto, które oprócz tego okazało się także jakby… wymarłe. Wielkie miasto tak ciche, że słychać szept z drugiej trony ulicy. Ale jednocześnie bosko piękne.

Brno

Wiedeń

Potem był zjawiskowy Wiedeń. Jedno z miast do mojego rankingu dużych miast, w których mogłabym żyć. Piękny, niesamowity, zaskakujący – od architektury przez jedzenie po muzea (niesamowita wystawa w MAC Museum) i przyjazność czegokolwiek na którymkolwiek kroku. Nie bez powodu jest wciąż na szczycie miast najlepszych do życia. W jednej z restauracji, w której pochłaniałam tradycyjny Wiener schnitzel (zjadłam cały! 💪) Ola zrobiła mi jedno z najpiękniejszych zdjęć, jakie kiedykolwiek mi zrobiono… ❤️

Budapeszt

Budapesztu nie było w planie. Nocleg zarezerwowałam spontanicznie będąc jeszcze w Wiedniu. I było warto! Choć zmęczone, to jednak chłonęłyśmy urodę tego miasta wszystkimi zmysłami. Niesamowite, że akurat wtedy była tam grupa ze szkoły Oli, która wyjechała w ramach Erasmusa. Grupa ta zastąpiła tę, w której rok wcześniej, gdyby nie pandemia, byłaby Ola (a trzeba było sobie na to zapracować biorąc udział w konkursie na film promujący szkołę). Można powiedzieć, że dokonała się taka mała sprawiedliwość i moja córka w końcu była w Budapeszcie 😉

Bratysława

Rzutem na taśmę w drodze powrotnej wpadłyśmy jeszcze na obiad do kameralnej Bratysławy, europejskiej stolicy, która ma trójkątny rynek. Gdyby nie trupa żebraków śpiewająca nieopodal na okrągło refren „Time to say goodbye” Andrei Bocellego, byłoby cudnie, a tak było tylko ciekawie i… smacznie 🤣

We wrześniu również nie brakowało mi modowej weny… #ataznowuztymioutfitami 🤦‍♀️Poza tym zachęcałam do picia wody podczas obiadu z moimi Olami w Niewinnych Czarodziejach 2.0 i udało mi się wyfocić w tamtejszej toalecie z Olą (akurat wtedy się odwróciła, ale wg mnie się liczy 🤣). Oczywiście, nadal był rower i udało mi się któregoś dnia trafić na złotą godzinę ❤️

Październik

I tu się zaczęło… Nie, nie z ałtfitami. Z pracą. Prawdopodobnie w końcówce tego roku godzinowo wyrobiłam już drugi wiek emerytalny 🤣 Ale nie żałuję, bo sporo tego czasu poświęciłam na mój pierwszy w życiu flip. Projektuję, nadzoruję remont, uczę się, wkręcam się na maxa i jaram się jak dziecko. Mimo skrajnego czasem zmęczenia, wiem, że to jest dokładnie to, co chciałabym robić w życiu. Nie, nie pokażę Wam zdjęć ani projektów, na to jeszcze przyjdzie czas.

Listopad

Przepiękny weekend z przyjaciółkami, w tym wypad w góry i wędrówka do schroniska Samotnia na obiad, potem kawka w Strzesze Akademickiej i powrót #kochamgoryAF

Tak, tak… nic już nie mówcie. Znowu te przebieranki 🤪😅🤣 Ale wiecie co… powiem Wam to na ucho (nomen omen) te przebieranki to chyba, tak jak wkręcenie w fitness, taka moja ucieczka od starzenia się. Warto dodać, że w listopadzie przetestowałam dwa aparaty słuchowe. Tak, po paru latach dojrzałam do tego, żeby przyznać, że nie dosłyszę. Na razie to były testy. Niestety robione w wielkiej gonitwie, więc trudno było ocenić stopień poprawy komfortu życia. Ale na pewno była poprawa, więc zajmę się tym w przyszłym roku.

