Stan zamrożenia

zmarznięte, uschnięte, rdzawe paprocie w arboretum w Wojsławicach

Świat ludzi i zwierząt ma wiele wspólnego. Ssaki, takie jak koty czy psy, mają charaktery, humory, ulubione rzeczy, swoje zwyczaje. I ludzie też. Są na to i dowody, i badania. Nigdy jednak nie myślałam, że także świat roślin i ludzi ma wiele wspólnego. Aż do ostatniej wizyty w arboretum w Wojsławicach.

Wojsławickie arboretum odwiedzam niemal co roku, odkąd w latach 90. XX wieku odkryłam to miejsce. Po niespełna godzinie niespiesznej drogi autem ode mnie wkraczam w inny świat, gdzie czas się zatrzymuje i gdzie – o dziwo! – nawet tłumy mi nie przeszkadzają, bo teren jest tak ogromny, że właściwie tylko przy wejściu jest ciasno. A dalej – dalej jestem już tylko ja i moi towarzysze tej relaksacyjnej podróży. I wszechobecne rośliny. Niektóre tak piękne, że nie mogę oprzeć się przed robieniem zdjęć. W tym roku było inaczej. Trochę smutno i bardziej refleksyjnie niż zwykle.

Arboretum straciło kolory

W tym roku arboretum straciło kolory. Choć zieleni nie brakowało, to poza nią krajobraz zdominowały przygnębiająca szarość, rdza i brąz. Pousychane, smutne liście, przerażająco obumarłe kwiaty, zduszone w zarodku owoce, które nigdy nie dojrzeją. Mieszkające tam ptaki ze wszystkich sił próbowały przyćmić swoim pięknym śpiewem obraz, który jest skutkiem tego, co wydarzyło się nie tylko w Wojsławicach, ale chyba w całej Polsce. W tym roku cała przyroda jest jak wcześniak, który trochę się pośpieszył na ten świat. 

Śmierć za życia

Przedwczesna wegetacja wszystkich roślin spowodowała, że coś, co w kwietniu jest normalne, czyli przymrozki, zniweczyło szansę wielu drzew, krzewów i kwiatów i innych podobnych na normalne życie w tym roku. Przepiękne magnolie i azalie poumierały, zanim na dobre tej wiosny ożyły. Hortensje, które są znane z tego, że potrafią przetrwać mrozy, wzięte z zaskoczenia, tych nie przetrwały. Martwe kwiaty, martwe liście, śmierć za życia. Wojsławicki czereśniowy sad, w którym rosną setki drzew, a czereśnie można z nich zrywać do woli i za darmo, w tym roku nie wyda owoców. Przykłady można mnożyć. Ale w tym smutnym obrazie tegorocznej przyrody zauważyłam coś pięknego.

Życie, mimo śmierci

To ta magnolia i tamta azalia, które niemal całe obumarły, ale gdzieś w głębi dostrzegłam jedną gałąź, która się zieleni, a kwiaty pięknie kwitną. To ta hortensja, która – mimo że sąsiadki nie dały rady – jest zielona, więc jest szansa, że wkrótce zakwitnie. To ta jedna mała gałązka orzecha włoskiego, który w czasie przymrozków totalnie zmarzł, śmiało wypuszczająca liście, pokazująca, że drzewo wciąż żyje.

Wielka wola życia

I coś jeszcze, co sprawiło, że pomyślałam o podobieństwie roślin i ludzi. Że wśród roślin tego samego gatunku jedne uległy siłom przyrody i wprowadzone w stan zamrożenia przestały walczyć, ale inne – choć pokaleczone, a czasem jak ten orzech włoski niemal doszczętnie zniszczone, nie poddają się i wracają do życia, mimo wszystko. Tak jak my, ludzie. Czasem i nas dotknie „stan zamrożenia”. Może to być życiowa tragedia. Może to być ciężka choroba – fizyczna albo psychiczna. Może to być natłok problemów, z którymi sobie nie umiemy poradzić. I wielu z nas – tak jak te wojsławickie (i nie tylko) rośliny w tym roku – podda się. Może spróbuje przeczekać. Może całkiem zrezygnują. Ale część – wykorzysta tę chwilową trudność, żeby się zbudować na nowo. Niemal każdy z nas przynajmniej raz w życiu doświadcza stanu zamrożenia. Wielką życiową sztuką jest wykorzystać ten stan, żeby się odrodzić. Bo przecież tak rośliny, jak i my – mamy to życie tylko jedno.

O tym, jak wyszłam z mediów i odkryłam świat

Siedemnaście lat swojego życia zawodowego, z drobnymi przerwami, spędziłam pracując jako dziennikarka i redaktorka naczelna dwóch lokalnych tygodników. Kilka dni temu minęło dziesięć lat od dnia, w którym – jak w amerykańskich filmach – spakowałam swoje rzeczy do kartonowego pudła i wyszłam z redakcji. A ja świętowałam rocznicę odkrycia świata. I to doświadczenie jest wspólne z innymi moimi znajomymi i przyjaciółmi, którzy pracowali w mediach.

Continue reading

Antybiotyk na wszystko

dłoń trzymająca antybiotyk

22-letnia dziewczyna doświadcza nagłego niedowładu połowy ciała. Jej chłopak dzwoni na pogotowie, które odmawia przyjazdu, bo nie jest to sytuacja zagrażająca życiu. Bliscy zabierają dziewczynę do przychodni, gdzie lekarka po jej zbadaniu mówi, że to jakiś wirus i że przepisze jej antybiotyk… Rodzina upiera się, żeby wystawiono skierowanie do szpitala. Tam po dokładnej diagnostyce okazuje się, że ta dziewczyna (prywatnie przyjaciółka mojej córki) ma nowotwór mózgu. Młoda matka, która wyczuwa dużego guza pod pachą, idzie do przychodni i dostaje receptę na antybiotyk. Łyka go, ale guz nie daje jej spokoju. Kieruje się prywatnie do specjalisty. Ten po dokładnej diagnostyce informuje ją, że ten guz to już przerzut raka piersi… Wytłumaczcie mi, co w naszym systemie ochrony zdrowia działa nie tak? Bo nie chcę sama powiedzieć na głos, że WSZYSTKO.

