Czy powódź może być źródłem żałoby, nawet jeśli nikt nam nie umrze?

powódź

Wszyscy z przejęciem śledzimy losy mieszkańców terenów dotkniętych powodzią. Choć śmiertelnych ofiar kataklizmu jest kilka, to jednak cierpieniem po stracie, czyli żałobą, dotknięte są całe rzesze ludzi. Dlaczego powódź może być źródłem żałoby, nawet jeśli nikt nam nie umrze?

Czym jest żałoba?

Żałoba to wszystko to, co odczuwamy – zarówno psychicznie, jak i fizycznie – kiedy doświadczamy bezpowrotnej straty. Co ważne i rzadko się o żałobie mówi w takim kontekście, możemy cierpieć po stracie nie tylko bliskiej osoby, ale też zwierzęcia czy po prostu kogoś lub czegoś, kto/co stanowiło ważną część naszego życia, odgrywało w nim znaczącą rolę. Takie same emocje, jakie towarzyszą osobom w żałobie po śmierci bliskiego, mogą towarzyszyć rozwodowi, zerwaniu związku czy przyjaźni. Mogą pojawić się u osób, które w wyniku wypadku utraciły jakąś część ciała, a nawet u tych, które po wielu latach kochanej pracy przechodzą na emeryturę. Żałobę mogą również przeżywać ci, którzy w jednej chwili stracili dorobek całego swojego życia – powodzianie…

Jeśli jesteś jednym z tych, którzy chcieliby z tym podyskutować, najpierw uruchom wyobraźnię. 

Twoje miejsce na Ziemi

Wyobraź sobie, że siedzisz teraz w domu/mieszkaniu, na które pracowałaś/pracowałeś dwadzieścia lat, a drugie tyle urządzałaś, dopieszczałeś, w którym przyszły na świat Twoje dzieci, gdzie bawiłaś się ze swoimi wnukami, gdzie codziennie wypuszczałeś do ogrodu ukochanego psa. Z tym domem wiążą się Twoje najlepsze wspomnienia. Każdego dnia wracasz do niego jak do bezpiecznego azylu, w którym możesz być bezwzględnie sobą i gdzie zawsze możesz ukryć się przed światem. To Twoje miejsce na Ziemi. 

Media mówią o powodzi. Boisz się, nie do końca wierzysz, że prognozy mogą być aż tak straszne, jak mówią. Ale jesteś zapobiegliwym człowiekiem. Chcesz ocalić życie swoje i bliskich. Możesz zabrać jedynie to, co uniesiesz i co jest najpotrzebniejsze, żeby przetrwać. Ewakuujesz się. 

Gdy powódź robi wyrwę w Twoim życiorysie

Przechodzi fala powodziowa. Być może jesteś w tym czasie u rodziny, znajomych albo w miejscu wskazanym przez służby. Na pewno śledzisz to wszystko w mediach. Widzisz, jak woda niszczy wszystko. Widzisz zdjęcia czy filmy z ulicy, na której stoi Twój dom. Ale go tam nie ma. Albo są jego pozostałości. Resztę zabrała woda. Właśnie utraciłaś/utraciłeś Twoje miejsce na Ziemi. Miejsce, z którym wiązało się całe Twoje życie. To oraz trauma związana z tak nagłą i dramatyczną stratą z pewnością odbije się na Twoim zdrowiu psychicznym. Będziesz musiała przeżyć żałobę po tej stracie. Będziesz musiał zmierzyć się nie tylko ze stratą materialną, bo to wszystko wciąż możesz odbudować. Otrzymasz na to pomoc. Być może zbudujesz jeszcze lepszy i piękniejszy. Ale tamtego domu, tamtych wspomnień, tamtego azylu już nigdy nie odzyskasz. To bezpowrotna strata. Ta strata spowoduje, że będziesz musiała zmierzyć się także ze swoimi emocjami. Być może będziesz potrzebował wsparcia specjalistów. Z pewnością wiele będzie takich osób cierpiących po stracie – co tu dużo mówić – ogromnej części ich życia. 

Dlatego tak ważne jest teraz, oprócz pomocy materialnej, wsparcie psychologiczne. 

Czy możesz być w żałobie po straconym dobytku?

Wiele osób nie dopuszcza do siebie myśli, że można przeżywać żałobę po czymś materialnym. Można, bo taki dom, takie mieszkanie, nawet ten czy inny ważny dla nas sprzęt, który ma jakąś wartość sentymentalną, albo rodzinne zdjęcia i wiele innych rzeczy to nasze gromadzone przez lata wspomnienia, to budowane z bliskimi relacje i po prostu – coś, do czego jesteśmy ogromnie przywiązani. I co nagle zabiera bezwzględny żywioł.

Co możesz odczuwać?

Pojawią się wtedy emocje, których być może nigdy nie poznałaś/poznałeś. Co możesz odczuwać?

  • złość – na los, na żywioł, na władze, 
  • poczucie winy i samooskarżanie się, na przykład – że dom był nieubezpieczony albo że czegoś nie zabrałaś, a było ważne dla Ciebie czy bliskich,
  • niepokój i lęk – na przykład przed tym, co Cię czeka i przed powtórką kataklizmu,
  • samotność – nawet jeśli masz wokół ludzi, możesz czuć samotność w obliczu wyzwań, które przed Tobą stoją,
  • psychiczne zmęczenie,
  • bezsilność,
  • szok,
  • tęsknotę i pragnienie odzyskania swojego domu, mieszkania, mienia, nawet sprzętów,
  • odrętwienie, otępienie, pustkę – brak emocji (taka reakcja często chroni nasz umysł przed nagłym zalewem uczuć pojawiających się jednocześnie).

To nie wszystko. Możesz również odczuwać zmiany w swoim stanie fizycznym, takie jak:

  • uczucie pustki w żołądku,
  • ucisk w klatce piersiowej,
  • ucisk w gardle,
  • nadwrażliwość na dźwięki,
  • wrażenie nierealności otoczenia, a nawet siebie samego (wrażenie bycia w filmie),
  • duszność, uczucie braku tchu,
  • osłabienie mięśni,
  • brak energii,
  • suchość w ustach.

Oprócz tego mogą pojawić się zmiany w Twoim zachowaniu i widzeniu świata, na przykład:

  • trudności z zasypianiem lub wczesne budzenie się,
  • spożywanie zbyt dużej lub zbyt małej ilości jedzenia,
  • duże roztargnienie,
  • sny o kataklizmie,
  • chęć ucieczki – żeby nie widzieć miejsca przypominającego Ci o tragedii,
  • częste wzdychanie,
  • niespokojna nadaktywność,
  • płacz,
  • potrzeba ciągłego wracania w tamto miejsce.

Jeżeli pojawią się u Ciebie lub kogoś z Twoich bliskich powyższe objawy, po pierwsze – wiedz, że to jest zupełnie normalne w takiej sytuacji. Po drugie – nie bój się poprosić o pomoc. Korzystanie ze wsparcia psychologicznego, szczególnie w obliczu takich tragedii, to również coś, co jest całkowicie normalne. 

Gdzie znajdziesz pomoc?[i]

Bezpłatna pomoc psychologiczna również dla powodzian jest całodobowo.

Centrum wsparcia dla osób dorosłych w kryzysie psychicznym:  

  • tel. 800 70 2222 (linia jest bezpłatna, czynna 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu), 
  • e-mail: porady@centrumwsparcia.pl,
  • czat.

Centrum wsparcia dla dzieci i młodzieży w kryzysie psychicznym: 

  • telefon zaufania 116 111 (linia jest bezpłatna, czynna 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu),
  • e-mail
  • czat

Rodzice, uczniowie i nauczyciele mogą skorzystać ze wsparcia psychologów za pośrednictwem telefonicznej linii wsparcia uruchomionej przez MEN.

Na koniec takie małe memento do wszystkich ze skłonnościami do komentowania i oceniania. Powódź dotknęła ludzi w różnym stopniu. Ale nie istnieje coś takiego jak mniejsza albo większa tragedia. Tego się nie stopniuje! To, co Tobie może wydawać się błahe, dla kogoś mogło mieć ogromną wartość emocjonalną, której strata jest trudna do udźwignięcia. Dlatego:

  • Nie oceniaj i nie porównuj.
  • Nie trywializuj czyjejś straty i cierpienia.
  • Nie komentuj, jeśli Twój komentarz nie jest słowami wsparcia. W takich sytuacjach milczenie jest znacznie cenniejsze niż złoto.