Grudzień

#zerozyciawgrudniu… Albo dobra. Trochę było. Do Oli przyjechała jej przyjaciółka Zuza i pojechałyśmy do Wrocka na jarmark bożonarodzeniowy, a kolejnego dnia poszłyśmy na koncert Ralpha Kaminskiego, który był najlepszym koncertem, na jakim byłam w ostatnich latach. Światowy poziom pod każdym względem, mimo że koncert był w naszym małym Świdnickim Ośrodku Kultury. W przebierankach w okolicy Bożego Narodzenia miałam fazę na czerwienie, ale jak widać na naszym rodzinnym wigilijnym zdjęciu (dzieciaki, nie pozabijajcie mnie za jego udostępnienie 🙏) widać, że nie tylko ja 🤪

I teraz… czasem ludzie się dziwią, czemu robię tak dużo zdjęć. Właśnie dlatego. W moim życiu dzieje się tyle, że trudno czasem sobie przypomnieć, co działo się tydzień, a nawet dzień wcześniej. Zdjęcia pomagają pamiętać…

W nowym roku – bądźcie zdrowi i róbcie zdjęcia ❤️ Wszystkiego dobrego i oby *** sam poszedł się ***** 🙃

Stosunki bliskowschodnie (cz. 2)

wtorek, 29 grudnia, 2020 0 0

Co łączy Polskę, Jemen, Ugandę i Wenezuelę? Co łączy Polki, wojny, sieroty i biedę? W świecie opanowanym przez pandemię są rzeczy, które czyni ona jeszcze trudniejszymi do zniesienia. I są cuda, które czyni fakt, że ona jest.

Podróże w czasach zarazy

Wiem, że nie czytaliście części pierwszej moich „Stosunków bliskowschodnich”, ale postanowiłam zacząć od części drugiej. Trochę dlatego, że pierwsza od parunastu tygodni czeka na dokończenie, a trochę dlatego, że dzisiaj obejrzałam coś, co każe mi napisać część drugą. I ona jest ważniejsza. Żebyście jednak wiedzieli, o co chodzi, to pokrótce… Od paru ładnych miesięcy intensywnie zgłębiam stosunki bliskowschodnie. Damsko-męskie, męsko-damskie, liberalno-ortodoksyjne, ortodoksyjno-liberalne, świecko-religijne, religijno-świeckie, demokratyczno-fundamentalistyczne i fundamentalistyczno-demokratyczne. Zgłębiam je nie osobiście, niestety, ale za pomocą Netflixa, który coraz bardziej intensywnie eksploruje kinematografię światową, wyszukując raz po raz kolejne perełki, z pomocą YouTube’a oraz z pomocą Facebooka. Takie moje podróże w czasach zarazy…

Przy wigilijnym stole

Odpoczywam teraz, więc mam więcej czasu na czytanie, oglądanie i myślenie… Właśnie minęło Boże Narodzenie. Chyba najpiękniejsze i najbardziej rodzinne, jakie przeżyłam od co najmniej dziewięciu lat. Niemal wszyscy, którzy siedzieli przy naszym wigilijnym stole, to osoby, które zaznały w życiu biedy, głodu, zła lub traumy. Możliwość spotkania się w tej części naszego życia, w której są one tylko smutnym, coraz bardziej odległym wspomnieniem, sprawiła, że te święta – przynajmniej dla mnie – były właśnie takie wyjątkowe. To było też pierwsze od paru lat Boże Narodzenie, którego nie zwiastowały mi aniołki z Fundacji Window of Life. Nie czekałam na to, ale właśnie dzisiaj sobie uświadomiłam, że tym razem nie przyszła doroczna kartka z odciskiem dłoni dziecka, które tę kartkę zrobiło, żeby mi podziękować za comiesięczną pomoc. Pandemia zostawia i takie ślady.