Antybiotyk na guza

W najnowszym odcinku podcastu Po tej stronie rozmawiałam z założycielkami Fundacji eRAKobiet. To właśnie jedna z nich, Kasia Legiejew, dostała w przychodni receptę na antybiotyk, który miał wyleczyć jej raka. Od znajomych, którzy wysłuchali tej rozmowy, słyszę też inne historie pokazujące nie tylko, jak niedopracowany jest system ochrony zdrowia w Polsce, ale też jak wiele trzeba mieć szczęścia, żeby trafić na lekarza, dla którego wizyta pacjenta to faktycznie czas, który poświęca mu w pełni i który – co w przypadku tzw. lekarza pierwszego kontaktu jest szczególnie ważne – powinien mieć rozległą, choć wiadomo, że nie specjalistyczną, wiedzę z różnych dziedzin medycyny. Właśnie dlatego, żeby guza pod pachą nie diagnozować jako skutek wrośnięcia włosa (!) i leczyć antybiotykiem.

Antybiotyk na niedowład ciała

Antybiotykiem inna lekarka chciała leczyć wspomniany we wstępie niedowład całej połowy ciała u przyjaciółki mojej córki, który rzekomo miał być wywołany przez jakiś wirus. Nóż w kieszeni otwiera się nawet ten, którego w niej nie ma! Na świecie istnieje tylko jeden wirus, który wywołuje niedowład ciała, i jest to polio – choroba, na którą wszyscy jesteśmy szczepieni, a dodam, że opisywany przypadek to nie są antyszczepionkowcy. Co więcej, właśnie dzięki szczepieniom przeciw polio, ta choroba jest obecnie na końcowym etapie całkowitej eliminacji.

Wróćmy jednak do naszej drugiej pacjentki. Jest duże prawdopodobieństwo, że tylko dzięki nieustępliwości jej rodziny, która powiedziała, że nikt nie wyjdzie z gabinetu bez skierowania do szpitala, Ola wciąż jest po tej stronie. W szpitalu szybko zdiagnozowano u niej nowotwór mózgu i jak na polskie warunki, błyskawicznie, bo w ciągu niespełna dwóch tygodni od diagnozy całkowicie go usunięto. Dziewczyna dochodzi teraz do siebie, rehabilituje się i choć jeszcze czekamy wszyscy na wynik badania histopatologicznego, jesteśmy dobrej myśli. Wyobraźcie sobie jednak, co by było, gdyby taka pacjentka nie miała wsparcia rodziny w trakcie wizyty i posłuchała lekarza. Aż mnie mrozi na samą myśl!

Antybiotyk na wirusa

Zatrzymam się na chwilę przy samych antybiotykach, bo – odnosząc się do „diagnozy” postawionej przez lekarkę POZ – chciała nimi leczyć zakażenie wirusem. Nie trzeba mieć wiedzy (wystarczy szybki research w Internecie), żeby dowiedzieć się, że antybiotyki stosuje się wyłącznie w leczeniu zakażeń bakteryjnych. Na wirusy żadna antybiotykoterapia nie zadziała, bo są na nią całkowicie odporne. Wirusy leczy się objawowo, a zapobiega im za pomocą szczepień i leków podnoszących odporność. To ostatnie nawet ja wiem, bez żadnego wyszukiwania w Internecie. A więc kolejna rzecz – jak lekarz, który leczy ludzi, może tego NIE WIEDZIEĆ??? 

Powiem Wam, jak. Jedna z moich przyjaciółek kończy właśnie psychologię. W grupie, w której jest, są osoby, które kupują pisanie prac, ściągają na egzaminach i kombinują, jak tylko się da. I wszystkie te osoby, jak jeden mąż, deklarują, że zaraz po tym, jak się obronią i dostaną dyplom, otwierają gabinet! Tu już mi się otwiera nawet nie nóż, a seria z kałasznikowa. Tylko nie pytajcie, skąd mam kałasznikowa w kieszeni 😉

Co tu jest nie tak?

Ważna rzecz – nie twierdzę, że antybiotyki to coś złego, choć sama, jak tylko mogę, unikam ich zażywania (ale kiedy muszę, karnie wybieram całą serię). Zresztą aktualnie moja córka, leczona tydzień przeciwwirusowo, wylądowała na antybiotykach, bo poprawa była tylko chwilowa. I jestem pewna, że to ją postawi na nogi. Chodzi mi o co innego – o to, że jest ogromna potrzeba naprawy systemu ochrony zdrowia od podstaw, czyli od systemu edukacji lekarzy przez system weryfikowania ich umiejętności i wiedzy aż po system opieki nad pacjentem. To tylko trzy przykłady, a dwa – z ostatnich dwóch miesięcy – które pokazują, że coś tu ewidentnie jest nie tak. O czasie oczekiwania na różnych specjalistów czy badania finansowane przez NFZ nawet nie wspominam, bo to jest temat na całkiem odrębny artykuł. 

Jestem bardzo ciekawa Waszych doświadczeń, więc dyskusja mile widziana. Dużo zdrowia!

Jak „Czas krwawego księżyca” wpłynął na moje poczucie czasu? [recenzja]

scena z filmu "Czas krwawego księżyca"

Niewiele jest filmów, których długość bym kwestionowała. Jeśli są dobre, nie ma znaczenia, ile trwają. W kinach spędziłam w swoim życiu naprawdę wiele godzin, potrafiąc siedzieć w nich i przechodzić z seansu na seans. A jednak dzisiaj czasy się zmieniły – ludzie się spieszą, mają mniej czasu i chcą, żeby nawet rozrywka miała określony czas, żeby go jeszcze starczyło na… życie. I dlatego „Czas krwawego księżyca” wkurzył mnie. A jednak to naprawdę dobre kino.

Jak wymiękłam na filmie

Czas to niezwykle cenna waluta i szczęśliwi, którzy go nie liczą. Dlatego oglądanie filmu, który trwa dłużej niż 2 godziny, musi być w dzisiejszych czasach uzasadnione tematem, charyzmą reżysera, obsadą itd. W przypadku „Czasu krwawego księżyca” nie było najmniejszych wątpliwości, że trzeba te 3 godziny i 26 minut znaleźć. Martin Scorsese, którego nie waham się nazwać jednym z reżyserów wszech czasów, Robert De Niro, którego rola w taksówkarzu związała mnie z nim świętym węzłem gwiazdy i fanki na wieki wieków amen i Leonardo DiCaprio, co do którego uważam, że Oscar należał mu się już za debiut w „Co gryzie Gilberta Grape’a”. Więcej mi nie potrzeba.