[i] Źródło: https://www.gov.pl/web/premier/rzadowa-pomoc-dla-powodzian-praktyczne-informacje

Zdjęcie dzięki uprzejmości Piotra Hercoga. Zostało zrobione w Lądku Zdroju.

O sukcesach, które nie miały prawa się wydarzyć

scena z filmu Ojciec Chrzestny

Temat tego artykułu siedzi mi w głowie już od jakiegoś czasu. W zasadzie od dokumentu o Robbiem Williamsie, który obejrzałam na Netflixie późną wiosną. Ale niedawno obejrzałam serial, który mi o tym temacie przypomniał. A mowa o „The Offer” – serialu o kulisach powstawania „Ojca Chrzestnego”, kultowego filmu gangsterskiego, który – zanim jeszcze przyszłam na ten świat – zgarnął aż jedenaście Oscarów i mnóstwo innych nagród. Kiedy jednak obejrzałam wspomniany serial, do tej pory zastanawiam się, JAKIM CUDEM? Ale to nie wszystko. Bo jest jeszcze Celine Dione…

Wspomnienia w majtkach

Ale po kolei. Dokument o Robbiem (skądinąd bardzo go cenię, lubię jego muzykę i odwagę w entertainingu) zaczyna się od planszy z informacją, że przez 25 lat artysta był nagrywany (zresztą podobnie jak – do czasu – jego koledzy z Take That) na backstage’u. W dokumencie zatytułowanym bez żadnych metafor – po prostu „Robbie Williams” – widzimy go, jak ogląda siedzi na łóżku, w samych bokserkach i na laptopie ogląda różne fragmenty z tych nagrań. I komentuje. 

I tak oto zaczynamy oglądać historię gigantycznego sukcesu, który obiektywnie nie miał prawa się wydarzyć. Najmłodszy z czwórki, traktowany przez kolegów z góry, z niską samooceną, niepewny siebie, wkrótce szukający tej „pewności” i odskoczni od ciśnień showbiznesu w alkoholu i narkotykach. Powoli staczający się do tego stopnia, że zostaje wyrzucony z zespołu. Dla wielu, pewnie dla większości ludzi byłby to koniec.

A teraz przeskoczmy o tych 25 lat wprzód. Gdzie jest Take That? Gdzie jest Gary Barlow, główny wokalista, który według Williamsa był faworyzowany przez kierownika grupy. Gdzie cała reszta zespołu? Ktoś wie? Ale o Robbiem Williamsie mało kto dzisiaj nie słyszał. Autor wielu doskonałych albumów, fantastycznych tras koncertowych i zdobywca niezliczonych nagród. Opowiada o tym siedząc w majtkach w swojej sypialni, odwiedzany co jakiś czas przez córkę, jak zwykły chłopak. Jak to możliwe, że ktoś, na kogo w czasie, gdy został wyrzucony z Take That, nikt nie postawiłby złamanego funta, zrobił tak gigantyczną karierę? Zaczekajmy z tą odpowiedzio-puentą do końca.

Film o mafii pod okiem mafii

Czas na „The Offer”. Kulisy powstania jednego z filmów wszech czasów są chyba jeszcze bardziej zaskakujące niż historia Williamsa. Zacznijmy od tego, że książka, która staje się kanwą filmu, powstaje, bo jej autor musi zarobić na spłacenie długów (notabene wobec mafii). Dalej jest jeszcze ciekawiej. Producentem filmu zostaje człowiek z przypadku, niemający z branżą filmową nic wspólnego. Puzo nie potrafi pisać scenariuszy, więc pisze go wspólnie z Francisem Fordem Coppolą, który ma być reżyserem. Coppola ma wtedy na koncie jeden w miarę dostrzegalny film. Dalej będę skracać, bo byłyby tylko spojlery, ale: brakuje pieniędzy, załogi, aktorów, pieniędzy, ludzi, pieniędzy… Do tego wszystkiego z jednej strony w Paramount Pictures, które produkuje film, toczą się wewnętrzne walki o władzę, a jak by tego było mało – na produkcji swoją łapę kładzie – jakże by inaczej – MAFIA!

I znowu pytanie. Jak to możliwe, że ten film, który – powiedzmy to sobie wprost – był nawet jak na tamte czasy, produkcją niskobudżetową, odniósł taki sukces?

Pierwsza jest PASJA. Druga jest WIARA. Trzecia jest DETERMINACJA. Czwarta jest CIĘŻKA PRACA. Zarówno Robbie Williams, jak i cała ekipa pracująca nad produkcją „Ojca chrzestnego” mieli to wszystko. Mieli pasję, wierzyli w sens tego, co robią, i w to, że mają szansę na sukces, byli zdeterminowani, by go osiągnąć i najważniejsze – ciężko na to pracowali, pokonując czasem przeciwności losu, które wydawały się niemożliwe do pokonania.

A teraz Celine Dione. Choć żyje ze śpiewania, to trudno o niej powiedzieć, że jest w tym jakieś wyrachowanie. Nie. To czysta pasja. Zwłaszcza że – bądźmy szczerzy – ta gwiazda zdecydowanie przez większość życia nie musiała pracować. Tym bardziej… kiedy dotyka ją mega rzadka choroba, nagle okazuje się, że i pasję można przerwać.

Ale ona walczy. Walczy ze sobą. Walczy do upadłego. I robi w Paryżu takie show, że szczęka opada. Ale nie wszyscy tak to widzą…

Można i da się, tylko trzeba chcieć

I kiedy myślę o tych dwóch serialach, to myślę, jak bardzo to są historie o życiu. Bo można to życie przeżyć, nawet odnosząc gdzieś tam na jakimś etapie sukces, jak pozostałe chłopaki z Take That. Można czasem odpuścić, nie walcząc o to, co dla nas ważne, i nie nakręcić jednego z filmów wszech czasów, nie odkrywając przy okazji tak niesamowitych aktorów, jak Al Pacino. Można. I wielu… WIĘKSZOŚĆ (!) z nas tak zrobi. 

Ale to ta mniejszość, która tak nie zrobi, tylko będzie czasem wbrew zdrowemu rozsądkowi dążyć do swojego celu, jest tym czynnikiem, który zmienia spojrzenie na coś, wyznacza nowe ścieżki, pokazuje, że można, nawet kiedy wydaje się, że nie można, że się da, nawet kiedy myślimy, że się nie da. 

Bo DA SIĘ! Tylko… pasja, wiara, determinacja, ciężka praca. Inaczej to tylko może być cud 😉

Czy prawo przyciągania istnieje?

Nie wierzę w takie rzeczy, jak prawo przyciągania, manifestacje, afirmacje, wizualizacje i inne tego typu. Zwłaszcza że jest w sieci wiele osób, które kroją ludzi na kasę obiecując im nie tylko życiowe zmiany, ale i pieniądze spływające z nieba za samą tylko sprawą myśli. Ale odkąd w mojej głowie powstała myśl o książce i podcaście, dzieją się rzeczy, które sprawiają, że czasem nawet ja zastanawiam się, jak to jest, że to wszystko się jakoś tak samo układa…

Pierwsza myśl

Kiedy w mojej głowie zrodziła się pierwsza myśl o tym, że powinnam napisać książkę dla wdów, jechałam akurat z moją przyjaciółką Anią na kolejną lekcję golfa. Było to chwilę po tym, jak przyjmowałam do grupy na Facebooku kolejną wdowę i po tym, jak uświadomiłam sobie, że nie ma dnia, żebym jakiejś kobiety do grupy nie przyjmowała. W jednej chwili dotarło do mnie, że skoro tak jest, to znaczy, że kobiety szukają takiego miejsca. A jeśli szukają i trafiają do zamkniętej, niepromowanej grupy, to znaczy, że takich miejsc nie ma albo jest ich bardzo mało. Głośno sama zadałam sobie wtedy pytanie: „A może ja powinnam napisać książkę dla tych kobiet?” A Ania powiedziała: „Powinnaś”. Rozwinęła nam się rozmowa i zanim wysiadłyśmy z auta na parkingu przy polu golfowym, Ania dodała jeszcze: „Najpierw książka, a potem może podcast?”