Taki kraj, daleko stąd – Jemen…

A uświadomiłam sobie to, bo rano, zanim wstałam, przeglądałam Facebooka i trafił we mnie jak grom z jasnego nieba post World Food Programme (WFP – Światowy Program Żywnościowy) i film o głodujących dzieciach w Jemenie. Nie jest to coś, o czym usłyszałam po raz pierwszy. Ale dzisiaj trafiło na moment, w którym zagłębiłam się bardziej i skończyłam na zaplanowaniu comiesięcznej pomocy. Jemen to kraj na Bliskim Wschodzie, przycupnięty na południu Półwyspu Arabskiego, w którym od końca 2014 bez przerwy toczy się wojna. Bez przerwy! Giną tysiące cywili, w tym dzieci. Nie tylko z powodu wojny. A nawet nie tyle z powodu wojny, co z głodu i braku pomocy medycznej. Organizacje pozarządowe z całego świata, w tym Polska Akcja Humanitarna, ogłosiły, że w Jemenie mamy do czynienia z największym kryzysem humanitarnym od czasu II wojny światowej. Potraficie to sobie wyobrazić? Ja chyba nie. Pomocy humanitarnej potrzebują 24 mln z 29 mln mieszkańców kraju.

Co dorośli robią dzieciom

Przypomniała mi się dzisiaj, nie wiedzieć czemu, historia Innocenta, jednego z chłopców, który trafił do Window Of Life w Masindi. Uganda leży nie aż tak daleko od Bliskiego Wschodu – we wschodniej Afryce. Maluszek był noworodkiem znalezionym siedem lat temu w latrynie. Matka porzuciła go, bo nie miała środków na jego wyżywienie i wychowanie. To zjawisko częste w Ugandzie. Odbyła za to karę, a dziecko zostało przekazane fundacji założonej przez Martę Majewską. Niestety, Innocent, zanim na dobre zagościł wśród innych dzieci, takich jak on – porzuconych na pastwę losu – zmarł. Ważył mniej niż 2 kg… Imię tego chłopca jest znaczące. Innocent znaczy Niewinny. Dzieci. Są niewinne. Niczemu. Nie będę się zagłębiać w grzech pierworodny, bo jest to tylko okrutna, baśniowa interpretacja tylko jednej religii. Dzieci. Są. Niewinne. Niczemu. Nigdy. Kropka.

Dlatego każda krzywda, jaka dzieje się dziecku, jest dla mnie niewiarygodnie bolesna. Muszę Wam to wyznać, zwłaszcza że tak rzadko się odzywam na blogu. Obojętnie, czy to krzyk matki, który przy odrobinie samoświadomości i dobrej woli mogłaby zamienić na spokojną rozmowę i tłumaczenie, czy to fizyczna przemoc, czy bieda, głód albo wojna. To wszystko jest bolesne dla dorosłego, ale dla dziecka to coś, co na starcie rujnuje mu świat, który dopiero zaczyna poznawać.

Moim ukochanym filmem o tym, jak dorosły może pomóc dziecku przejść przez nawet najgorszy świat, jest „Życie jest piękne” Roberto Benigniego. Jeśli nie znacie, to dobry czas, żeby nadrobić zaległości. Znajdziecie na HBOGO. Roberto to włoski aktor charakterystyczny i komik. W 1997 roku nakręcił film, w którym gra włoskiego Żyda trafiającego w czasie II wojny światowej z synkiem do obozu koncentracyjnego. Od pierwszej sekundy robi wszystko, żeby dziecko nigdy nie odczuło, w jak strasznym i nieludzkim znajduje się miejscu. Nie da się nie płakać, więc przyszykujcie wagon chusteczek i będzie w sam raz na refleksyjny wieczór tego dziwnego, zmierzającego już na szczęście ku końcowi roku.