A jednak pierwszy raz w życiu wymiękłam na filmie z powodu czasu jego trwania. Po półtoragodzinie seansu zaczęłam kwestionować jego długość, zwłaszcza że doskonale widziałam, ile scen już w tym krótkim, jak na ten film, czasie można było pominąć lub rozegrać inaczej. Nie chciałam dalej oglądać z takim nastawieniem, więc postanowiłam potraktować go jak serial i zostawić resztę na kolejny wieczór. I to był dobry ruch. Bo kiedy już przetrawiłam moje pierwsze uwagi, zaczęłam chłonąć to naprawdę dobre, pełnokrwiste – nomen omen – kino. 

Kino, które wsysa widza do środka 

Zdałam sobie sprawę z tego, że jest to kino, które mocno wciąga widza do środka. Ta długość, to smakowanie przez Martina Scorsese niektórych scen, a czasem wręcz celowe ich przedłużanie – to wszystko ma głębszy sens. Jak np. scena, w której grany przez DiCaprio Ernest jest nakłaniany przez swojego wujka Williama/Billa, znakomicie granego przez De Niro, do podpisania dokumentu, który „w przypadku, gdy coś mu się przytrafi”, zapewni rodzinie dostęp do majątku. Ernest, który inteligencją nie grzeszy, co Leo przez cały film doskonale wygrywa swoją „ciężką” (porównywaną do De Niro, ale to wcale tak nie jest) mimiką, wręcz odczuwalnym przez nas procesem myślenia, nieudolnymi próbami „łączenia kropek”, które dostrzega, ale nijak nie mogą mu się złożyć w jakiś obraz. Albo seria scen z (przepraszam, ale trudno bez spoilera) podtruwaną Molly, w których widz w pewnym momencie zaczyna czuć jakąś grozę, widzieć nieuchronność, tego, co ma nastąpić, ale jednocześnie – znając kontekst cały czas ma nadzieję, że może jednak nie nastąpi.

Dziadek i babcia z memów

Zwroty akcji, takie jak te, z którymi mamy do czynienia w końcówce filmu, też niewiele mają wspólnego ze zwrotami akcji znanymi np. z filmów gangsterskich (także tych Scorsese, jak „Chłopcy z ferajny”). Przyznam, że miałam moment, w którym myślałam, że może Scorsese to już dziadek, który jest na etapie opowiadania wszystkiego niczym babcie z memów opowiadające fabuły tureckich seriali. Ale nie. To jest absolutnie przemyślane. Choć myślę, że bardziej pod kątem amerykańskiego widza. Dodam dla precyzji: „białego” amerykańskiego widza. To on ma się poczuć źle. Ma wręcz mieć czas na to, żeby poczuć się źle. Ma zacząć współodczuwać z eksterminowanymi pod płaszczykiem opiekowania się nimi i zapewniania im ochrony Indianami z plemienia Osage. Ma też zacząć źle się czuć jako przedstawiciel narodu i rasy, która do tego doprowadziła. Każde pozorne rozciąganie wątku w tym filmie to takie trochę łamanie widza kołem, pokazywanie mu, jak łatwo można legitymizować zbrodnię, jakie to proste „nie wiedzieć”, „nie rozumieć”, „nie łączyć wątków/kropek” – co DiCaprio grający niezbyt rozgarniętego Ernesta wyraża naprawdę mistrzowsko.

Moja nie-puenta

I teraz czas na nie-puentę. Bo puentę każdy widz będzie miał własną. Bo „Czas krwawego księżyca” to film, który może mieć tyle interpretacji i wrażeń, ilu ludzi. Nie-puenta jest taka, że kanwą scenariusza tego filmu jest reportaż. Nawet nie tzw. historia prawdziwa, a reportaż, który z zasady zagłębia się, zanurza w sedno tematu, który porusza. I film Martina Scorsese to jest dokładnie takie zanurzenie się. I nie da się go wyłączyć po obejrzeniu i przejść tak po prostu do codziennych czynności bez choćby chwili refleksji nad tym, jak łatwa jest zbrodnicza działalność nawet wtedy, gdy to nie ty jesteś tym, który ma wszystko…

Odpowiedzi zabrane do grobu

tunel wiadukt czarno-białe zdjęcie światłocień promienie

Za mną jakiś absurdalnie nieprawdopodobny tydzień, który pokazał mi, że życie naprawdę warte jest rozmowy i uświadomił, jak wiele jest wokół nas osób, które albo pragną być wysłuchane, albo których warto posłuchać. Czasem oba te wątki łączą się w jednej osobie…

O śmierci holistycznie

Kiedy planowałam tworzenie podcastu „Po tej stronie”, który z założenia miał pomagać osobom doświadczającym emocjonalnego cierpienia, pomyślałam, że potrzebuję do tego sojuszników. Dlatego że temat jest nie tylko trudny, ale też niszowy. A z drugiej strony – podskórnie czułam, że bardzo potrzebne jest jego podejmowanie w formie, którą nazwałam sobie holistyczną – czyli o śmierci z tak wielu punktów widzenia, jak to tylko możliwe. Dlaczego? Bo dzięki temu oswajamy myśl o czymś, od czego i podświadomie, i świadomie uciekamy. I dzięki temu nasze życie po tej stronie możemy widzieć jako cenniejsze niż nam się wcześniej wydawało. Dzięki temu też może ono nabrać większego sensu. A dzięki temu my sami możemy żyć znacznie piękniej niż do tej pory. Albo po prostu – żyć i cieszyć się tym, że wciąż tu jesteśmy, doceniając każdą chwilę.

Szukanie sojuszników

Wielu sojuszników miałam już wtedy wokół siebie – rodzinę, przyjaciół i znajomych wspierających ten projekt i wspierających mnie. Ale potrzebowałam też wsparcia, które nazwałabym „instytucjonalnym”. Właśnie z tych powodów, o których napisałam wyżej. Wysłałam więc do różnych organizacji i instytucji, których działania były zbieżne z tym, co planowałam, list z prośbą o patronat i wsparcie. 