Najpierw podcast, potem książka

Zaczęłam pisać książkę, a w międzyczasie podzieliłam się moimi przemyśleniami z paroma znajomymi i przyjaciółmi. Jeden z nich powiedział mi: „Nie. Najpierw podcast, potem książka”. Przecież podcast zrobię szybciej, mam już w tym pewne doświadczenie z prowadzenia mojego, zamkniętego już, podcaściku słowotwórczego. Mam sprzęt, choć tylko dla jednej osoby. Większość życia przepracowałam jako dziennikarka. Mam prawie wszystkie atuty do tego, żeby prowadzić podcast, do którego będę zapraszać gości i rozmawiać. Pamiętam tamten moment. I moje obawy, że jestem za cienka sprzętowo. Dostałam wtedy nieźle po głowie, że sama sobie szukam przeszkód.

Ale że nie tylko szukam przeszkód, ale też przez całe życie specjalizuję się w ich pokonywaniu, to usiadłam, pomyślałam. I zrobiłam.

Prawo przyciągania istnieje… gdy nad tym pracujesz

Istnieje, ale przytaczanie dowodów zacznę od ostatniego, który jest z dzisiaj. Kończąc moją książkę, szukałam publikacji naukowych i badań dotyczących przeżywania żałoby przez dzieci. W którymś momencie w jakichś przypisach czy bibliografii zobaczyłam moje nazwisko. Co? Odachowska? Ktoś mnie cytuje? Myślałam, że może ktoś trafił na moją pracę magisterską o przemocy w filmie i jej wpływie na współczesną młodzież. Ale miejsce, do którego mnie ten przypis doprowadził, to jest coś absolutnie nieprawdopodobnego!

Doprowadził mnie do dr Ewy Odachowskiej-Rogalskiej, kierowniczki Zakładu Psychologii Klinicznej Dzieci i Młodzieży w Instytucie Psychologii na Akademii Pedagogiki Specjalnej! Rozumiecie to?! Szukając czegoś do książki trafiam na osobę o moim nazwisku i okazuje się, że ona zajmuje się dziedziną, która jest jednym z obszarów mojego zainteresowania w podcaście! Oczywiście, że od razu do niej napisałam. I co? I dzisiaj dostałam od niej odpowiedź. Zgodziła się być gościem jednego z odcinków. 

I takich sytuacji jest mnóstwo, odkąd w mojej głowie pojawiła się ta pierwsza myśl. Nie nagrałam jeszcze ani jednego odcinka, a już zdobyłam zaufanie dr Halszki Witkowskiej, wykładowcy na Wydziale „Artes Liberales” Uniwersytetu Warszawskiego, pomysłodawczyni projektu „Życie warte jest rozmowy”, który objął podcast patronatem. To pani Halszka „załatwiła” mi bezpłatną pomoc eksperta z Biura ds. Zapobiegania Zachowaniom Samobójczym Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, którym została nieoceniona Małgosia Łuba.

Nie ma przypadków

To nie wszystko. Zanim wystartowałam z podcastem Halszka Witkowska dzwoniąc z dobrą wieścią co do eksperta, powiedziała mi, że pisze kolejną książkę – o osobach, których bliscy popełnili samobójstwo – i czy ja bym się zgodziła opowiedzieć swoją historię. Oczywiście, że się zgodziłam. Z tych samych powodów, dla których prowadzę grupę dla wdów, postanowiłam napisać książkę i stworzyć podcast. Z Moniką Tadrą, która robiła wywiady do książki, którą wspólnie z Halszką Witkowską pisały, spotkałam się „pośrodku drogi”, w tym samym dniu, w którym nagrywałam moją drugą rozmowę – z Julią. Dlaczego tam? 

Dlatego że wspomniałam o Julii w rozmowie z panią Halszką i skontaktowałam je. A mogłam to zrobić właśnie dzięki temu, że prowadzę grupę wdów i Julia jest jej członkinią. Tak więc Julia i ja mamy „swoje” rozdziały w tej książce. Książce, której premiera będzie 10 września w Warszawie w ramach konferencji „Wygraj życie”, która odbędzie się z okazji Światowego Dnia Zapobiegania Samobójstwom i na którą zostałam zaproszona. Jadę! Nie ma opcji, żeby mnie tam nie było.

To się samo napędza

Choć momentami nie jest łatwo, bo przecież pracuję na etacie, prowadzę własną działalność, projektuję wnętrza, mam problemy z kręgosłupem, jestem podcastowym laikiem i samoukiem, więc i problemy sprzętowe, i skopane nagrania, i inne takie. Bo czasem umówiony rozmówca odwołuje i trzeba szukać alternatywy. Jednak… Jednak mam wszechogarniające uczucie, że wszystko mi w tym moim projekcie książka/podcast sprzyja. Oczywiście, nie dzieje się to samo. To moja ciężka praca, dla której wykorzystuję niemal każdą wolną chwilę. To nieoceniona wręcz pomoc i wsparcie mojej córki, która pomogła mi ogarnąć całe przedsięwzięcie technicznie, graficznie i montując większość rolek promujących podcast. To wsparcie przyjaciół i znajomych, którym się karmiłam zwłaszcza na początku, kiedy dopiero raczkowałam. 

Skończona książka

Kiedy to piszę, książka jest właściwie skończona, podcast ma na wszystkich platformach, na których jest, łącznie już prawie 3000 subskrybentów, a wszystkie odcinki mają łącznie prawie 32 000 wyświetleń. To może nie jest dużo w porównaniu do tzw. zasięgowców. Ale dla mnie to jest bardzo dużo. Zaufania. Wiary. Może też ciekawości. Jakiekolwiek są pobudki słuchaczy i subskrybentów, to wszystko daje mi ogromną moc do tego, żeby robić to dalej. To i opisana w poprzednim artykule wiadomość od Sylwii. To i wiadomości, takie jak ta dzisiejsza, którą dostałam na moim fanpage’u:

Albo taki komentarz kilka dni temu pod artykułem na blogu:

To i wiele innych rzeczy, które się od czasu tej pierwszej myśli w drodze na lekcję golfa wydarzyło.

Tak. Prawo przyciągania istnieje. Prawo przyciągania rzeczy i zdarzeń, które nie wydarzyłyby się, gdyby nie to, że zrobiłam kiedyś ten pierwszy krok w odpowiednią stronę. A potem konsekwentnie:

  • krok za krokiem,
  • litera za literą,
  • słowo za słowem,
  • strona za stroną,
  • nagranie za nagraniem,
  • dzień za dniem,
  • telefon za telefonem,
  • mail za mailem,
  • spotkanie za spotkaniem,
  • nagranie za nagraniem i tak dalej.

Gdyby nie pomysł, gdyby nie moja ciężka praca, gdyby nie pomoc mojej córki, gdyby nie wsparcie emocjonalne i merytoryczne, które dostałam i nadal dostaję od moich przyjaciół i znajomych, gdyby nie napisane maile, wykonane telefony, gdyby nie spotkania, korespondencja z wdowami, napisane scenariusze rozmów, nauka podcastowania, napisane strony książki, żadne prawo przyciągania nie miałoby prawa bytu. Samym myśleniem, afirmowaniem, manifestowaniem czy wizualizowaniem niczego się nie osiągnie. Po prostu – nic się samo nie zrobi.

PS Po zdaniu egzaminu golfowego w golfa do tej pory nie zagrałam. Ważniejsze były podcast i książka. I warte każdej wolnej chwili, jaką na nie poświęciłam.

Wielu rzeczy już nigdy nie będzie…

To dlatego ciągle robię zdjęcia i próbuję wycisnąć z życia tyle, ile tylko zdołam. Niedawno jedna z moich dwóch fantastycznych kosmetyczek powiedziała mi, że ona widzi mnie jako kogoś, kto się tego życia próbuje nachapać. Coś w tym jest.

Trochę ostatnio milczałam na blogu, ale milczałam w słusznej sprawie. Nie, żeby to był jakiś mój milczący protest. Zwyczajnie zaangażowałam się mocno w kilka przedsięwzięć – moich i cudzych, które mogą obrócić się w coś dobrego. Dla mnie i innych. I tak mnie to pochłonęło, że dopiero teraz łapię oddech. Próbowałam go złapać lecąc w maju do Egiptu, ale tam z kolei pochłonęła mnie prawie 30-osobowa nurkowa rodzina, która mnie przyjęła do siebie jak swoją, mimo że nie nurkuję. Tak więc dopiero dzisiaj – wdech… wydech… I czas nadrobić zaległości, bo sporo się działo.