Epilog

Napisałam ten ostatni akapit i zastanawiam się, do czego zmierzam. Jaka powinna być puenta? Co chcę Wam powiedzieć, poza tym, co już sami wyczytaliście między wierszami? A puenta, a właściwie epilog, jest całkiem z innego świata. Z drugiej półkuli. Z Caracas, gdzie jest Ada, pewna Polka, która – jak pisze – utknęła na moment w Wenezueli. Dzisiaj Ada z Gonna Travel wrzuciła podsumowanie przypadkowo zorganizowanej zrzutki, której celem była pomoc Robinowi – takiemu panu z Caracas, który jest jej sąsiadem i stał się przewodnikiem po stolicy kraju, w którym utknęła.

Ale obejrzyjcie od początku, mimo że to moja druga część „Stosunków bliskowschodnich” 😉

A tutaj epilog historii Ady i Robina;

No, i co ja chcę powiedzieć? Że może rozejrzycie się dookoła? Czy potrzebujecie tego wszystkiego, na co tak ciężko pracujecie? Czy za ścianą nie mieszka ktoś, komu można pomóc? Czy 10, 20, 50 zł z Waszej comiesięcznej pensji przesłane na konto Polskiej Akcji Humanitarnej albo World Food Programme albo do fundacji Window of Life albo na zrzutkę dla Robina zrobi różnicę? Może parę przekąsek mniej… Może zabraknie na nowy ciuch… Może rzucicie palenie i część zaoszczędzonych pieniędzy przeznaczycie na jakąś pomoc?

A teraz prawdziwa puenta…

Robin w pierwszej scenie pierwszego filmu o nim mówi:

„Zdałem sobie sprawę, że pieniądze to nie wszystko. Ja, na przykład, jestem milionerem, jeśli chodzi o pokorę. Tak. Milionerem pokory. I ja jej nie sprzedaję. Ja ją podarowuję (…). Wczoraj, jak wyszedłem z domu rano, wyszedłem kupić chleb. Pamiętasz tę panią, która wczoraj przyszła? (…) Dałem jej duży kawałek chleba. Kolejny chleb innej dziewczynie. I kolejny jeszcze jednemu chłopakowi. I nie czuję się źle z tego powodu (…). Ja dzięki temu nie zbiednieję”.

Kochani, wojny, choroby, głód, polityka, żądza władzy, całe zło tego świata – to było, jest i będzie. Choćbyśmy nie wiem, jak pragnęli, tego nie zmienimy. Ale możemy zmieniać takie małe rzeczy, jak Ada, która utknęła w Caracas. Może utknęła właśnie po to? Jeśli czujesz, że utknąłeś, może właśnie po to, żeby inaczej spojrzeć na świat wokół siebie?

Tego Wam życzę na cały nowy rok i kolejne. Oby wszystkie były lepsze niż ten, który właśnie mija…

Foto główne zaczerpnięte z Facebooka Window of Life.

Zapraszam wypierdalać!

wtorek, 27 października, 2020 0 0

Jestem kobietą i przeklinam. Absolutnie się tego nie wstydzę i nigdy nie zamierzam za to przepraszać, zwłaszcza że przekleństwa są wyrazem moich emocji. Od zawsze uważam, że są w języku tym, czym w gotowaniu jest odpowiednia przyprawa. Hasło, które ma dziś na ustach co najmniej połowa tego kraju, jest również moim hasłem. Jest ono pod każdym względem doskonałe – proste, bogate w treść i dosadne na tyle, żeby celnie trafiało tam, dokąd jest skierowane. Jest też dokładnie wyrazem mojego bezkresnego gniewu wobec tego, co rządy pseudokatolickich fundamentalistów zrobiły z tym krajem.

Kto naprawdę krzywdzi katolików

Że dzisiejszy rząd sprawują ugrupowania o charakterze fundamentalistycznym, nie mam najmniejszych wątpliwości. Dlatego im szybciej będą stąd wypierdalać, tym lepiej dla tego biednego państwa i każdego jego obywatela. W szczególności zwłaszcza dla katolików, którym naprawdę bardzo współczuję, bo polscy prawicowi politycy do spółki z hierarchami polskiego kościoła katolickiego swoimi działaniami robią straszną krzywdę ich religii i religijności. Mam wśród nich przyjaciół i znajomych, którzy tak samo sprzeciwiają się tym złym rządom, jak ja.