Nie zareagował na to NIKT. Nikt, poza dr Halszką Witkowską, pomysłodawczynią projektu „Życie warte jest rozmowy”. Zgodziła się na wsparcie podcastu i pomogła mi w uzyskaniu wsparcia eksperckiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Mimo że tylko ona zareagowała na moją prośbę, było to tak silne dmuchnięcie w moje skrzydła, że pcha mnie do przodu do dzisiaj.

Miałam okazję zapytać ją o to, dlaczego zgodziła się wspierać podcast, który na tamtym etapie nawet nie istniał. Miał tylko nazwę i okładkę/logo, a ja miałam „listę marzeń” opisującą, jakie tematy i z kim chciałabym w nim podjąć. A jednak dostałam to wsparcie. 

Co usłyszałam w odpowiedzi? Że im więcej będzie miejsc, w których będziemy rozmawiać o kryzysie samobójczym i uświadamiać ludziom, czym on jest i w jak strasznym mroku żyją osoby, które go doświadczają, tym większa szansa na to, że uda się zapobiec kolejnym próbom samobójczym, a dzięki temu być może uratować życie osób, które ten kryzys przechodzą.

Kiedy dzieje się to, czego oczekujesz

Na początku tego tygodnia „Życie warte jest rozmowy” włączyło się w promocję podcastu. A nie oszukujmy się – w dzisiejszym świecie bez dodatkowego wsparcia i promocji trudno jest dotrzeć do wyznaczonego celu. Co jest moim? Żeby podcast miał szansę dotrzeć do osób, które może nawet o tym nie wiedzą, że potrzebują pomocy, ale gdy wysłuchają tych rozmów, zaczną jej szukać, albo przynajmniej dotrzeć do kogoś, kto te osoby zna i może im przesłać link. Tylko i aż tyle.

I wydarzyło się coś niesamowitego. I wcale nie mówię tu o statystykach, które rosną, choć rosną. I bardzo jestem tym poruszona, bo nie spodziewałam się, że wszystko będzie się działo tak szybko. Ale cieszę się, bo tak ma być. Dokładnie tak, jak powiedziała mi Halszka Witkowska – im więcej osób będzie o tym mówić, tym większe szanse, że uda się kogoś uratować.

Ale jeszcze dwie niesamowite rzeczy się wydarzyły… i obie w sposób namacalny pokazały mi sens tego, co robię.

Jedna była wcześniej, ale jest z tym wszystkim ściśle związana. Na początku stycznia, jakieś dwa tygodnie przed premierą odcinka, w którym rozmawiam z Julią (została wdową mając 21 lat), zadzwoniła do mnie Małgosia Łuba – ekspertka przydzielona mi przez Instytut Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Jest psycholożką i suicydolożką. Była właśnie po przesłuchaniu tego odcinka i zadzwoniła, żeby opowiedzieć mi o swoich wrażeniach, ale też zapytać, kiedy publikacja, bo akurat mają bardzo trudną sprawę młodziutkiej kobiety, która właśnie znalazła się w takiej sytuacji jak Julia. W duszy już usłyszałam to niewypowiedziane pytanie, czy może jej przesłać to nagranie. Oczywiście, że się zgodziłam. I – bez wdawania się w szczegóły, bo to zbyt świeża i intymna sprawa – ale wiem, że zrobił dobrą robotę. Julia zrobiła. To, że zechciała opowiedzieć o tym, co przeszła.

Druga rzecz – dzięki temu, że „Życie warte jest rozmowy” poinformowało o podcaście, trafiła na niego Sylwia, moja prawie rówieśniczka, wdowa, której mąż, tak jak mój, odebrał sobie życie, i której… jedna z córek również to, po śmierci ukochanego taty, zrobiła. I która się pięknie podźwignęła z pierwszej straty i dzielnie, z nieprawdopodobną mądrością, wiarą i siłą dźwiga się z drugiej, bardzo, bardzo świeżej… I która… może być tak wielką inspiracją dla innych, że już dziś jesteśmy umówione na nagranie rozmowy. I co ważne – Sylwia bardzo, ale to bardzo chce wykorzystać własne doświadczenia, żeby pomóc innym. 

Odpowiedzi zabrane do grobu

A w miniony weekend miałam kolejne nagranie i gościem była Małgosia Łuba, „moja” ekspertka i jeden z wielu dobrych duchów tego podcastu. Już dziś zachęcam do posłuchania, bo Małgosia w sposób niesamowicie plastyczny, obrazowy, ale przede wszystkim mądry i wypełniony mnóstwem doświadczeń z pracy z osobami w kryzysie poprowadzi Was przez meandry depresji, traumy, kształtowania się myśli samobójczych, doświadczania straty, przechodzenia żałoby. Pochyli się też nad znalezieniem odpowiedzi na pytanie, które zadają sobie wszystkie osoby dotknięte nagłą lub przedwczesną stratą kogoś bliskiego, także w wyniku śmierci samobójczej, czyli nad pytaniem: DLACZEGO? A niestety, jest to zwykle pytanie, na które odpowiedzi zostają zabrane do grobu… Jeśli w ogóle kiedykolwiek o tym myśleliście, to jestem pewna, że po tym odcinku to myślenie stanie się zupełnie inne. Zapraszam.

PREMIERA 22 LUTEGO NA PLATFORMACH PODCASTOWYCH I OCZYWIŚCIE W SEKCJI PODCAST NA TEJ STRONIE.

Żony samobójców

autorka podcastu Po tej stronie Anita Odachowska w trakcie nagrania z jedną z rozmówczyń - żony samobójców

Kasia i Julia, dwie pierwsze rozmówczynie podcastu „Po tej stronie”, to kobiety, których mężowie są ofiarami śmierci samobójczej. Dwie historie – wydawałoby się – tak różne, a jednak o tym samym i z tym samym pytaniem, które już do końca życia będzie brzmieć w ich głowach. Będzie się zacierać, będzie coraz cichsze, będzie się zsuwać do coraz odleglejszych zakątków pamięci, jak do najgłębszej studni. Ale jak z tej studni – czasem, wywołane jakimś wspomnieniem, zadudni trochę głośniej, a czasem odbije się echem. To pytanie brzmi: „Dlaczego?” Zawsze takie samo. Zadają je sobie wszystkie żony samobójców.