YouTube – 1000 subskrypcji podcastu

6 maja mój podcast, który jest dostępny na kilku platformach, zyskał tysięcznego subskrybenta. Teraz już, oczywiście, jest ich więcej. Ale ten tysiąc to była jakaś magia. Ja wiem, że na YT są profile z milionami subskrypcji. Ale bądźmy szczerzy – podcast „Po tej stronie” to trudne i niszowe tematy. Bo kto chce słuchać o śmierci i cierpieniu innych, nawet jeśli każdy mój rozmówca to przykład tego, że można się wydostać z najgorszego bagna i żyć najpiękniej, jak się tylko da.

Między tym a poprzednim wpisem moimi gośćmi byli:

Mariusz Kędzierski

Niepełnosprawny artysta, który mając kilkanaście lat chciał odebrać sobie życie, bo przed sobą widział tylko ścianę mroku. Dziś jest wspaniałym partnerem i dumnym ojcem Franka. Jeździ po kraju, by opowiadając swoją historię motywować innych. A większość jego fanów to osoby całkowicie sprawne. Bo jego uśmiech, optymizm, pasja, jaką jest rysowanie i to, jak mądrze i odważnie kroczy przez życie, są po prostu zaraźliwe.

Posłuchaj odcinka Samobójcze myśli bez barier z udziałem Mariusza.

Robert Korólczyk

Z komikiem, artystą kabaretowym, współzałożycielem i członkiem Kabaretu Młodych Panów, a prywatnie moim przyjacielem wspólnie poszukiwaliśmy odpowiedzi na pytanie o to, czy ze śmierci można się śmiać. W tej rozmowie możecie poznać człowieka zupełnie innego niż ten, którego znacie z telewizji, mediów społecznościowych i tradycyjnych czy kabaretowych nagrań dostępnych na YT. Bo Robert to prywatnie bardzo refleksyjna dusza. Mądra, filozoficzna, uważna na drugiego człowieka. Wspólnie z nim i innymi naszymi przyjaciółmi organizowaliśmy przez kilka lat akcję „Podziel się”, która zaczęła się od pomocy bezdomnym, ale jej najpiękniejszym elementem było odwiedzanie z darami przed Bożym Narodzeniem osób starszych i samotnych. O tym też rozmawiamy.

Sylwia Kromka

5 lutego, niecałe dwa miesiące po uruchomieniu podcastu, dostałam takiego maila:

Dzień dobry Pani Anito,

W nawiązaniu do Pani podcastu i zainteresowań pragnę się przedstawić, gdyż czuję, że moja tragiczna wyjątkowość może być dla Pani inspiracją. Jestem wdową od ponad 4 lat. W grudniu 2019 roku mój ukochany mąż odebrał sobie życie. Ciekawym może być fakt, że jego mama również popełniła samobójstwo. Od momentu tej śmierci zaczęła się moja walka. O co? Myślę, że długo by wymieniać. Zostałam z 3 córkami, z jego firmą. Było bardzo ciężko, ale rana powolutku zamieniła się w bliznę. Wróciłam do świata. Do słońca. Poznałam Staszka. Zrobiłam studia podyplomowe. Dziewczynki rosły i osiągały kolejne etapy edukacji i dojrzałości. I w momencie, kiedy czułam, że zamknęłam pewien etap życia, mój „środeczek” poszedł za swoim tatą. Maja miała 21 lat i 27.12. 2023 roku odebrała sobie życie. I moja historia powraca. Mam w sobie ogromny lęk. Znam żałobę. Znam jej siłę. Znam też siebie. I znam myśli, które mi pomagają. Znam słowa, które mnie ranią.

Wiem, jak ogromnie dużo muszę dać z siebie, aby normalnie żyć. By się nie zapaść. I by w pełni uszanować to, co się wydarzyło.

Jeśli mogę jakoś pomóc, to proszę o kontakt.

Miałam ciarki, kiedy go czytałam. Bo zrozumiałam, że oto właśnie staje się coś, na co liczyłam uruchamiając podcast, ale w co nie bardzo wierzyłam, że będzie możliwe. Że moje rozmowy naprawdę do kogoś trafiają, komuś pomagają, może nawet kogoś ratują lub uratują. Już wtedy wiedziałam, że będę chciała Sylwię zaprosić na rozmowę. Przed wyjazdem do Egiptu zainstalowałam więc moje podcastowe „studio” w hotelu w Warszawie i spotkałyśmy się. Poznałam kobietę piękną wewnętrznie i zewnętrznie, pełną optymizmu i wiary w sens życia i tego, co nas spotyka, mądrą, dobrą, a przede wszystkim – mimo ogromu nieszczęścia, którego doświadczyła – uśmiechniętą. Rozmowa z Sylwią to odcinek czerwcowy Kiedy Twój mąż i córka nie potrafią dalej żyć, który opublikowałam niedawno, a reakcje – zwłaszcza te, które do niej docierają i które mi przekazuje – są niesamowite. Wspólnie udało nam się zrobić coś niesamowitego!

Żegnaj, przyjacielu!

Są w życiu przyjaźnie, które nie mają prawa się zdarzyć, a jednak się zdarzają… Różnica wieku 43 lata, różne języki, różne religie i prawie 6,5 tysiąca kilometrów odległości. A my spotykamy się 25 lat temu w świdnickim Rynku, bo Larry szuka przez znajomych nauczyciela polskiego, który mówi po angielsku, żeby ktoś pomógł mu się odnaleźć w naszym dzikim jeszcze wtedy kraju… I trafia na mnie. W życiu nie ma przypadków.

Gdy wyjeżdża, bo zakończył już swoją służbę w Korpusie Pokoju, nadal korespondujemy. Przeżywa ze mną wszystkie wzloty i upadki, sukcesy i porażki, małe i wielkie chwile, narodziny mojej córki, a potem wraca, by zostać świadkiem na moim ślubie. I jako jedyny na sali ma przy sobie długopis, którym podpisujemy z mężem akt małżeństwa. Bo zawsze ma przy sobie długopis i maleńki notes, w którym zapisuje, co robił w danym dniu, co i gdzie jadł, ile wydał itd. Notuje, bo potem pisze wspomnienia. A gdy wzrok ma już tak słaby, że odbierają mu prawo jazdy, notują to jego najbliżsi. Zdarzało się i mnie.

Kiedy mój mąż odbiera sobie życie, Larry zabiera mnie i moją córkę do Florencji, żeby nas trochę oderwać od tego, co się wydarzyło. Bo wszyscy kochamy sztukę, a poza tym ze względu na swój wzrok zwyczajnie potrzebuje pomocy w tej podróży i chce być blisko, kiedy my potrzebujemy wsparcia. Zwiedzamy wszystkie możliwe galerie i najlepsze restauracje, choć pierwszego dnia większość czasu szukamy krawca, bo Larrego walizka nie dociera do Florencji, a pęka mu jeden szew w spodniach. Szukamy bezskutecznie. Ale przecież jestem córką krawcowej, więc biorę igłę i nitkę od konsjerża w hotelu, Larry przez drzwi podaje mi spodnie, a ja zaszywam problem.

Kilka lat później odwiedzamy go w jego ukochanym Amherst w Massachusetts. Wynajmujemy samochód i Larry pokazuje nam całą, przepiękną okolicę, a potem zwiedzamy Boston i Nowy Jork.

43 lata różnicy wieku, a nie zliczę, ile razy się śmialiśmy z głupot, z siebie samych, z zabawnych ludzi, z dziwnych sytuacji, w jakich się znaleźliśmy. I nie zliczę też tych refleksyjnych rozmów i korespondencji o życiu, świecie, relacjach i wszystkim, co ludzkie…

Larry odszedł 22 maja, spokojnie, w swoim domu, w otoczeniu rodziny, o czym powiadomiła mnie jego córka. Napisała też, że poprosił ich, żeby przekazali mi, jak wyjątkowa była dla niego nasza przyjaźń i to, że się poznaliśmy. Dla mnie też. Absolutnie wyjątkowa.

Larry, jestem pewna, że z ekscytacją zaczynasz swoją kolejną podróż, bo przecież tak je lubiłeś i tak wiele ich odbyłeś. Mam nadzieję, że kiedy spotkasz gdzieś w tej podróży jakiegoś Polaka, bez zająknięcia zaczniesz opowiadać o sobie po polsku, co wykułeś na pamięć na naszych lekcjach: „Urodziłem się w Chinach jako syn lekarza misjonarza…” Tak się to zaczynało.