Moje wychowanie

Sama jestem wychowana w rodzinie katolickiej w typie warmińskim, a więc bardzo religijnej. W rodzinie, w której co wieczór odmawiało się pacierz klęcząc przed obrazem św. Stanisława Kostki, co niedziela szło się na mszę, a w Wielkanoc po powrocie do domu z rezurekcji od progu radośnie wykrzykiwało się „Chrystus Zmartwychwstał!” W tej samej rodzinie mój tato serdecznie i konsekwentnie nienawidził całego kleru. Nienawidził głęboko i uczuciem absolutnie czystym. Takim, jakie mogło wyrosnąć tylko u niepełnosprawnego wiejskiego dziecka, którego rodzicom miejscowy proboszcz odmówił pożyczki (pożyczki, nie datku) na jego operację. Zarówno mama, zagorzale wierząca, jak i tato, aktywnie wątpiący, potrafili odnaleźć się we wspólnym domu, mimo różnic. Takich domów, par i rodzin znam wiele.

Matka. Polka. Katoliczka

Jako nastolatka fascynowałam się innymi religiami. Jak pewnie wiele młodych osób, próbowałam zrozumieć świat poprzez różne formy wiary. Mój tato już wówczas nie żył, a mama zmagała się z samotnym wychowywaniem trójki dzieci w trudnych czasach przełomu. Ale nigdy, przenigdy nie usłyszałam od niej żadnego słowa religijnego przymusu, żadnego nakazu chodzenia do kościoła. To zawsze był mój wybór. I gdy później mój młodszy brat całkowicie odwrócił się od kościoła, a po latach moja córka powiedziała babci, że jest niewierząca, mama miała tylko jedno stwierdzenie „nikogo nie można siłą zmusić do wiary”. Matka. Polka. Katoliczka. Ta prawdziwa.

Nikogo nie można siłą zmusić do wiary

ani do podzielania przekonań innych. Bo przekonania mają to do siebie, że są nasze, własne, osobiste. I nic innym do tego. Polscy katoliccy fundamentaliści (nie mylić z prawdziwie wierzącymi katolikami, do których moja mama wciąż się zalicza) najwyraźniej nie są w stanie tego objąć swoimi ciasnymi umysłami. Najwyraźniej ich wiara jest tak beznadziejnie słaba, że nie wierzą, że może obronić się sama. Dlatego z całych sił próbują zmusić wszystkich „innych”, wszystkich, inaczej myślących, wszystkich inaczej wierzących albo niewierzących wcale, żeby uznali wyższość ich ciasnego światopoglądu.

Mój jest ten kawałek podłogi

Właśnie dlatego poszłam dzisiaj na wieczorny spacer w moim mieście. Na wspólny, publiczny, pokojowy wieczorny spacer. Dla zdrowotności, bo w końcu ruch to zdrowie. I dla wolności. Bo (jeszcze) mogę. Wokół mnie i niewielu moich rówieśników były tłumy młodych ludzi. Skandowali te wszystkie brzydkie słowa, żeby wypierdalać i żeby PIS się jebał. I jeszcze inne. Mniej lub bardziej brzydkie. I śpiewali. „Mój jest ten kawałek podłogi”. Piosenkę, której moje pokolenie w młodości, w ich wieku, słuchało na Liście Przebojów Trójki. TEJ Trójki, tak spektakularnie zniszczonej przez TĘ władzę. Zniszczonej jak wszystko, czego się tknie. Spacerując tak, rozmawiając z koleżanką i słuchając tej piosenki pomyślałam ze smutkiem, że potrzeba było zaledwie jednego pokolenia i jednego chorego z nienawiści człowieka oraz jego nieudolnej bandy, żeby zniszczyć to wszystko, co tyle pokoleń z takim trudem odzyskiwało.