Piętno samobójcy

Wiem, że określenie „żony samobójców” ma nieco pejoratywny wydźwięk, jednak świadomie go używam, żeby rzucić jak najmocniejsze światło na ten problem. Bo że jest to problem, nie mam wątpliwości. Sam fakt, że mężowie tych kobiet targnęli się na własne życie, już sprawia, że – zwłaszcza w mniejszych miejscowościach – są one często w jakiś sposób napiętnowane, uważane za winne co najmniej tego, że nie zapobiegły tej śmierci, a często – wręcz o nią obwiniane. Kilkakrotnie czytałam wypowiedzi żon samobójców, właśnie tych ze wsi i małych miast, że stawały się automatycznie takim trochę… lokalnym „zjawiskiem”. Śmierć samobójcza, jakkolwiek dla bliskich ofiary to niewyobrażalna tragedia, jest – jak by nie patrzeć – również pewną sensacją. I nie ma tu znaczenia, czy są to czasy Internetu i błyskawicznego obiegu informacji, czy byłyby to czasy średniowiecza. Tak po prostu odbiera to społeczeństwo.

Kasia i Julia, ja sama, ale też kilka innych kobiet, których historie (oprócz wielu innych) znajdą się w mojej książce, to żywe przykłady na to, że wciąż jeszcze, w XXI wieku, w świecie – wydawałoby się – cywilizacyjnie i społecznie coraz bardziej rozwiniętym istnieje coś takiego, co nazywa się piętnem samobójcy. Ono odciska się na całej rodzinie. Na żonie zmarłego. Na dzieciach. Na ich dalszym życiu. 

Religie wobec śmierci samobójczej

Nie wzięło się to znikąd. Większość religii uważa samobójstwo za zbrodnię przeciwko własnemu życiu, mówiąc często wprost o morderstwie. W prawosławiu, judaizmie, islamie, buddyzmie odbieranie sobie życia jest surowo zakazane[i]

Stanowisko najbliższego Polakom kościoła katolickiego w tej kwestii jest podobne i niezmienne od tysiącleci: „Samobójstwo zaprzecza naturalnemu dążeniu istoty ludzkiej do zachowania i przedłużenia swojego życia. Pozostaje ono w głębokiej sprzeczności z należytą miłością siebie. Jest także zniewagą miłości bliźniego, ponieważ w sposób nieuzasadniony zrywa więzy solidarności ze społecznością rodzinną, narodową i ludzką, wobec których mamy zobowiązania. Samobójstwo sprzeciwia się miłości Boga żywego”[ii]

Z tego powodu akt odebrania sobie życia jest w Kościele katolickim grzechem ciężkim, który poprzez wieki automatycznie skazywał samobójcę na wieczne potępienie. To dlatego dawniej ofiary zamachów samobójczych nie tylko nie mogły mieć chrześcijańskiego pochówku, ale też były grzebane poza murami miast lub w wydzielonych miejscach, w najodleglejszych zakątkach cmentarzy[iii].

Co prawda, minęły już czasy, gdy duchowni katoliccy (nie wiem, jak jest w innych wyznaniach) odmawiali rodzinom ofiar samobójstw pochówku, a narracja kościoła nieco w tym aspekcie złagodniała do zawartego również w katechizmie stwierdzenia, że „ciężkie zaburzenia psychiczne, strach lub poważna obawa przed próbą, cierpieniem lub torturami mogą zmniejszyć odpowiedzialność samobójcy”[iv]. „Decyzję”, co zrobić z takim grzesznikiem duchowni pozostawiają w ten sposób swojemu Bogu. Sami nigdy nie spojrzą na samobójców przychylnie.

Nic dziwnego, że przekazywany z pokolenia na pokolenie odbiór społeczny takich tragicznych wydarzeń wciąż bywa zaburzony, a żony ofiar samobójstw (ale też rodzice czy dzieci) bywają – jak już wspomniałam – ofiarami tego odbioru.

Żony samobójców

Samobójczy zamach mojego męża, który zakończył się jego śmiercią, był dla mnie szokiem i traumą, takimi samymi, o jakich opowiadają w podcaście Kasia i Julia. Wiem, jak trudno jest o tym mówić, jak trudno czasem wypowiedzieć TO na głos. Kiedy już zaczęłam przygotowywać plan podcastu i listę rozmówców, a szczególnie po pierwszej rozmowie z Kasią, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak jest. Dlaczego na pytanie „co się stało”, które ktoś mi zadawał na wiadomość o śmierci mojego męża, nie mogłam po prostu powiedzieć: „mój mąż odebrał sobie życie”. 

A nie mogłam. Nie potrafiłam. Obawiałam się, jak to zostanie przyjęte. A przecież kiedy ktoś umiera na raka, to po prostu o tym mówimy. Kiedy ktoś dostaje wylewu, zawału, ginie w wypadku, to nawet jeśli sam go spowodował i zginęły w nim inne osoby – też mówimy, że zginął w wypadku. Ale kiedy osoba, która (dziś dzięki książce Halszki Witkowskiej „Życie mimo wszystko” i zagłębieniu się w tematykę suicydologii, już to wiem) zmaga się z czymś strasznym, dla większości ludzi niewyobrażalnym, tkwi w mroku, z którego nie znajduje innego wyjścia, jak pogrążyć się w jeszcze większym mroku, to nie potrafimy o tym mówić.

Tym bardziej jestem wdzięczna Kasi i Julii, i wszystkim kobietom z mojej grupy wdów na Facebooku, które straciły mężów w ten sposób, że zgłosiły się i zechciały mi o tym napisać albo opowiedzieć.

Słuchając historii Kasi i Julii – tak różnych, choć mężowie obu z nich odeszli w ten sam sposób, można czasem wprost, a czasem między wierszami – usłyszeć, jak to jest być wdową po samobójcy, żoną samobójcy, z czym te kobiety się zmagały, zmagają i z czym jeszcze będą zmagać. 

Kasia, już dojrzała, bo blisko 40-letnia, choć powoli buduje swoje życie z synem na nowo, wciąż żyje w przekonaniu, że nigdy nie pozbędzie się wyrzutów sumienia, choć z drugiej strony – jako osoba bardzo racjonalna i pragmatycznie podchodząca do wszystkiego – doskonale wie, że nie powinna ich mieć. 