Niech Ci tam będzie dobrze, gdziekolwiek jesteś. Wierzę, że jak mawiał nasz florencki konsjerż, to jest naprawdę „najse plejse”. Szerokiej drogi, Przyjacielu. I notuj tam wszystko skrzętnie do kolejnych wspomnień…

W lipcu Larry skończyłby 94 lata. Miał być pierwszym zagranicznym gościem podcastu. Razem z jego synem Markiem szykowaliśmy się do nagrania online. Nie zdążyliśmy…

Stan zamrożenia

zmarznięte, uschnięte, rdzawe paprocie w arboretum w Wojsławicach

Świat ludzi i zwierząt ma wiele wspólnego. Ssaki, takie jak koty czy psy, mają charaktery, humory, ulubione rzeczy, swoje zwyczaje. I ludzie też. Są na to i dowody, i badania. Nigdy jednak nie myślałam, że także świat roślin i ludzi ma wiele wspólnego. Aż do ostatniej wizyty w arboretum w Wojsławicach.

Wojsławickie arboretum odwiedzam niemal co roku, odkąd w latach 90. XX wieku odkryłam to miejsce. Po niespełna godzinie niespiesznej drogi autem ode mnie wkraczam w inny świat, gdzie czas się zatrzymuje i gdzie – o dziwo! – nawet tłumy mi nie przeszkadzają, bo teren jest tak ogromny, że właściwie tylko przy wejściu jest ciasno. A dalej – dalej jestem już tylko ja i moi towarzysze tej relaksacyjnej podróży. I wszechobecne rośliny. Niektóre tak piękne, że nie mogę oprzeć się przed robieniem zdjęć. W tym roku było inaczej. Trochę smutno i bardziej refleksyjnie niż zwykle.

Arboretum straciło kolory

W tym roku arboretum straciło kolory. Choć zieleni nie brakowało, to poza nią krajobraz zdominowały przygnębiająca szarość, rdza i brąz. Pousychane, smutne liście, przerażająco obumarłe kwiaty, zduszone w zarodku owoce, które nigdy nie dojrzeją. Mieszkające tam ptaki ze wszystkich sił próbowały przyćmić swoim pięknym śpiewem obraz, który jest skutkiem tego, co wydarzyło się nie tylko w Wojsławicach, ale chyba w całej Polsce. W tym roku cała przyroda jest jak wcześniak, który trochę się pośpieszył na ten świat. 

Śmierć za życia

Przedwczesna wegetacja wszystkich roślin spowodowała, że coś, co w kwietniu jest normalne, czyli przymrozki, zniweczyło szansę wielu drzew, krzewów i kwiatów i innych podobnych na normalne życie w tym roku. Przepiękne magnolie i azalie poumierały, zanim na dobre tej wiosny ożyły. Hortensje, które są znane z tego, że potrafią przetrwać mrozy, wzięte z zaskoczenia, tych nie przetrwały. Martwe kwiaty, martwe liście, śmierć za życia. Wojsławicki czereśniowy sad, w którym rosną setki drzew, a czereśnie można z nich zrywać do woli i za darmo, w tym roku nie wyda owoców. Przykłady można mnożyć. Ale w tym smutnym obrazie tegorocznej przyrody zauważyłam coś pięknego.

Życie, mimo śmierci

To ta magnolia i tamta azalia, które niemal całe obumarły, ale gdzieś w głębi dostrzegłam jedną gałąź, która się zieleni, a kwiaty pięknie kwitną. To ta hortensja, która – mimo że sąsiadki nie dały rady – jest zielona, więc jest szansa, że wkrótce zakwitnie. To ta jedna mała gałązka orzecha włoskiego, który w czasie przymrozków totalnie zmarzł, śmiało wypuszczająca liście, pokazująca, że drzewo wciąż żyje.

Wielka wola życia

I coś jeszcze, co sprawiło, że pomyślałam o podobieństwie roślin i ludzi. Że wśród roślin tego samego gatunku jedne uległy siłom przyrody i wprowadzone w stan zamrożenia przestały walczyć, ale inne – choć pokaleczone, a czasem jak ten orzech włoski niemal doszczętnie zniszczone, nie poddają się i wracają do życia, mimo wszystko. Tak jak my, ludzie. Czasem i nas dotknie „stan zamrożenia”. Może to być życiowa tragedia. Może to być ciężka choroba – fizyczna albo psychiczna. Może to być natłok problemów, z którymi sobie nie umiemy poradzić. I wielu z nas – tak jak te wojsławickie (i nie tylko) rośliny w tym roku – podda się. Może spróbuje przeczekać. Może całkiem zrezygnują. Ale część – wykorzysta tę chwilową trudność, żeby się zbudować na nowo. Niemal każdy z nas przynajmniej raz w życiu doświadcza stanu zamrożenia. Wielką życiową sztuką jest wykorzystać ten stan, żeby się odrodzić. Bo przecież tak rośliny, jak i my – mamy to życie tylko jedno.

O tym, jak wyszłam z mediów i odkryłam świat

Siedemnaście lat swojego życia zawodowego, z drobnymi przerwami, spędziłam pracując jako dziennikarka i redaktorka naczelna dwóch lokalnych tygodników. Kilka dni temu minęło dziesięć lat od dnia, w którym – jak w amerykańskich filmach – spakowałam swoje rzeczy do kartonowego pudła i wyszłam z redakcji. A ja świętowałam rocznicę odkrycia świata. I to doświadczenie jest wspólne z innymi moimi znajomymi i przyjaciółmi, którzy pracowali w mediach.

Continue reading

Antybiotyk na wszystko

dłoń trzymająca antybiotyk

22-letnia dziewczyna doświadcza nagłego niedowładu połowy ciała. Jej chłopak dzwoni na pogotowie, które odmawia przyjazdu, bo nie jest to sytuacja zagrażająca życiu. Bliscy zabierają dziewczynę do przychodni, gdzie lekarka po jej zbadaniu mówi, że to jakiś wirus i że przepisze jej antybiotyk… Rodzina upiera się, żeby wystawiono skierowanie do szpitala. Tam po dokładnej diagnostyce okazuje się, że ta dziewczyna (prywatnie przyjaciółka mojej córki) ma nowotwór mózgu. Młoda matka, która wyczuwa dużego guza pod pachą, idzie do przychodni i dostaje receptę na antybiotyk. Łyka go, ale guz nie daje jej spokoju. Kieruje się prywatnie do specjalisty. Ten po dokładnej diagnostyce informuje ją, że ten guz to już przerzut raka piersi… Wytłumaczcie mi, co w naszym systemie ochrony zdrowia działa nie tak? Bo nie chcę sama powiedzieć na głos, że WSZYSTKO.

Antybiotyk na guza

W najnowszym odcinku podcastu Po tej stronie rozmawiałam z założycielkami Fundacji eRAKobiet. To właśnie jedna z nich, Kasia Legiejew, dostała w przychodni receptę na antybiotyk, który miał wyleczyć jej raka. Od znajomych, którzy wysłuchali tej rozmowy, słyszę też inne historie pokazujące nie tylko, jak niedopracowany jest system ochrony zdrowia w Polsce, ale też jak wiele trzeba mieć szczęścia, żeby trafić na lekarza, dla którego wizyta pacjenta to faktycznie czas, który poświęca mu w pełni i który – co w przypadku tzw. lekarza pierwszego kontaktu jest szczególnie ważne – powinien mieć rozległą, choć wiadomo, że nie specjalistyczną, wiedzę z różnych dziedzin medycyny. Właśnie dlatego, żeby guza pod pachą nie diagnozować jako skutek wrośnięcia włosa (!) i leczyć antybiotykiem.

Antybiotyk na niedowład ciała

Antybiotykiem inna lekarka chciała leczyć wspomniany we wstępie niedowład całej połowy ciała u przyjaciółki mojej córki, który rzekomo miał być wywołany przez jakiś wirus. Nóż w kieszeni otwiera się nawet ten, którego w niej nie ma! Na świecie istnieje tylko jeden wirus, który wywołuje niedowład ciała, i jest to polio – choroba, na którą wszyscy jesteśmy szczepieni, a dodam, że opisywany przypadek to nie są antyszczepionkowcy. Co więcej, właśnie dzięki szczepieniom przeciw polio, ta choroba jest obecnie na końcowym etapie całkowitej eliminacji.