Zanim wyszłam, dowiedziałam się z telewizji, że gdy pójdę na ten wieczorny spacer, zostanę lewicową ekstremistką. Tak prawicowi fundamentaliści nazywają wszystkich protestujących.

Zanim wyszłam, dowiedziałam się z przerażającego w swoim wydźwięku przemówienia tego chorego z nienawiści człowieka z małymi szczurzymi oczkami, że gdy pójdę na taki spacer, to będzie oznaczało, że chcę zniszczyć katolicki kościół i zaszkodzić państwu.

Kiedy poszłam na ten spacer, ludzie z okien pozdrawiali wszystkich spacerujących, policja i straż miejska przyjaźnie im towarzyszyły, a kierowcy mijanych samochodów przyłączali się do chóru klaksonami.

Kiedy poszłam na ten spacer, wokół siebie widziałam uśmiechniętych, pełnych wiary, że mogą coś zmienić, młodych ludzi, których szczytem agresji było parę dosadnych okrzyków, w tym to piękne rewolucyjne hasło – WY-PIER-DALAĆ! Za to pod katedrą ze zgrozą zobaczyłam tłumek nabuzowanych narodowców, którzy tylko czekali na przysłowiowe „słowo do bójki”. Młodzież jednak przepięknie ich zignorowała, po prostu idąc dalej i sławiąc głośno Ruch Ośmiu Gwiazd. To był obrazek idealnie pokazujący, czym różni się prawicowy fundamentalizm i „lewicowy ekstremizm”.

Jeśli więc mam wybór, a wciąż jeszcze go mam, to w sumie wszystko mi jedno. Mogę być również lewicową ekstremistką. A wszelkiej maści fundamentalistów ZAPRASZAM WYPIERDALAĆ. Nie musicie z kraju, bo jest tu miejsce dla każdego. Po prostu wypierdalajcie z życia publicznego, w którym nie umiecie ze swoimi ciasnymi umysłami współistnieć ze wszystkim, czego nie rozumiecie i co jest inne od tego, co znacie.

POST SCRIPTUM

Zanim mój młodszy brat przyszedł na świat, moja mama stoczyła wielką wewnętrzną walkę. Opowiadała mi o tym wiele lat później. Rodzice nie planowali trzeciego dziecka, a antykoncepcja w dzisiejszym rozumieniu była wielką abstrakcją. Kiedy więc mama zaszła w ciążę, rozważała jej usunięcie. Nie z powodu wady płodu. Nikt zresztą wtedy nie słyszał o badaniach prenatalnych. Nie dla fanaberii. Rozważała to, dlatego że bała się, że nie będzie w stanie wykarmić, ubrać i wychować trójki dzieci. Aborcja na tzw. żądanie była wówczas legalna, a rodzicom nie wiodło się najlepiej. Z trudem wiązali koniec z końcem mając dwie małe córki. Decyzja o utrzymaniu lub przerwaniu ciąży była decyzją o tym, jak będzie wyglądało życie całej naszej rodziny. Mój brat, na szczęście, ostatecznie zawitał na świecie. Na szczęście, bo to bardzo fajny brat jest. Ale gdyby nie zawitał, to moja mama, Polka, Matka, Katoliczka, mierzyłaby się z tym sama, we własnym sumieniu. A osądzić ją mógłby jedynie ten, w którego wierzy.

Długość dźwięku samotności

sobota, 10 października, 2020 0 1

Jaka jest? Jak długo trwa? Do kiedy czujesz się w niej komfortowo, a od kiedy nie? I jak to jest po prostu być samemu ze sobą? Tak całkiem, w oderwaniu od wszystkiego. Opowiem Wam dziś o jednym z najdziwniejszych doświadczeń w moim życiu. Samotnych wakacjach w Beskidzie Niskim.