Dziś 26-letnia Julia przez lata nie mogła zerwać więzi z dopiero co poślubionym mężem, którą podtrzymywała pisząc do niego pośmiertne listy. Napisała ich około trzystu. List, który czyta na końcu odcinka, mógłby poruszyć skałę.

Julia, która owdowiała mając zaledwie 21 lat, nie zdążyła mieć dziecka ze swoim mężem. Kasia dziecko ma, co sprawia, że z jednej strony ma żywą motywację do tego, żeby budować to nowe, inne życie, ale z drugiej – rozmowy z synem o śmierci taty są dla niej dużym obciążeniem. I obawy – jak syn będzie to odbierał, gdy już dorośnie.

I Kasia, i Julia doświadczyły oceny ze strony otoczenia, słyszały na swój temat plotki, a ich kontakty z rodzinami mężów w najlepszym wypadku są poprawne.

I obie już zawsze, do końca swojego życia, będą zadawać sobie pytanie: „dlaczego?” Może z roku na rok będzie brzmiało coraz ciszej. Ale nigdy nie zniknie…


[i] Mencel P., Stanowisko religii wobec samobójstwa, online: https://repozytorium.uni.wroc.pl/Content/121549/PDF/04_Mencel_Stanowisko_religii_wobec_samobojstwa.pdf, dostęp: 25.01.2024

[ii] Katechizm Kościoła katolickiego, nr 2281 (cyt. za: o. Mateusz Przanowski, „Nie udawać Boga”, online: https://wdrodze.pl/article/nie-udawac-boga/, dostęp: 25.01.2024

[iii] Stokłosa M., Prawo do katolickiego pogrzebu w niektórych wyjątkowych okolicznościach, Prawo Kanoniczne: kwartalnik prawno-historyczny 53/3-4, 83-111, 2010, s. 90, online: https://cejsh.icm.edu.pl/cejsh/element/bwmeta1.element.ojs-doi-10_21697_pk_2010_53_3-4_04/c/4636-4192.pdf, dostęp: 25.01.2024 

[iv] Katechizm Kościoła katolickiego, nr 2282 (cyt. za: o. Mateusz Przanowski, „Nie udawać Boga”, online: https://wdrodze.pl/article/nie-udawac-boga/, dostęp: 25.01.2024

Kultura narzekania, czyli jak sami sobie robimy pod górkę

Jack Nicholson i Morgan Freeman w scenie w samolocie w filmie The Bucket List

Często narzekamy na życie, a przecież to tak naprawdę jedyne, co mamy. Najważniejsze, co mamy. Życie to szansa. Na tak wiele rzeczy, ile tylko możemy sobie wyobrazić i zapragnąć. A jednak narzekamy. Przeprowadzono nawet badania, które dowodzą, że w polskim społeczeństwie istnieje coś takiego, jak „kultura narzekania” i „kultura niezadowolenia”. I myślę sobie, że to smutne. Bo zakłócamy sobie w ten sposób właśnie to, co najcenniejsze i najważniejsze.

Gdy czas po tej stronie się kończy… 

Wielu z Was pewnie pamięta film „The Bucket List” ze znakomitymi, jak zawsze, rolami laureatów Oscara – Jacka Nicholsona i Morgana Freemana (polski tytuł „Choć goni nas czas”). Fabuła nie jest wyszukana, bo wiele jest filmów, w których osoby dowiadujące się, że ich czas po tej stronie powoli dobiega końca, zmieniają swoje życie lub chcą jeszcze zrobić w nim lub przeżyć coś, o czym zawsze marzyły. Nie jest to też jakieś superkino. Ale kino na tyle dobre, że ogląda się je z przyjemnością (i refleksją). A konwencja komedii w stylu, który nazwałabym YOLO (ang. You Only Live Once – raz się żyje / mamy tylko jedno życie) pomaga zaprzyjaźnić się z bohaterami, zwłaszcza że jeden z nich jest z początku totalnym bucem (oczywiście, Nicholson, bo przecież nie Freeman 😉), ale też… oswoić myśl o śmierci, która czai się tuż za rogiem.

[Na marginesie – warto wiedzieć, że „The Bucket List” to remake niemieckiego filmu z 1997 roku „Knocking on Heaven’s Door”, w którym jedną z głównych ról zagrał jeden z moich aktorskich ulubieńców wszech czasów Til Schweiger. Możecie go pamiętać z doskonałej głównej roli Brute’a w międzynarodowej produkcji Macieja Dejczera „Bandyta” z genialną muzyką Michała Lorenca. Jednak dzięki machinie promocyjnej Hollywood amerykańska wersja jest po prostu bardziej znana.]

Życiowa wishlista

A nawiązuję akurat do tego filmu, bo wielu z nas – pomijając stan konta i to, że jest właścicielem szpitala, w którym właśnie się znalazł jako pacjent – to właśnie taki Jack Nicholson. Wszystko jest nie tak. Nic nam nie pasuje. Zawsze znajdzie się coś, na co można ponarzekać. Ciągle odkładamy pewne rzeczy na później. Odkładamy też swoje plany, które chcielibyśmy zrealizować. I marzenia, które od dziecka chcemy spełnić. Odwlekamy zmiany, których chcemy. Nowe rzeczy, których chcielibyśmy się nauczyć. Jakbyśmy mieli żyć wiecznie…

Podobnie bohaterowie „The Bucket List”. Z różnych pobudek – Carter Chambers grany przez Freemana mechanik samochodowy robił wszystko, by zapewnić przyzwoity byt swojej rodzinie, z którą jest w bardzo dobrych relacjach. A Edward Cole (Nicholson) skupiał się na robieniu pieniędzy, tracąc kontakt z córką. Dopiero w obliczu śmierci, gdy Edward staje z nią twarzą w twarz, a bardziej jeszcze – kiedy staje twarzą w twarz z dobrym, pozytywnym i pogodzonym z tym, co ma nadejść, „przymusowym” sąsiadem ze szpitalnej sali, Carterem, coś w nim pęka. 

I to on jest inicjatorem tego, żeby zrealizować wszystkie, nawet najbardziej szalone punkty, z listy rzeczy, które zawsze chciał zrobić, ale nigdy mu się nie udało. Reszty nie będę opisywać, bo to nie recenzja, a być może ktoś z Was jeszcze nie widział tego filmu. Jeśli nie, to polecam. 