Wróćmy jednak do naszej drugiej pacjentki. Jest duże prawdopodobieństwo, że tylko dzięki nieustępliwości jej rodziny, która powiedziała, że nikt nie wyjdzie z gabinetu bez skierowania do szpitala, Ola wciąż jest po tej stronie. W szpitalu szybko zdiagnozowano u niej nowotwór mózgu i jak na polskie warunki, błyskawicznie, bo w ciągu niespełna dwóch tygodni od diagnozy całkowicie go usunięto. Dziewczyna dochodzi teraz do siebie, rehabilituje się i choć jeszcze czekamy wszyscy na wynik badania histopatologicznego, jesteśmy dobrej myśli. Wyobraźcie sobie jednak, co by było, gdyby taka pacjentka nie miała wsparcia rodziny w trakcie wizyty i posłuchała lekarza. Aż mnie mrozi na samą myśl!

Antybiotyk na wirusa

Zatrzymam się na chwilę przy samych antybiotykach, bo – odnosząc się do „diagnozy” postawionej przez lekarkę POZ – chciała nimi leczyć zakażenie wirusem. Nie trzeba mieć wiedzy (wystarczy szybki research w Internecie), żeby dowiedzieć się, że antybiotyki stosuje się wyłącznie w leczeniu zakażeń bakteryjnych. Na wirusy żadna antybiotykoterapia nie zadziała, bo są na nią całkowicie odporne. Wirusy leczy się objawowo, a zapobiega im za pomocą szczepień i leków podnoszących odporność. To ostatnie nawet ja wiem, bez żadnego wyszukiwania w Internecie. A więc kolejna rzecz – jak lekarz, który leczy ludzi, może tego NIE WIEDZIEĆ??? 

Powiem Wam, jak. Jedna z moich przyjaciółek kończy właśnie psychologię. W grupie, w której jest, są osoby, które kupują pisanie prac, ściągają na egzaminach i kombinują, jak tylko się da. I wszystkie te osoby, jak jeden mąż, deklarują, że zaraz po tym, jak się obronią i dostaną dyplom, otwierają gabinet! Tu już mi się otwiera nawet nie nóż, a seria z kałasznikowa. Tylko nie pytajcie, skąd mam kałasznikowa w kieszeni 😉

Co tu jest nie tak?

Ważna rzecz – nie twierdzę, że antybiotyki to coś złego, choć sama, jak tylko mogę, unikam ich zażywania (ale kiedy muszę, karnie wybieram całą serię). Zresztą aktualnie moja córka, leczona tydzień przeciwwirusowo, wylądowała na antybiotykach, bo poprawa była tylko chwilowa. I jestem pewna, że to ją postawi na nogi. Chodzi mi o co innego – o to, że jest ogromna potrzeba naprawy systemu ochrony zdrowia od podstaw, czyli od systemu edukacji lekarzy przez system weryfikowania ich umiejętności i wiedzy aż po system opieki nad pacjentem. To tylko trzy przykłady, a dwa – z ostatnich dwóch miesięcy – które pokazują, że coś tu ewidentnie jest nie tak. O czasie oczekiwania na różnych specjalistów czy badania finansowane przez NFZ nawet nie wspominam, bo to jest temat na całkiem odrębny artykuł. 

Jestem bardzo ciekawa Waszych doświadczeń, więc dyskusja mile widziana. Dużo zdrowia!

Jak „Czas krwawego księżyca” wpłynął na moje poczucie czasu? [recenzja]

scena z filmu "Czas krwawego księżyca"

Niewiele jest filmów, których długość bym kwestionowała. Jeśli są dobre, nie ma znaczenia, ile trwają. W kinach spędziłam w swoim życiu naprawdę wiele godzin, potrafiąc siedzieć w nich i przechodzić z seansu na seans. A jednak dzisiaj czasy się zmieniły – ludzie się spieszą, mają mniej czasu i chcą, żeby nawet rozrywka miała określony czas, żeby go jeszcze starczyło na… życie. I dlatego „Czas krwawego księżyca” wkurzył mnie. A jednak to naprawdę dobre kino.

Jak wymiękłam na filmie

Czas to niezwykle cenna waluta i szczęśliwi, którzy go nie liczą. Dlatego oglądanie filmu, który trwa dłużej niż 2 godziny, musi być w dzisiejszych czasach uzasadnione tematem, charyzmą reżysera, obsadą itd. W przypadku „Czasu krwawego księżyca” nie było najmniejszych wątpliwości, że trzeba te 3 godziny i 26 minut znaleźć. Martin Scorsese, którego nie waham się nazwać jednym z reżyserów wszech czasów, Robert De Niro, którego rola w taksówkarzu związała mnie z nim świętym węzłem gwiazdy i fanki na wieki wieków amen i Leonardo DiCaprio, co do którego uważam, że Oscar należał mu się już za debiut w „Co gryzie Gilberta Grape’a”. Więcej mi nie potrzeba.

A jednak pierwszy raz w życiu wymiękłam na filmie z powodu czasu jego trwania. Po półtoragodzinie seansu zaczęłam kwestionować jego długość, zwłaszcza że doskonale widziałam, ile scen już w tym krótkim, jak na ten film, czasie można było pominąć lub rozegrać inaczej. Nie chciałam dalej oglądać z takim nastawieniem, więc postanowiłam potraktować go jak serial i zostawić resztę na kolejny wieczór. I to był dobry ruch. Bo kiedy już przetrawiłam moje pierwsze uwagi, zaczęłam chłonąć to naprawdę dobre, pełnokrwiste – nomen omen – kino. 

Kino, które wsysa widza do środka 

Zdałam sobie sprawę z tego, że jest to kino, które mocno wciąga widza do środka. Ta długość, to smakowanie przez Martina Scorsese niektórych scen, a czasem wręcz celowe ich przedłużanie – to wszystko ma głębszy sens. Jak np. scena, w której grany przez DiCaprio Ernest jest nakłaniany przez swojego wujka Williama/Billa, znakomicie granego przez De Niro, do podpisania dokumentu, który „w przypadku, gdy coś mu się przytrafi”, zapewni rodzinie dostęp do majątku. Ernest, który inteligencją nie grzeszy, co Leo przez cały film doskonale wygrywa swoją „ciężką” (porównywaną do De Niro, ale to wcale tak nie jest) mimiką, wręcz odczuwalnym przez nas procesem myślenia, nieudolnymi próbami „łączenia kropek”, które dostrzega, ale nijak nie mogą mu się złożyć w jakiś obraz. Albo seria scen z (przepraszam, ale trudno bez spoilera) podtruwaną Molly, w których widz w pewnym momencie zaczyna czuć jakąś grozę, widzieć nieuchronność, tego, co ma nastąpić, ale jednocześnie – znając kontekst cały czas ma nadzieję, że może jednak nie nastąpi.

Dziadek i babcia z memów

Zwroty akcji, takie jak te, z którymi mamy do czynienia w końcówce filmu, też niewiele mają wspólnego ze zwrotami akcji znanymi np. z filmów gangsterskich (także tych Scorsese, jak „Chłopcy z ferajny”). Przyznam, że miałam moment, w którym myślałam, że może Scorsese to już dziadek, który jest na etapie opowiadania wszystkiego niczym babcie z memów opowiadające fabuły tureckich seriali. Ale nie. To jest absolutnie przemyślane. Choć myślę, że bardziej pod kątem amerykańskiego widza. Dodam dla precyzji: „białego” amerykańskiego widza. To on ma się poczuć źle. Ma wręcz mieć czas na to, żeby poczuć się źle. Ma zacząć współodczuwać z eksterminowanymi pod płaszczykiem opiekowania się nimi i zapewniania im ochrony Indianami z plemienia Osage. Ma też zacząć źle się czuć jako przedstawiciel narodu i rasy, która do tego doprowadziła. Każde pozorne rozciąganie wątku w tym filmie to takie trochę łamanie widza kołem, pokazywanie mu, jak łatwo można legitymizować zbrodnię, jakie to proste „nie wiedzieć”, „nie rozumieć”, „nie łączyć wątków/kropek” – co DiCaprio grający niezbyt rozgarniętego Ernesta wyraża naprawdę mistrzowsko.