Tak się jakoś złożyło w tym dziwnym, pandemicznym roku, że długo odkładałam swój urlop, mimo że już kilka lat temu zrozumiałam, jak bardzo jest on potrzebny dla zdrowia psychicznego. Trochę to było zależne ode mnie, ale w dużym stopniu niezależne. Tak po prostu wyszło. Tak też wyszło, że przez to odkładanie nie miałam na ten urlop żadnego towarzystwa. Musiałam zdecydować, czy po prostu dać sobie wolne i zaszyć się w domu, czy zdecydować się na samotną wyprawę, co do której zawsze twierdziłam, że jest to coś, co mogłabym zrobić. Tak więc postanowiłam się przekonać.

Jako swój cel wybrałam Beskid Niski – część Polski wciąż jeszcze pełną tajemnic i nieodkrytych miejsc. A przede wszystkim uczęszczaną nawet mniej licznie niż Bieszczady, które już niestety mają turystyczną skazę. Piękne góry, cudowne krajobrazy, klimatyczne miejsca. I podobno, choć już dzisiaj, po powrocie, mogę to potwierdzić – najdziksze góry w Polsce. Nieprawdopodobne, szczerze mówiąc.

Bywały dni, kiedy w czasie moich wędrówek przez kilkanaście kilometrów nie spotkałam żywego ducha, za wyjątkiem ludzi, którzy prawdopodobnie byli w wiejskich domach, mijanych przeze mnie samochodem lub pieszo. Albo owiec, koni, czy krów na pastwiskach. Momentami otaczałaby mnie cisza, jakiej wieki całe nie słyszałam. Otaczałaby, gdyby nie mój permanentny szum w uchu 😉

Wyznaczyłam sobie cele i je zrealizowałam. Chciałam mieć pokój z widokiem i to się udało, choć całkiem niechcący. Chciałam zdobyć na pewno Lackową, piętnasty szczyt w Koronie Gór Polskich, chciałam przejść się łąkami z widokiem na góry, zobaczyć panoramy ze szczytów. Chciałam się zmęczyć. Chciałam też mieć czas, żeby poczytać, obejrzeć filmy czy seriale w nadmiarze bez wyrzutów sumienia i zająć się projektami wnętrz, których cały czas wciąż kilka na mnie czeka (i dziękuję właścicielom tych wnętrz za cierpliwość). I to wszystko mi się udało. A ja wciąż nie jestem usatysfakcjonowana. Co jest ze mną nie tak?

Rzecz w tym, co zrozumiałam będąc tam całkiem sam na sam ze sobą. Były podczas mojego wyjazdu dni, kiedy jedyne słowa, jakie wypowiadałam, to było zamówienie obiadu w restauracji. A każdego dnia wracałam do pensjonatu, do pokoju z przepięknym widokiem, w którym jednak nie czekały na mnie nawet koty, jak w domu. To ostatnie dotarło do mnie dopiero po powrocie i po tym, jak zobaczyłam, jakim przywiązaniem mnie darzą te zwierzaki. W tej chwili oba leżą tuż przy mnie, bo nie mogą się ode mnie oderwać, odkąd wróciłam do domu.

Uświadomienie sobie tego, jak bardzo można być samotnym, było najtrudniejszym doświadczeniem tego wyjazdu. Przez cały ten czas było zaledwie kilka osób, które się regularnie odzywały, pytały, jak się mam i generalnie były zainteresowane MNĄ, a nie obrazkami, które wrzucałam w social mediach. To też dało mi do myślenia. Bo przecież mam TYLU znajomych, przyjaciół itp. itd. Prawda jest jednak taka, że każdy żyje własnym życiem i choć to truizm, w tej sytuacji okazał się wręcz filozoficzną sentencją. Każdy ma swoje życie do przeżycia. I chce tego czy nie chce, skupia się przede wszystkim właśnie na tym.