Myślę, że każdy, niezależnie od tego, czy stoi twarzą w twarz ze śmiercią, czy myśli, że jeszcze wszystko przed nim, powinien taką życiową wishlistę, listę życzeń, planów do realizacji i marzeń do spełnienia mieć. Można ją robić etapami – np. na każdy rok. Tak robi np. moja przyjaciółka Ania. Ja powoli się tego uczę. Ale wiem, że warto, bo to też pomaga pewne rzeczy planować i projektować. 

Mentalność narzekaczy

Wspomnianych we wstępie badań nad polską „kulturą narzekania” nie będę przytaczać, bo są zbyt obszerne. Wystarczy, że powiem, że temu zjawisku poświęcono całą, liczącą blisko 200 stron publikację naukową (!) Ale odsyłam do niej[i], bo mimo upływu czasu (jest z 2009 roku), nadal jest aktualna. Może dzisiaj nawet bardziej… Niemniej warto zwrócić uwagę, jaki obraz nas, Polaków, wypływa z tej publikacji. Naszą mentalność kreują[ii]:

1) depresyjność i pesymizm,

2) negatywizm i krytycyzm,

3) poczucie krzywdy,

4) stosunek do władzy i polityki [której z zasady nie ufamy – dopisek mój].

Jesteśmy więc specyficznym narodem, który uwielbia narzekać, wyrażać niezadowolenie, a w ślad za tym – także inne emocje i działania, jak np. anonimowe hejtowanie w sieci. I w sumie… oglądając „1670” łatwo zrozumieć, dlaczego tak jest 😉 Ale jesteśmy dziś prawie cztery wieki później i nikt z nas nie gra w filmie ani serialu. Po prostu żyjemy i dziś, dzięki usilnej pracy różnej maści coachów i motywatorów, wiemy, że to, jakie to nasze życie będzie, zależy tylko od nas. I chociaż można mieć różne zdanie na temat działalności coachów i mówców motywacyjnych, to jednak tego jednego nie da się im odmówić – że faktycznie wkładają nasze życie w nasze ręce. A co z tym zrobimy – naprawdę zależy tylko od nas. Obojętnie, co przy okazji gotuje dla nas los… Całe życie się tego uczę i próbuję wdrożyć na mojej życiowej drodze.

Moja własna bucket list

Bo żeby nie było – sama też czasem narzekam. Często mam różne wątpliwości co do wielu spraw, zwłaszcza, czy jestem w stanie coś zrobić albo osiągnąć. Bywa, że mi się nie chce czegoś robić i prokrastynuję. Czasami coś mi nie pasuje w innych albo w urządzeniu świata wokół mnie (na przykład od ponad miesiąca po 10 latach ciszy i spokoju, ale też całego budynku na mojej głowie, mam prawie komplet sąsiadów i to jest… STRASZNE! 🫢🤪). Opóźniam też, czasem podświadomie, a czasem celowo realizację planów czy działania, które przybliżą mnie do spełniania marzeń. Jesteśmy w końcu tylko ludźmi… Ale na szczęście mam wokół siebie cudowne, najbliższe osoby, które natychmiast mi każde takie zakrzywienie rzeczywistości prostują. 

Bo jeśli jesteśmy zdrowi, jeśli zdrowi są nasi najbliżsi i przyjaciele. Jeżeli budzimy się każdego ranka, to znaczy, że za nami kolejny dzień, kolejna noc, pełne doświadczeń, wspomnień i wrażeń, a przed nami – to, co najlepsze: pierwszy dzień z reszty naszego życia. A Bucket List powinniśmy sobie tworzyć na każdy rok. Możecie teraz zapytać, czy ja już mam swoją. Nie mam. Ale usilnie nad nią pracuję. Do czego i Was zachęcam.

PS Jeśli nie znajdujecie w sobie motywacji do zmian, polecam posłuchać pierwszego odcinka podcastu Po tej stronie, w którym rozmawiam z Kasią, wdową po ofierze śmierci samobójczej, która opowiada, jak odbudowuje swoje życie po strasznej traumie, jaką przeżyła. Ale odbudowuje. Bo ma to życie tylko jedno…


[i] Żemojtel-Piotrowska M., Narzekanie i roszczeniowość a postrzeganie świata społecznego, Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego, 2009, online: https://www.researchgate.net/profile/Magdalena-Zemojtel-Piotrowska/publication/262802105_Narzekanie_i_roszczeniowosc_a_postrzeganie_swiata_spolecznego/links/53d09e9b0cf2fd75bc5d3632/Narzekanie-i-roszczeniowosc-a-postrzeganie-swiata-spolecznego.pdf, dostęp: 13.01.2024

[ii] Ibidem.

Barbieheimer. Premiery w jednym dniu mają sens

grafika głowna z filmu oppenheimer

Barbieheimer, czyli konflikt płci

Gdy „Barbie” i „Oppenheimer” miały swoje premiery, ja w pocie czoła pracowałam nad podcastem „Po tej stronie”. Nie miałam czasu ani na oglądanie najnowszych produkcji, ani nawet na porządny urlop. Ale koniec tego, pięćdziesiątego roku mojego życia już jest inny. Ja też jestem po premierze. Zbieram same dobre recenzje podcastu, pracuję nad jego kolejnymi odcinkami, kończę pisać książkę, a w międzyczasie… w przerwie świątecznej, która u mnie potrwa do przyszłego roku i czuję, że jest baaardzo zasłużona, nadrabiam zaległości. Takie jak „Barbieheimer” 😉

Barbieheimer – nadrabianie zaległości

Wczoraj, w pierwszy dzień świąt, dosłownie połknęłam, mimo że trwa trzy godziny, „Oppenheimera”, a dzisiaj – już na pełnym luzie po sprzątnięciu świątecznego bajzlu – „Barbie”. Dwa filmy, totalnie różne, ale… nie dla mnie. Jako miłośniczka filmu i maniaczka wyszukiwania zbieżności nawet w totalnie niezbieżnych tematach dostrzegłam to i owo, co te filmy pozwala ze sobą połączyć nie tylko w social mediowej warstwie nazewniczej. Tym czymś jest odwieczny konflikt płci, który w „Barbie” jest głównym i oczywistym motywem, ale w „Oppenheimerze” już nie. A jednak.