Moja nie-puenta

I teraz czas na nie-puentę. Bo puentę każdy widz będzie miał własną. Bo „Czas krwawego księżyca” to film, który może mieć tyle interpretacji i wrażeń, ilu ludzi. Nie-puenta jest taka, że kanwą scenariusza tego filmu jest reportaż. Nawet nie tzw. historia prawdziwa, a reportaż, który z zasady zagłębia się, zanurza w sedno tematu, który porusza. I film Martina Scorsese to jest dokładnie takie zanurzenie się. I nie da się go wyłączyć po obejrzeniu i przejść tak po prostu do codziennych czynności bez choćby chwili refleksji nad tym, jak łatwa jest zbrodnicza działalność nawet wtedy, gdy to nie ty jesteś tym, który ma wszystko…

Odpowiedzi zabrane do grobu

tunel wiadukt czarno-białe zdjęcie światłocień promienie

Za mną jakiś absurdalnie nieprawdopodobny tydzień, który pokazał mi, że życie naprawdę warte jest rozmowy i uświadomił, jak wiele jest wokół nas osób, które albo pragną być wysłuchane, albo których warto posłuchać. Czasem oba te wątki łączą się w jednej osobie…

O śmierci holistycznie

Kiedy planowałam tworzenie podcastu „Po tej stronie”, który z założenia miał pomagać osobom doświadczającym emocjonalnego cierpienia, pomyślałam, że potrzebuję do tego sojuszników. Dlatego że temat jest nie tylko trudny, ale też niszowy. A z drugiej strony – podskórnie czułam, że bardzo potrzebne jest jego podejmowanie w formie, którą nazwałam sobie holistyczną – czyli o śmierci z tak wielu punktów widzenia, jak to tylko możliwe. Dlaczego? Bo dzięki temu oswajamy myśl o czymś, od czego i podświadomie, i świadomie uciekamy. I dzięki temu nasze życie po tej stronie możemy widzieć jako cenniejsze niż nam się wcześniej wydawało. Dzięki temu też może ono nabrać większego sensu. A dzięki temu my sami możemy żyć znacznie piękniej niż do tej pory. Albo po prostu – żyć i cieszyć się tym, że wciąż tu jesteśmy, doceniając każdą chwilę.

Szukanie sojuszników

Wielu sojuszników miałam już wtedy wokół siebie – rodzinę, przyjaciół i znajomych wspierających ten projekt i wspierających mnie. Ale potrzebowałam też wsparcia, które nazwałabym „instytucjonalnym”. Właśnie z tych powodów, o których napisałam wyżej. Wysłałam więc do różnych organizacji i instytucji, których działania były zbieżne z tym, co planowałam, list z prośbą o patronat i wsparcie. 

Nie zareagował na to NIKT. Nikt, poza dr Halszką Witkowską, pomysłodawczynią projektu „Życie warte jest rozmowy”. Zgodziła się na wsparcie podcastu i pomogła mi w uzyskaniu wsparcia eksperckiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Mimo że tylko ona zareagowała na moją prośbę, było to tak silne dmuchnięcie w moje skrzydła, że pcha mnie do przodu do dzisiaj.

Miałam okazję zapytać ją o to, dlaczego zgodziła się wspierać podcast, który na tamtym etapie nawet nie istniał. Miał tylko nazwę i okładkę/logo, a ja miałam „listę marzeń” opisującą, jakie tematy i z kim chciałabym w nim podjąć. A jednak dostałam to wsparcie. 

Co usłyszałam w odpowiedzi? Że im więcej będzie miejsc, w których będziemy rozmawiać o kryzysie samobójczym i uświadamiać ludziom, czym on jest i w jak strasznym mroku żyją osoby, które go doświadczają, tym większa szansa na to, że uda się zapobiec kolejnym próbom samobójczym, a dzięki temu być może uratować życie osób, które ten kryzys przechodzą.

Kiedy dzieje się to, czego oczekujesz

Na początku tego tygodnia „Życie warte jest rozmowy” włączyło się w promocję podcastu. A nie oszukujmy się – w dzisiejszym świecie bez dodatkowego wsparcia i promocji trudno jest dotrzeć do wyznaczonego celu. Co jest moim? Żeby podcast miał szansę dotrzeć do osób, które może nawet o tym nie wiedzą, że potrzebują pomocy, ale gdy wysłuchają tych rozmów, zaczną jej szukać, albo przynajmniej dotrzeć do kogoś, kto te osoby zna i może im przesłać link. Tylko i aż tyle.

I wydarzyło się coś niesamowitego. I wcale nie mówię tu o statystykach, które rosną, choć rosną. I bardzo jestem tym poruszona, bo nie spodziewałam się, że wszystko będzie się działo tak szybko. Ale cieszę się, bo tak ma być. Dokładnie tak, jak powiedziała mi Halszka Witkowska – im więcej osób będzie o tym mówić, tym większe szanse, że uda się kogoś uratować.

Ale jeszcze dwie niesamowite rzeczy się wydarzyły… i obie w sposób namacalny pokazały mi sens tego, co robię.

Jedna była wcześniej, ale jest z tym wszystkim ściśle związana. Na początku stycznia, jakieś dwa tygodnie przed premierą odcinka, w którym rozmawiam z Julią (została wdową mając 21 lat), zadzwoniła do mnie Małgosia Łuba – ekspertka przydzielona mi przez Instytut Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Jest psycholożką i suicydolożką. Była właśnie po przesłuchaniu tego odcinka i zadzwoniła, żeby opowiedzieć mi o swoich wrażeniach, ale też zapytać, kiedy publikacja, bo akurat mają bardzo trudną sprawę młodziutkiej kobiety, która właśnie znalazła się w takiej sytuacji jak Julia. W duszy już usłyszałam to niewypowiedziane pytanie, czy może jej przesłać to nagranie. Oczywiście, że się zgodziłam. I – bez wdawania się w szczegóły, bo to zbyt świeża i intymna sprawa – ale wiem, że zrobił dobrą robotę. Julia zrobiła. To, że zechciała opowiedzieć o tym, co przeszła.

Druga rzecz – dzięki temu, że „Życie warte jest rozmowy” poinformowało o podcaście, trafiła na niego Sylwia, moja prawie rówieśniczka, wdowa, której mąż, tak jak mój, odebrał sobie życie, i której… jedna z córek również to, po śmierci ukochanego taty, zrobiła. I która się pięknie podźwignęła z pierwszej straty i dzielnie, z nieprawdopodobną mądrością, wiarą i siłą dźwiga się z drugiej, bardzo, bardzo świeżej… I która… może być tak wielką inspiracją dla innych, że już dziś jesteśmy umówione na nagranie rozmowy. I co ważne – Sylwia bardzo, ale to bardzo chce wykorzystać własne doświadczenia, żeby pomóc innym. 

Odpowiedzi zabrane do grobu

A w miniony weekend miałam kolejne nagranie i gościem była Małgosia Łuba, „moja” ekspertka i jeden z wielu dobrych duchów tego podcastu. Już dziś zachęcam do posłuchania, bo Małgosia w sposób niesamowicie plastyczny, obrazowy, ale przede wszystkim mądry i wypełniony mnóstwem doświadczeń z pracy z osobami w kryzysie poprowadzi Was przez meandry depresji, traumy, kształtowania się myśli samobójczych, doświadczania straty, przechodzenia żałoby. Pochyli się też nad znalezieniem odpowiedzi na pytanie, które zadają sobie wszystkie osoby dotknięte nagłą lub przedwczesną stratą kogoś bliskiego, także w wyniku śmierci samobójczej, czyli nad pytaniem: DLACZEGO? A niestety, jest to zwykle pytanie, na które odpowiedzi zostają zabrane do grobu… Jeśli w ogóle kiedykolwiek o tym myśleliście, to jestem pewna, że po tym odcinku to myślenie stanie się zupełnie inne. Zapraszam.

PREMIERA 22 LUTEGO NA PLATFORMACH PODCASTOWYCH I OCZYWIŚCIE W SEKCJI PODCAST NA TEJ STRONIE.

Żony samobójców

autorka podcastu Po tej stronie Anita Odachowska w trakcie nagrania z jedną z rozmówczyń - żony samobójców

Kasia i Julia, dwie pierwsze rozmówczynie podcastu „Po tej stronie”, to kobiety, których mężowie są ofiarami śmierci samobójczej. Dwie historie – wydawałoby się – tak różne, a jednak o tym samym i z tym samym pytaniem, które już do końca życia będzie brzmieć w ich głowach. Będzie się zacierać, będzie coraz cichsze, będzie się zsuwać do coraz odleglejszych zakątków pamięci, jak do najgłębszej studni. Ale jak z tej studni – czasem, wywołane jakimś wspomnieniem, zadudni trochę głośniej, a czasem odbije się echem. To pytanie brzmi: „Dlaczego?” Zawsze takie samo. Zadają je sobie wszystkie żony samobójców.