Miałam więc sposobność doświadczyć zarówno ciszy realnej, jak też wirtualnej i emocjonalnej. Doświadczyłam też takiej ciszy, która sprawiła, że jak na jawie przyśnił mi się mój tata, który nie śnił mi się od 30 lat, a zmarł 32 lata temu. Rozmawiałam z nim o absolutnie przyziemnych sprawach, co czyniło ten sen jeszcze bardziej realistycznym. To nie wszystko. Mimo pięknego miejsca, urlopu i pięknych planów na każdy dzień, budziłam się tam pełna obaw i niepewności, co mam robić, bo przecież byłam zdana tylko i wyłącznie na siebie i swoje własne decyzje. W dodatku pogoda temu sprzyjała. Jej chwiejność sprawiała, że te decyzje podejmowałam dopiero po przebudzeniu i przeanalizowaniu prognoz dla miejsc, w których chciałam się znaleźć.

A jako wisienka na tym pełnym jesiennych, zielono-rudo-brązowych barw torcie pojawiła się kontuzja, która do tego wszystkiego uświadomiła mi nieuchronność zbliżania się do jesieni życia. Na kilka dni i kilkadziesiąt kilometrów górskich spacerów i wspinaczek moje lewe kolano powiedziało: „pierdolę to” i wysłało mi ostrzeżenie. Tak naprawdę, jak tak teraz analizuję, to oba moje kolana próbowały mi coś powiedzieć po każdej tegorocznej forsownej przejażdżce na rowerze i po każdym ostrzejszym treningu. Ale przecież ja jestem wciąż młoda i niezniszczalna! Tyle że to nieprawda. I o tym też się podczas tej mojej wyprawy przekonałam.

Jak długi jest dźwięk samotności? Nie potrafię tego precyzyjnie określić. Może to były te 464 km, które przejechałam, by znaleźć się w Wysowej Zdroju? Może tych kilkadziesiąt kilometrów, które samotnie przewędrowałam po górach? Może wszystkie te kilometry, włącznie z wczorajszym powrotem? A może te ułamki sekund, w których chciało mi się wyć, jak wilkom, których podobno w Beskidzie Niskim nie brakuje, podobnie jak innych dzikich i ginących zwierząt. Niestety, nie spotkałam żadnego, ale właściwie nie żałuję. To kolejna rzecz na świecie, z którą nie chciałabym się musieć mierzyć samotnie…

W przedostatni dzień trafiłam na jeden z licznych w Beskidzie Niskim cmentarzy wojennych z czasów I Wojny Światowej – cmentarz nr 60. Są ponumerowane i oznaczone na szlakach. Nie jestem fanką podróży śladami militarnymi, ale te cmentarze to jeden z symboli tych gór, więc chciałam zobaczyć, jak wyglądają. Cmentarz nr 60 jest wyjątkowo malowniczy – zachowały się niemal wszystkie krzyże, poza jednym, i widać, że ktoś dba o to miejsce. Jak można wyczytać z pamiątkowej tabliczki, pochowano na nim 174 żołnierzy armii austro-węgierskiej w 4 mogiłach zbiorowych i 63 pojedynczych. Wśród tych pojedynczych znalazłam jedną mogiłę, przy której musiałam przystanąć na dłużej. Najpierw dlatego, że wyróżniała się wyglądem od innych, potem dlatego, że była to mogiła Żyda, a ja ze względu na swoją wyjątkową niechęć do wieprzowiny często powtarzam, że w poprzednim wcieleniu musiałam być Żydówką i ta kultura mnie od zawsze fascynuje, a wreszcie dlatego, że właśnie wtedy, tam, w tym miejscu, na tym cmentarzu, przy tym grobie, poczułam się tak jak pochowany w nim Mendel Brod – sama pośród tak wielu.

Dziś już jestem u siebie i doszłam do siebie. Ale to doświadczenie i to, co przeżyłam i zrozumiałam, zostanie we mnie już na zawsze. I znów sprawdziło się moje stare credo – jeśli chcesz kogoś naprawdę poznać, zabierz go w góry. Zabrałam. Poznałam. Czas na zmiany…

Recent Comments by Anita