Płciowe ambicje

Scena w „Oppenheimerze”, w której Robert wraca do domu i zastaje Kitty pijaną, podczas gdy gdzieś w tle słyszymy płacz małego dziecka, jest niczym innym, jak pokazaniem różnicy między światem męskim a kobiecym. Robert pyta wtedy Kitty, czy nie powinna być właśnie z dzieckiem, na co w odpowiedzi dostaje sarkastyczną uwagę, że faktycznie, może powinna i widzi, jak żona chwyta za butelkę whisky i wychodzi z kuchni. Kitty jest ambitna, inteligentna. Nie wiemy, co prawda, jakie ma ambicje życiowe (przed Oppenheimerem była zamężna z oksfordzkim naukowcem, radiologiem Richardem Stewart-Harrisonem, jeszcze wcześniej – z komunistą Johnem Dulletem Juniorem, a jeszcze wcześniej – z muzykiem Frankiem Ramseyerem), ale wiemy, że jest biolożką i botaniczką. A więc nie jest to typowa „kura domowa” ani „żona mężowi”. 

Ta scena to jest ewidentny obraz tego, jak bardzo zmaskulinizowany był XX wiek, o czym przecież wszyscy doskonale wiemy. Co więcej, po tej scenie Kitty angażuje się w karierę męża, bo wie, że poślubiła geniusza. Świadomie przyjmuje rolę „żony mężowi” i „matki dzieciom”.

Płciowe rozterki

W „Barbie” scen, w których widzimy rozterki dotyczące głównie traktowania płci żeńskiej przez męską, ale też w pewnym stopniu męskiej przez żeńską, jest od metra. W zasadzie chyba nie ma sceny, która nie byłaby właśnie o tym. W idealnym Barbielandzie rządzą kobiety, które są pewne siebie i ociekają przekonaniem, że mogą wszystko i mogą być, kim zechcą. Jednocześnie z tym przekonaniem widz dostaje obrazki, takie jak branie prysznica, z którego nie leci woda, morskie fale, które są nieruchomym i twardym plastikiem czy widok stóp Barbie, która zrzuciła buty, nie dotykając piętą podłoża. To zresztą stanie się początkiem rewolucji w Barbielandzie.

W tym wszystkim jest też Ken, który w świecie Mattela stał się „dodatkiem” do Barbie – lalki, która opanowała umysły i żądze dziewczynek na całym świecie, ale… czegoś jej brakowało. Tym „czymś” był Ken. Odkąd się pojawił, Barbie i Ken mieli być nierozłączni. I tak ten świat postrzega właśnie on. To obraz idealnego świata zupełnie inny niż ten, w którym wychowali się nawet dzisiejsi trzydziestolatkowie. Świata, w którym to on wzdycha do niej i od jej spojrzenia uzależnia swoje dobre samopoczucie. Świata, w którym jej odmowa jest możliwa i faktycznie następuje, mimo że Ken jest Kenem wyraźnie wyróżniającym się wśród innych Kenów (w końcu to Ryan Gossling, hello!).

Make …, not war

Samych filmów jako filmów porównywać nie będę, bo to totalnie odmienne gatunki. Chociaż co do „gatunkowości” też można by dyskutować, bo ani „Oppenheimer” nie jest typowym filmem biograficznym, ani „Barbie” nie jest typową komedią, dramatem czy fantasy. Oba na pewno są filmami głęboko humanistycznymi, choć co do tematyki dzieli je ogromna przepaść. „Oppenheimer” opowiada o zaangażowaniu nauki i geniuszu naukowców do budowy narzędzi masowej zagłady. „Barbie” to historia o tym, jak ludzkość buduje, wmacnia i utrwala różnice i podziały – w tym przypadku międzypłciowe. 

Symboliczna, i to dla obu filmów, jest scena z „Barbie”, w której Kenowie, zmanipulowani przez liczne zaangażowane w odzyskanie „swojego” świata Barbie, walczą przeciwko sobie, by nagle zacząć tańczyć razem w zgodzie. Jest to coś absolutnie niemęskiego, totalnie wyjętego z naszej możliwości pojmowania i rozumienia „męskości”. Potem Ken, który niedługo przedtem odkrył moc patriarchatu, zaczyna płakać, bo bez Barbie, dla której został stworzony, czuje się nikim. A na koniec Barbie mówi mu coś w stylu, że jest „Kenenough”, co zresztą zobaczymy potem na jego kolorowej bluzie. 

Dlaczego ta scena jest według mnie symboliczna dla obu filmów? No, bo… proszę Was! Jaka kobieta będzie agresywna czy zacznie wojnę? Agresja to cecha męska. I są na to badania. Wśród agresorów, zabójców kobiety to zaledwie 10 procent, pozostałe 90 procent to mężczyźni[i]

W tym miejscu i na koniec warto jeszcze dodać dwa elementy tej mojej „Barbiehaimerowej” układanki. Pierwszy – rachityczny zarząd Mattela w „Barbie”, w którym nie ma ani jednej kobiety (przy okazji szacuneczek dla marki, która współtworzyła film i to zaakceptowała) i drugi – naukowy zespół Oppenheimera pracujący nad bombą atomową w Los Alamos, o udział w którym jedyna w nim kobieta musiała sama się „upomnieć”.


[i] Abramowicz D., Wojna nie jest kobietą. Agresja to męska rzecz, Zawsze Pomorze. Niezależny Portal Regionalny, online: https://www.zawszepomorze.pl/wojna-nie-jest-kobieta-agresja-meska-rzecz, dostęp: 26.12.2023

Co jest po tej stronie?

Z drżeniem wskazującego palca, łomotem serca i duszą na ramieniu kliknęłam i opublikowałam dzisiaj pierwszy odcinek podcastu „Po tej stronie”. Droga, jaką przeszłam do tego momentu była najkrótszą i najdłuższą jednocześnie drogą do jakiegokolwiek celu w moim życiu.

Continue reading

Jak zaczęłam pisać?

Bloga prowadzę od 2014 roku, ale wszystko się zaczęło, gdy w ósmej klasie napisałam wypracowanie na temat powieści Henryka Sienkiewicza „Krzyżacy”, które na szarą myszkę rzuciło światło reflektorów czujnej polonistki, ukryte w jej ogromnych okularach.

Continue reading