Piętno samobójcy

Wiem, że określenie „żony samobójców” ma nieco pejoratywny wydźwięk, jednak świadomie go używam, żeby rzucić jak najmocniejsze światło na ten problem. Bo że jest to problem, nie mam wątpliwości. Sam fakt, że mężowie tych kobiet targnęli się na własne życie, już sprawia, że – zwłaszcza w mniejszych miejscowościach – są one często w jakiś sposób napiętnowane, uważane za winne co najmniej tego, że nie zapobiegły tej śmierci, a często – wręcz o nią obwiniane. Kilkakrotnie czytałam wypowiedzi żon samobójców, właśnie tych ze wsi i małych miast, że stawały się automatycznie takim trochę… lokalnym „zjawiskiem”. Śmierć samobójcza, jakkolwiek dla bliskich ofiary to niewyobrażalna tragedia, jest – jak by nie patrzeć – również pewną sensacją. I nie ma tu znaczenia, czy są to czasy Internetu i błyskawicznego obiegu informacji, czy byłyby to czasy średniowiecza. Tak po prostu odbiera to społeczeństwo.

Kasia i Julia, ja sama, ale też kilka innych kobiet, których historie (oprócz wielu innych) znajdą się w mojej książce, to żywe przykłady na to, że wciąż jeszcze, w XXI wieku, w świecie – wydawałoby się – cywilizacyjnie i społecznie coraz bardziej rozwiniętym istnieje coś takiego, co nazywa się piętnem samobójcy. Ono odciska się na całej rodzinie. Na żonie zmarłego. Na dzieciach. Na ich dalszym życiu. 

Religie wobec śmierci samobójczej

Nie wzięło się to znikąd. Większość religii uważa samobójstwo za zbrodnię przeciwko własnemu życiu, mówiąc często wprost o morderstwie. W prawosławiu, judaizmie, islamie, buddyzmie odbieranie sobie życia jest surowo zakazane[i]

Stanowisko najbliższego Polakom kościoła katolickiego w tej kwestii jest podobne i niezmienne od tysiącleci: „Samobójstwo zaprzecza naturalnemu dążeniu istoty ludzkiej do zachowania i przedłużenia swojego życia. Pozostaje ono w głębokiej sprzeczności z należytą miłością siebie. Jest także zniewagą miłości bliźniego, ponieważ w sposób nieuzasadniony zrywa więzy solidarności ze społecznością rodzinną, narodową i ludzką, wobec których mamy zobowiązania. Samobójstwo sprzeciwia się miłości Boga żywego”[ii]

Z tego powodu akt odebrania sobie życia jest w Kościele katolickim grzechem ciężkim, który poprzez wieki automatycznie skazywał samobójcę na wieczne potępienie. To dlatego dawniej ofiary zamachów samobójczych nie tylko nie mogły mieć chrześcijańskiego pochówku, ale też były grzebane poza murami miast lub w wydzielonych miejscach, w najodleglejszych zakątkach cmentarzy[iii].

Co prawda, minęły już czasy, gdy duchowni katoliccy (nie wiem, jak jest w innych wyznaniach) odmawiali rodzinom ofiar samobójstw pochówku, a narracja kościoła nieco w tym aspekcie złagodniała do zawartego również w katechizmie stwierdzenia, że „ciężkie zaburzenia psychiczne, strach lub poważna obawa przed próbą, cierpieniem lub torturami mogą zmniejszyć odpowiedzialność samobójcy”[iv]. „Decyzję”, co zrobić z takim grzesznikiem duchowni pozostawiają w ten sposób swojemu Bogu. Sami nigdy nie spojrzą na samobójców przychylnie.

Nic dziwnego, że przekazywany z pokolenia na pokolenie odbiór społeczny takich tragicznych wydarzeń wciąż bywa zaburzony, a żony ofiar samobójstw (ale też rodzice czy dzieci) bywają – jak już wspomniałam – ofiarami tego odbioru.

Żony samobójców

Samobójczy zamach mojego męża, który zakończył się jego śmiercią, był dla mnie szokiem i traumą, takimi samymi, o jakich opowiadają w podcaście Kasia i Julia. Wiem, jak trudno jest o tym mówić, jak trudno czasem wypowiedzieć TO na głos. Kiedy już zaczęłam przygotowywać plan podcastu i listę rozmówców, a szczególnie po pierwszej rozmowie z Kasią, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak jest. Dlaczego na pytanie „co się stało”, które ktoś mi zadawał na wiadomość o śmierci mojego męża, nie mogłam po prostu powiedzieć: „mój mąż odebrał sobie życie”. 

A nie mogłam. Nie potrafiłam. Obawiałam się, jak to zostanie przyjęte. A przecież kiedy ktoś umiera na raka, to po prostu o tym mówimy. Kiedy ktoś dostaje wylewu, zawału, ginie w wypadku, to nawet jeśli sam go spowodował i zginęły w nim inne osoby – też mówimy, że zginął w wypadku. Ale kiedy osoba, która (dziś dzięki książce Halszki Witkowskiej „Życie mimo wszystko” i zagłębieniu się w tematykę suicydologii, już to wiem) zmaga się z czymś strasznym, dla większości ludzi niewyobrażalnym, tkwi w mroku, z którego nie znajduje innego wyjścia, jak pogrążyć się w jeszcze większym mroku, to nie potrafimy o tym mówić.

Tym bardziej jestem wdzięczna Kasi i Julii, i wszystkim kobietom z mojej grupy wdów na Facebooku, które straciły mężów w ten sposób, że zgłosiły się i zechciały mi o tym napisać albo opowiedzieć.

Słuchając historii Kasi i Julii – tak różnych, choć mężowie obu z nich odeszli w ten sam sposób, można czasem wprost, a czasem między wierszami – usłyszeć, jak to jest być wdową po samobójcy, żoną samobójcy, z czym te kobiety się zmagały, zmagają i z czym jeszcze będą zmagać. 

Kasia, już dojrzała, bo blisko 40-letnia, choć powoli buduje swoje życie z synem na nowo, wciąż żyje w przekonaniu, że nigdy nie pozbędzie się wyrzutów sumienia, choć z drugiej strony – jako osoba bardzo racjonalna i pragmatycznie podchodząca do wszystkiego – doskonale wie, że nie powinna ich mieć. 

Dziś 26-letnia Julia przez lata nie mogła zerwać więzi z dopiero co poślubionym mężem, którą podtrzymywała pisząc do niego pośmiertne listy. Napisała ich około trzystu. List, który czyta na końcu odcinka, mógłby poruszyć skałę.

Julia, która owdowiała mając zaledwie 21 lat, nie zdążyła mieć dziecka ze swoim mężem. Kasia dziecko ma, co sprawia, że z jednej strony ma żywą motywację do tego, żeby budować to nowe, inne życie, ale z drugiej – rozmowy z synem o śmierci taty są dla niej dużym obciążeniem. I obawy – jak syn będzie to odbierał, gdy już dorośnie.

I Kasia, i Julia doświadczyły oceny ze strony otoczenia, słyszały na swój temat plotki, a ich kontakty z rodzinami mężów w najlepszym wypadku są poprawne.

I obie już zawsze, do końca swojego życia, będą zadawać sobie pytanie: „dlaczego?” Może z roku na rok będzie brzmiało coraz ciszej. Ale nigdy nie zniknie…


[i] Mencel P., Stanowisko religii wobec samobójstwa, online: https://repozytorium.uni.wroc.pl/Content/121549/PDF/04_Mencel_Stanowisko_religii_wobec_samobojstwa.pdf, dostęp: 25.01.2024

[ii] Katechizm Kościoła katolickiego, nr 2281 (cyt. za: o. Mateusz Przanowski, „Nie udawać Boga”, online: https://wdrodze.pl/article/nie-udawac-boga/, dostęp: 25.01.2024

[iii] Stokłosa M., Prawo do katolickiego pogrzebu w niektórych wyjątkowych okolicznościach, Prawo Kanoniczne: kwartalnik prawno-historyczny 53/3-4, 83-111, 2010, s. 90, online: https://cejsh.icm.edu.pl/cejsh/element/bwmeta1.element.ojs-doi-10_21697_pk_2010_53_3-4_04/c/4636-4192.pdf, dostęp: 25.01.2024 

[iv] Katechizm Kościoła katolickiego, nr 2282 (cyt. za: o. Mateusz Przanowski, „Nie udawać Boga”, online: https://wdrodze.pl/article/nie-udawac-boga/, dostęp: 25.01.2024